Im więcej państwa, tym wyższe zarobki. Im wyższe zarobki, tym mniejsza wydajność
Wysokość wynagrodzenia w państwowych firmach ma niewielki związek z wydajnością pracy. W nie sprywatyzowanych gałęziach przemysłu wydajność jest najniższa, a pracownicy otrzymują najwyższe pensje. Im więcej państwa, tym wyższe zarobki, im wyższe zarobki, tym niższa wydajność. Pracownicy firm państwowych mają świadomość, że prędzej czy później czeka ich prywatyzacja, zwolnienia grupowe. Wymuszają podwyżki, bo im więcej wywalczą, tym silniejsza będzie ich pozycja przetargowa przy negocjowaniu osłon socjalnych. W rezultacie hutnicy z nierentownych zakładów zarabiają przeciętnie 2500 zł (o 700 zł więcej niż średnia krajowa), a górnicy z deficytowych kopalń - 3000 zł. Płace w dochodowych prywatnych przedsiębiorstwach przemysłu spożywczego są o ponad tysiąc złotych niższe.
Katastrofalna kondycja górnictwa, hutnictwa i transportu kolejowego wynika m.in. z przerostów zatrudnienia. Koszty pracy w tych działach rosną znacznie szybciej niż wydajność. Z naszych hut musi odejść 17 tys. osób, czyli co czwarty zatrudniony. Obecnie hutnik zarabia o jedną trzecią więcej niż pracownik dochodowej firmy budowlanej i niemal dwa razy tyle, ile szwaczka w sprywatyzowanej fabryce włókienniczej.
Tylko w pierwszym półroczu ubiegłego roku średnia pensja w Elektrociepłowni Zielona Góra zwiększyła się o 27 proc., a w Elektrowni Opole - o 23,9 proc. Zatrudnieni w sektorze energetycznym zarabiają miesięcznie średnio 2700 zł - o jedną trzecią więcej niż wynosi przeciętna płaca w przemyśle. W energetyce wynagrodzenia nadal rosną szybciej niż wydajność. Niewielki jej wzrost rekompensują podwyżki ceny energii. Skutki funkcjonowania tego pracowniczego eldorado są łatwe do przewidzenia. Rosnące koszty i mniejsze zyski dla firm. W ubiegłym roku wynik finansowy netto energetyki obniżył się o kilkaset milionów złotych. Jej wartość w przededniu prywatyzacji spadła prawie o pół miliarda złotych.
Przez ostatnie dziesięć lat wydajność pracownika górnictwa węgla kamiennego wzrosła wprawdzie z 3,1 tony do niespełna 5 ton dziennie, ale jeszcze szybciej rosły straty kopalń. Zadłużenie branży wynosi 20 mld zł, ale górnicy należą do najlepiej zarabiających (średnia pensja w pierwszym kwartale tego roku przekroczyła 3 tys. zł). Dzisiaj zarabiają oni lepiej niż dziesięć lat temu.
Na początku dekady płace zatrudnionych w branży paliwowej były wyższe od średnich zarobków w przemyśle o 47 proc. Dzisiaj różnica jest dwukrotnie większa. Nie ma przy tym znaczenia fakt, że w latach 1995-1998 wydajność pracownika polskich rafinerii, mierzona wartością produkcji sprzedanej, wzrosła zaledwie o 0,9 proc., podczas gdy w sektorze przedsiębiorstw zwiększyła się niemal o jedną piątą. Czy pracujący w sektorze paliwowym zarabialiby obecnie 4000 zł, gdyby państwo nie chroniło rafinerii cłami antyimportowymi? Ile kosztowałby litr benzyny, gdyby został rozbity naftowy monopol?
Spada wydajność pracy. Zjawisko to obserwujemy nie tylko w przemyśle, ale także w rolnictwie. Jeszcze w 1989 r. jego udział w PKB wynosił niemal 12 proc. Dzisiaj nie przekracza 6 proc. Przez ostatnie dziesięć lat zatrudnienie na wsi właściwie się nie zmieniło i wynosi 4,3 mln osób. W tym czasie produkcja rolnicza zmniejszyła się o 7,3 proc. Blokady dróg i żądania wprowadzenia cen minimalnych czy dopłat do produkcji nie sprawią, że nagle zacznie rosnąć. Najpierw musi wzrosnąć efektywność. Aby uzyskać jej europejski poziom, zatrudnienie w rolnictwie należałoby zredukować o dwie trzecie.
Jest oczywiście druga strona naszej gospodarki, gdzie wydajność pracy rośnie zdecydowanie szybciej niż płace.
W latach 1995-1998 najwyraźniej było to widoczne w firmach zajmujących się produkcją aparatury radiowej i telewizyjnej (wzrost wydajności o 99 proc.), maszyn biurowych i komputerów (73 proc.), pojazdów mechanicznych (90 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (42 proc.). Realne dochody w tej najwydajniejszej grupie zawodowej wzrosły w ciągu ostatnich pięciu lat ledwie o 15 proc., czyli zwiększały się niemal siedmiokrotnie wolniej niż wydajność. Jedynie o kilka procent wzrosła siła nabywcza płac pracowników przemysłu samochodowego. W ostatnich latach zatrudnienie w tej branży spadło o jedną czwartą, a średnie wynagrodzenie po pięciu miesiącach tego roku wyniosło niespełna 2100 zł i było o 10 proc. wyższe od przeciętnego.
