My mamy cierpieć, skupić się na ciosach i zniewagach, których doznawaliśmy i doznajemy od wszystkich naszych wrogów, przeszłych, obecnych i przyszłych. Zresztą cóż tu świętować,skoro nie jesteśmy podobno niepodległym państwem, tylko kondominium, a Polska, ta prawdziwa, być może dopiero wróci.
Pomniki, trumny, krypty, tablice pamiątkowe, krzyże bardziej świecko-pseudopatriotyczne niż religijne, pochodnie – to są najbardziej widoczne rekwizyty naszego dzisiejszego tzw. patriotyzmu. To one budzą największe emocje pod koniec pierwszego ćwierćwiecza naszej świeżej niepodległości. Tyle że są to rekwizyty narodu podbitego, szukającego własnej tożsamości albo chcącego ją ocalić, a nie rekwizyty narodu święcącego największe triumfy od 300 lat.
Tu nie idzie, rzecz jasna, o unicestwienie pamięci i tradycji. One są, trwają, i bardzo dobrze. Idzie tylko o złapanie balansu, który jako wspólnota, szczególnie w ostatnich latach, a absolutnie szczególnie w ostatnich miesiącach, utraciliśmy. Nie idzie o to, by skupioną zadumę zastąpiła infantylna beztroska. Idzie o to, by polskim sportem narodowym przestały być ekshumacje w poszukiwaniu śladów i dowodów, których – tu wspólna część naszych ekshumacji – nigdy dzięki nim się nie znajduje.
Jest coś symbolicznego w fakcie, że trzy najważniejsze osoby w państwie – Bronisław Komorowski, Donald Tusk i Grzegorz Schetyna – to z wykształcenia historycy. Ale biorąc pod uwagę fakt, że lider opozycji jest skupiony na przeszłości, to właśnie na nich spoczywa zadanie swoistego przesterowania ku przyszłości polskiego myślenia o Polsce. Zmiany tego myślenia tak, by pamięć nie była wyłącznie upamiętnianiem miesięcznic i rocznic, pamiętliwością win realnych i grzechów prawdziwych, ale zawsze cudzych, oraz zapamiętania w zwalczaniu wszystkich, co nie nasi i nie z nami. To szczególnie zadanie prezydenta. Bo na razie pole debaty, jej ton i język narzuca lider opozycji, z drugiej zaś strony mamy prezydenta, który przeciwstawić się temu nie umie, i premiera, który przeciwstawić się temu nie chce – irracjonalność lidera opozycji to w końcu najlepsze alibi dla inercji władzy.
Zmiana pola gry nie jest ani wyłącznie, ani nawet przede wszystkim kwestią estetyki. To jest kwestia naszej przyszłości i naszych pieniędzy. Bo na razie my, obywatele, sponsorujemy marniutki teatrzyk, w którym grają w większości halabardnicy. Grają słabo, kiepskie role – „to mnie chciał pierwszego zabić", „to za mnie zginął", „to mnie trzeba chronić", „to dla mnie jego śmierć jest wskazaniem”.
Kiedyś miała być Polska Chrystusem Narodów. Dziś nasza polityka zapełniła się Chrystusikami Narodu. Dla nich najważniejsze kwestie to kto kogo pierwszy przeprosi, kto zaczął, kto odpowiada za falę nienawiści, kto ponosi winę za zniewagi, kogo bardziej obrażono. Marks mówił o „klasie w sobie i klasie dla siebie". Polityczna klasa jest u nas wyłącznie dla siebie. A sztuka, którą ona odgrywa, to „Umarła klasa", tyle że gorzej napisana, w gorszej reżyserii i z gorszymi niż u Kantora aktorami.
Racjonalizacja nasyconej złymi i infantylnymi emocjami przestrzeni publicznej to oczywiście zadanie dla nas, obywateli. Bo niby dlaczego oni mają się nami przejmować, skoro my od nich nie wymagamy? Przecież u nas właściwie nie przegrywa się wyborów ze względu na niedotrzymanie obietnic. Nie biorą ich poważnie ani politycy, ani wyborcy. A jeśli już coś pozbawia kolejne ekipy władzy, to nie nieumiejętność rządzenia, lecz dezynwoltura, bezczelność, wewnętrzny rozkład, ewentualnie, tak jak trzy lata temu – strach wyborców przed władzą, która swoje zapowiedzi naprawdę może spełnić. Krótko mówiąc, nadszedł czas, byśmy jako społeczeństwo poważnie zaczęli brać nasz obowiązek pracodawcy.
Za nasz dziennikarski obowiązek z kolei uważamy ujawnienie tak szybko, jak się da, wszystkiego, co wiadomo o katastrofie w Smoleńsku. Skoro dotarliśmy do kilkudziesięciu tomów śledztwa w tej sprawie, to informujemy czytelników o tym, co w nich jest najważniejsze. Nie wyręczamy ani prokuratorów, ani tym bardziej sądów. Robimy swoje, skoro mamy informacje, to informujemy. I tyle.