Do jakiego Izraela wróci premier Barak?
Tylko teraz i tylko Barak i Arafat mogą podjąć trudne decyzje i pójść na kompromis" - mówił Bill Clinton przed rozpoczęciem izraelsko-palestyńskich rozmów w Camp David. Właśnie w tym miejscu we wrześniu 1978 r., po dwunastu dniach rozmów prezydenta Egiptu Anwara Sadata z premierem Izraela Monachemem Beginem, odbytych z inicjatywy prezydenta Jimmy’ego Cartera, Izrael w zamian za normalizację stosunków z Egiptem zgodził się oddać okupowany półwysep Synaj. Czy atmosfera odciętego od świata, ukrytego w lasach parku narodowego Camp David okaże się dziś równie sprzyjająca jak 22 lata temu? Czy Bill Clinton przejdzie do historii jako ten, któremu ostatecznie udało się przeciąć bliskowschodni węzeł gordyjski? Skąpe informacje docierające z miejsca obrad wciąż nie pozwalają na wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. W komentarzach prasy izraelskiej można znaleźć zarówno ton nadziei, jak i zwątpienia.
Premier Izraela przyjechał do Camp David w kiepskim humorze. Dzień wcześniej utracił większość parlamentarną. Z jego koalicji rządowej z partią rosyjskich Żydów Israel B’Alija wystąpił wpływowy minister spraw wewnętrznych Natan Szeranski. W ślad za tym z gabinetu odeszło ugrupowanie sefardyjskich ultraortodoksów Szas i narodowo-religijne stronnictwo Mafdal. Barak skłócony jest też z szefem dyplomacji Dawidem Lewim, który demonstracyjnie odmówił udziału w szczycie. Dla premiera powodzenie tego spotkania w Camp David jest kwestią politycznego przetrwania. Postawił wszystko na jedną kartę, choć może to osłabić jego pozycję w przetargach z Palestyńczykami. Jeśli uda mu się wynegocjować układ akceptowalny dla większości Izraelczyków, będzie mógł rozpisać przedterminowe wybory i je wygrać. Jeśli nie - pozostanie mu utworzenie wielkiej koalicji z opozycyjnym Likudem i usztywnienie stosunków z Autonomią Palestyńską.
"Jeśli uda mi się wynegocjować układ w Camp David, porozumienie to poddane zostanie głosowaniu w referendum narodowym. Do tego niepotrzebna jest większość w Knesecie" - powiedział Barak. Zdaniem opozycji, takie postępowanie byłoby naruszeniem zasad demokracji. "Barak powinien prowadzić rokowania wsparte jedynie na konsensusie narodowym" - oświadczył Szeranski, przestrzegając aluzyjnie przed sytuacją podobną do tej, gdy nieżyjący już premier Icchak Rabin zawierał pierwsze układy z Jaserem Arafatem.
Liderzy opozycji twierdzili, że Barak nie powinien jechać do Camp David bez określenia granicy ustępstw. Zarzucili też premierowi, że w tajnych rokowaniach przed szczytem już obiecał mieszkańcom Autonomii zbyt dużo. "Naród wybrał mnie w bezpośrednich wyborach na premiera, żeby osiągnąć pokój z Palestyńczykami. Tak właśnie zamierzam uczynić" - ripostował Barak, uspokajając, że żaden układ pokojowy nie spowoduje powrotu do granic sprzed wojny 1967 r. Nie może też być mowy o podziale Jerozolimy, powrocie uchodźców palestyńskich do Izraela i obecności obcych wojsk na wschód od Jordanu. Barak ostrzegł zawczasu, że "jeśli spotkanie w Camp David zakończy się fiaskiem, na Bliskim Wschodzie rozpocznie się odliczanie przed kolejnym wybuchem zbrojnym". Podobnie wypowiadał się prezydent USA Bill Clinton i obserwująca rokowania Madeleine Albright. Oświadczenia te skierowane były głównie do Izraelczyków, których duża część przeciwna była wyjazdowi Baraka do Camp David. Ale kilka dni po rozpoczęciu szczytu 60 proc. społeczeństwa zadowolonych było z podjęcia rozmów pokojowych. Połowa ankietowanych uważała, że Barak ma prawo negocjować układ, choć utracił większość w Knesecie.
