Ale. Tych „ale" jest kilka. To po pierwsze pytanie, czy polski rząd chciałby, by to Komisja – czyli w domyśle Unia Europejska - zajęła się pośredniczeniem w wyjaśnianiu katastrofy? Czyli innymi słowy, czy polski rząd chce, by śledztwo zostało umiędzynarodowione? Taka prośba nie byłaby bezzasadna. Wyobraźmy sobie, że analogiczna katastrofa przydarzyłaby się politykom francuskim czy niemieckim. Zwrócenie się przez Paryż czy Berlin do Brukseli z prośbą o pomoc nie zdziwiłoby nikogo.
Drugie „ale" jest poważniejsze. Czy Komisja chciałaby się angażować w tak delikatną sprawę? Tym bardziej, że na szali są przecież relacje wspólnoty z Rosją, a – jak pokazał chociażby przykład wojny w Gruzji – najważniejsze kraje wspólnoty (a to one przecież nadają decydujący ton Unii) nie chcą drażnić rosyjskiego niedźwiedzia. Raz udało się Polsce wciągnąć Brukselę w pośredniczenie w rozwiązaniu konfliktu z Rosją – w sprawie wprowadzenia przez Rosję kilka lat temu embarga na import polskiego mięsa. Polska, grożąc zawetowaniem negocjowanej umowy Unia-Rosja (nawiasem mówiąc to porozumienie jeszcze nie zostało podpisane), sprawiła, że o nasze mięso kłóciła się z Moskwą Bruksela. I w sumie nie ma się czemu dziwić - w końcu hasło solidarności europejskiej odnosi się lub powinno do muszkieterskiego zawołania „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
W przypadku śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej oczywiste jest, że ewentualna prośba Warszawy postawiłaby Brukselę w niezręcznej sytuacji. Na jednej szali znalazłyby się dobre relacje z Rosją, na drugiej zaś zobowiązania wobec kraju członkowskiego. Ale z drugiej strony wspólnota to przecież bycie ze sobą na dobre i na złe.