Skoro przedstawiciele czterech partii parlamentarnych zgodnie twierdzą, że wybory samorządowe zostały wygrane właśnie przez ich ugrupowanie – oznacza to, że w istocie… wszyscy przegrali. W polityce bowiem tak jak w sporcie – istotą zwycięstwa jest to, że zwycięzcy, i tylko zwycięzcy przysługuje złoty medal. Jeśli zaś złoty medal trzeba dzielić na cztery części – wszyscy kibice opuszczają stadion bez satysfakcji.
I słusznie – bo tak naprawdę z czego tu się cieszyć? Platforma wprawdzie zagarnęła proporcjonalnie najwięcej samorządowych fruktów – ale wynik jest daleki od sondażowych oczekiwań i w żadnym wypadku nie daje gwarancji, że w przyszłym Sejmie uda się stworzyć rząd bez konieczności dzielenia się władzą z Waldemarem Pawlakiem bądź Grzegorzem Napieralskim. Nie jest wprawdzie tak jak chciałby to widzieć Jarosław Kaczyński i wybory nie staną się początkiem końca PO, bo partia Donalda Tuska żyje i ma się dobrze. Tym niemniej wiele wskazuje na to, że w związku z powolną samolikwidacją PiS, dokonywaną przez lidera tej formacji, magnes przyciągający wyborców do PO w postaci strachu przed powrotem IV RP przestaje działać. A Platforma zdaje się nie mieć równie atrakcyjnego wabika na elektorat. Hasło „nie róbmy polityki" się nie sprawdziło – wielu wyborców potraktowało je bowiem zbyt dosłownie i postanowiło nie głosować na polityków. Przed wyborami parlamentarnymi PO musi jednak zacząć robić politykę. Tylko czy jest w stanie?
Drugi na mecie PiS ogłasza zwycięstwo głównie dlatego, że w przypadku tej partii spodziewano się spektakularnej klęski, która ostatecznie nie nastąpiła. Tym niemniej bilans wyborów wypada dla PiS znacznie mniej korzystnie, niż starają się to przedstawić politycy, którzy pozostali w partii po frondzie Kluzik-Rostkowskiej. PiS prawdopodobnie nie będzie rządził w żadnym sejmiku wojewódzkim. Padają lokalne bastiony partii – na Podlasiu wybory do sejmiku wygrała PO, podobnie jest na Mazowszu, w Świętokrzyskim tryumfował PSL. Podkarpacie jeszcze się trzyma, ale co z tego skoro PiS nie ma z kim wchodzić w koalicję? W wielkich miastach kandydaci PiS na prezydentów mogli jedynie obserwować plecy oddalających się od nich przeciwników. A przecież do wyborczej gry nie włączyła się jeszcze Kluzik-Rostkowska i spółka, która w wyborach parlamentarnych na pewno rzuci wyzwanie Kaczyńskiemu.
Z kolei SLD odbiło się wprawdzie od dna, ale na razie odbija się też od sufitu, który znajduje się na poziomie 15 procent poparcia. Zamiast zbliżania się do PiS lewica zmniejszyła dystans do… PSL, które w wyborach samorządowych „dogoniło i przegoniło" podopiecznych Napieralskiego. Kto wie czy sam Napieralski za swoje największe zwycięstwo w tych wyborach nie uzna ostatecznego zmarginalizowania Wojciecha Olejniczaka, który dwoił się i troił, ale ani Hanny Gronkiewicz-Waltz, ani Czesława Bieleckiego w Warszawie nie dogonił. Tylko czy dobre wiadomości dla Napieralskiego, są równie dobre dla SLD? Bez silnej, wewnątrzpartyjnej opozycji liderowi łatwo uwierzyć, że posiadł patent na prawdę i słuszność.
Wreszcie PSL, chwalony z lewa i z prawa za wyborczy wynik, cieszy się głównie z tego, że najprawdopodobniej po raz kolejny prześlizgnie się przez wyborczy próg w wyborach parlamentarnych (czego partia nie była pewna po tym jak Waldemar Pawlak w wyborach prezydenckich przegrał z Januszem Korwin-Mikkem). Dzięki temu partia znów będzie mogła (współ)rządzić, a przede wszystkim (współ)dzielić – przede wszystkim stanowiska i posady w spółkach Skarbu Państwa.