Zdaniem analityków austriackiego banku Creditanstalt, przez dziesięć ostatnich lat wydajność pracy w Polsce wzrosła o 216 proc. To najlepszy wynik w Europie. Według GUS tylko w pierwszym kwartale tego roku efektywność pracy w przemyśle zwiększyła się o 12 proc. Gdyby nie parasol ochronny roztoczony nad nierentownymi dziedzinami gospodarki, wynik byłby przynajmniej o 2-3 punkty procentowe lepszy.
Katastrofalna kondycja górnictwa, hutnictwa i transportu kolejowego wynika m.in. z przerostów zatrudnienia. Koszty pracy w tych działach rosną znacznie szybciej niż wydajność. Z naszych hut musi odejść 17 tys. osób, czyli co czwarty zatrudniony. Obecnie hutnik zarabia o jedną trzecią więcej niż pracownik dochodowej firmy budowlanej i niemal dwa razy tyle, ile szwaczka w sprywatyzowanej fabryce włókienniczej.
Tylko w pierwszym półroczu ubiegłego roku średnia pensja w Elektrociepłowni Zielona Góra zwiększyła się o 27 proc., a w Elektrowni Opole - o 23,9 proc. Zatrudnieni w sektorze energetycznym zarabiają miesięcznie średnio 2700 zł - o jedną trzecią więcej niż wynosi przeciętna płaca w przemyśle. W energetyce wynagrodzenia nadal rosną szybciej niż wydajność. Niewielki jej wzrost rekompensują podwyżki ceny energii. Skutki funkcjonowania tego pracowniczego eldorado są łatwe do przewidzenia. Rosnące koszty i mniejsze zyski dla firm. W ubiegłym roku wynik finansowy netto energetyki obniżył się o kilkaset milionów złotych. Jej wartość w przededniu prywatyzacji spadła prawie o pół miliarda złotych.
Przez ostatnie dziesięć lat wydajność pracownika górnictwa węgla kamiennego wzrosła wprawdzie z 3,1 tony do niespełna 5 ton dziennie, ale jeszcze szybciej rosły straty kopalń. Zadłużenie branży wynosi 20 mld zł, ale górnicy należą do najlepiej zarabiających (średnia pensja w pierwszym kwartale tego roku przekroczyła 3 tys. zł). Dzisiaj zarabiają oni lepiej niż dziesięć lat temu.
Na początku dekady płace zatrudnionych w branży paliwowej były wyższe od średnich zarobków w przemyśle o 47 proc. Dzisiaj różnica jest dwukrotnie większa. Nie ma przy tym znaczenia fakt, że w latach 1995-1998 wydajność pracownika polskich rafinerii, mierzona wartością produkcji sprzedanej, wzrosła zaledwie o 0,9 proc., podczas gdy w sektorze przedsiębiorstw zwiększyła się niemal o jedną piątą. Czy pracujący w sektorze paliwowym zarabialiby obecnie 4000 zł, gdyby państwo nie chroniło rafinerii cłami antyimportowymi? Ile kosztowałby litr benzyny, gdyby został rozbity naftowy monopol?
Spada wydajność pracy. Zjawisko to obserwujemy nie tylko w przemyśle, ale także w rolnictwie. Jeszcze w 1989 r. jego udział w PKB wynosił niemal 12 proc. Dzisiaj nie przekracza 6 proc. Przez ostatnie dziesięć lat zatrudnienie na wsi właściwie się nie zmieniło i wynosi 4,3 mln osób. W tym czasie produkcja rolnicza zmniejszyła się o 7,3 proc. Blokady dróg i żądania wprowadzenia cen minimalnych czy dopłat do produkcji nie sprawią, że nagle zacznie rosnąć. Najpierw musi wzrosnąć efektywność. Aby uzyskać jej europejski poziom, zatrudnienie w rolnictwie należałoby zredukować o dwie trzecie.
Jest oczywiście druga strona naszej gospodarki, gdzie wydajność pracy rośnie zdecydowanie szybciej niż płace.
W latach 1995-1998 najwyraźniej było to widoczne w firmach zajmujących się produkcją aparatury radiowej i telewizyjnej (wzrost wydajności o 99 proc.), maszyn biurowych i komputerów (73 proc.), pojazdów mechanicznych (90 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (42 proc.). Realne dochody w tej najwydajniejszej grupie zawodowej wzrosły w ciągu ostatnich pięciu lat ledwie o 15 proc., czyli zwiększały się niemal siedmiokrotnie wolniej niż wydajność. Jedynie o kilka procent wzrosła siła nabywcza płac pracowników przemysłu samochodowego. W ostatnich latach zatrudnienie w tej branży spadło o jedną czwartą, a średnie wynagrodzenie po pięciu miesiącach tego roku wyniosło niespełna 2100 zł i było o 10 proc. wyższe od przeciętnego.
Zdaniem analityków austriackiego banku Creditanstalt, przez dziesięć ostatnich lat wydajność pracy w Polsce wzrosła o 216 proc. To najlepszy wynik w Europie. Według GUS tylko w pierwszym kwartale tego roku efektywność pracy w przemyśle zwiększyła się o 12 proc. Gdyby nie parasol ochronny roztoczony nad nierentownymi dziedzinami gospodarki, wynik byłby przynajmniej o 2-3 punkty procentowe lepszy.
Więcej możesz przeczytać w 30/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.