Może jednak do sprawy trzeba podejść inaczej – i wzorem barona de Coubertin stwierdzić, że nie rezultaty są ważne, ale sam udział w wyborach. Niestety i pod tym względem sytuacja wygląda nie najlepiej. Owszem politycy w wyborach wzięli udział – bo to ich praca, ale już elektorat, tradycyjnie, zbyt bardzo do urn się nie kwapił. Skoro bowiem w wyborach wzięło udział nieco mniej niż 50 procent Polaków, to znaczy, że nieco więcej niż 50 procent zostało w domach. Więc nawet o zwycięstwie demokracji trudno w przypadku tych wyborów powiedzieć.
Ale nic straconego. Za rok znów są wybory. Znów będzie można przegrać.
Drugi na mecie PiS ogłasza zwycięstwo głównie dlatego, że w przypadku tej partii spodziewano się spektakularnej klęski, która ostatecznie nie nastąpiła. Tym niemniej bilans wyborów wypada dla PiS znacznie mniej korzystnie, niż starają się to przedstawić politycy, którzy pozostali w partii po frondzie Kluzik-Rostkowskiej. PiS prawdopodobnie nie będzie rządził w żadnym sejmiku wojewódzkim. Padają lokalne bastiony partii – na Podlasiu wybory do sejmiku wygrała PO, podobnie jest na Mazowszu, w Świętokrzyskim tryumfował PSL. Podkarpacie jeszcze się trzyma, ale co z tego skoro PiS nie ma z kim wchodzić w koalicję? W wielkich miastach kandydaci PiS na prezydentów mogli jedynie obserwować plecy oddalających się od nich przeciwników. A przecież do wyborczej gry nie włączyła się jeszcze Kluzik-Rostkowska i spółka, która w wyborach parlamentarnych na pewno rzuci wyzwanie Kaczyńskiemu.
Z kolei SLD odbiło się wprawdzie od dna, ale na razie odbija się też od sufitu, który znajduje się na poziomie 15 procent poparcia. Zamiast zbliżania się do PiS lewica zmniejszyła dystans do… PSL, które w wyborach samorządowych „dogoniło i przegoniło" podopiecznych Napieralskiego. Kto wie czy sam Napieralski za swoje największe zwycięstwo w tych wyborach nie uzna ostatecznego zmarginalizowania Wojciecha Olejniczaka, który dwoił się i troił, ale ani Hanny Gronkiewicz-Waltz, ani Czesława Bieleckiego w Warszawie nie dogonił. Tylko czy dobre wiadomości dla Napieralskiego, są równie dobre dla SLD? Bez silnej, wewnątrzpartyjnej opozycji liderowi łatwo uwierzyć, że posiadł patent na prawdę i słuszność.
Wreszcie PSL, chwalony z lewa i z prawa za wyborczy wynik, cieszy się głównie z tego, że najprawdopodobniej po raz kolejny prześlizgnie się przez wyborczy próg w wyborach parlamentarnych (czego partia nie była pewna po tym jak Waldemar Pawlak w wyborach prezydenckich przegrał z Januszem Korwin-Mikkem). Dzięki temu partia znów będzie mogła (współ)rządzić, a przede wszystkim (współ)dzielić – przede wszystkim stanowiska i posady w spółkach Skarbu Państwa.
Może jednak do sprawy trzeba podejść inaczej – i wzorem barona de Coubertin stwierdzić, że nie rezultaty są ważne, ale sam udział w wyborach. Niestety i pod tym względem sytuacja wygląda nie najlepiej. Owszem politycy w wyborach wzięli udział – bo to ich praca, ale już elektorat, tradycyjnie, zbyt bardzo do urn się nie kwapił. Skoro bowiem w wyborach wzięło udział nieco mniej niż 50 procent Polaków, to znaczy, że nieco więcej niż 50 procent zostało w domach. Więc nawet o zwycięstwie demokracji trudno w przypadku tych wyborów powiedzieć.
Ale nic straconego. Za rok znów są wybory. Znów będzie można przegrać.