Palestyńczycy twierdzą, że zgodzili się na udział w "Camp David 2" jedynie pod presją USA, w zamian za co Izrael powinien zwolnić 350 więźniów i zgodzić się na przyłączenie do Autonomii kilku wiosek pod Jerozolimą, a zwłaszcza Abu-Disu. Ostatecznie Izrael zgodził się wypuścić 30 więźniów, co bardzo rozczarowało ludzi Arafata. "Clinton wyraźnie popiera Baraka, dlatego ze szczytu w Camp David nic nie wyjdzie" - oświadczył przewodniczący parlamentu Autonomii Abu-Ala.
Premier Izraela jest z kolei przekonany, że "USA i Unia Europejska wyraźnie popierają Palestyńczyków, na przykład w kwestii Jerozolimy". Z drugiej jednak strony - zdaniem Baraka - po śmierci prezydenta Syrii Hafeza Asada Arafat może sobie pozwolić na większą elastyczność w rokowaniach, a Clintonowi zostało jeszcze dość czasu, żeby namówić Kongres do przyznania zarówno Izraelowi, jak i Palestyńczykom pomocy finansowej. Znaczna część amerykańskich kongresmanów sceptycznie odnosi się jednak do propozycji wydania nawet 15 mld USD, nie mając gwarancji na ostateczne rozwiązanie "wiecznego" problemu bliskowschodniego. Tymczasem Clinton bardzo liczy na powodzenie rozmów w Camp David, o czym mówił w wywiadzie dla "New York Daily".
Palestyńczycy chcą wykorzystać ostatnie miesiące kadencji amerykańskiego prezydenta i desperację Baraka. Arafat wie doskonale, że jeden z głównych paradoksów bliskowschodnich polega na tym, iż pokoju nie da się wynegocjować gdzieś między Gazą a Tel Awiwem, lecz trzeba w tym celu udać się na drugą stronę Atlantyku.
Premier Izraela przyjechał do Camp David w kiepskim humorze. Dzień wcześniej utracił większość parlamentarną. Z jego koalicji rządowej z partią rosyjskich Żydów Israel B’Alija wystąpił wpływowy minister spraw wewnętrznych Natan Szeranski. W ślad za tym z gabinetu odeszło ugrupowanie sefardyjskich ultraortodoksów Szas i narodowo-religijne stronnictwo Mafdal. Barak skłócony jest też z szefem dyplomacji Dawidem Lewim, który demonstracyjnie odmówił udziału w szczycie. Dla premiera powodzenie tego spotkania w Camp David jest kwestią politycznego przetrwania. Postawił wszystko na jedną kartę, choć może to osłabić jego pozycję w przetargach z Palestyńczykami. Jeśli uda mu się wynegocjować układ akceptowalny dla większości Izraelczyków, będzie mógł rozpisać przedterminowe wybory i je wygrać. Jeśli nie - pozostanie mu utworzenie wielkiej koalicji z opozycyjnym Likudem i usztywnienie stosunków z Autonomią Palestyńską.
"Jeśli uda mi się wynegocjować układ w Camp David, porozumienie to poddane zostanie głosowaniu w referendum narodowym. Do tego niepotrzebna jest większość w Knesecie" - powiedział Barak. Zdaniem opozycji, takie postępowanie byłoby naruszeniem zasad demokracji. "Barak powinien prowadzić rokowania wsparte jedynie na konsensusie narodowym" - oświadczył Szeranski, przestrzegając aluzyjnie przed sytuacją podobną do tej, gdy nieżyjący już premier Icchak Rabin zawierał pierwsze układy z Jaserem Arafatem.
Liderzy opozycji twierdzili, że Barak nie powinien jechać do Camp David bez określenia granicy ustępstw. Zarzucili też premierowi, że w tajnych rokowaniach przed szczytem już obiecał mieszkańcom Autonomii zbyt dużo. "Naród wybrał mnie w bezpośrednich wyborach na premiera, żeby osiągnąć pokój z Palestyńczykami. Tak właśnie zamierzam uczynić" - ripostował Barak, uspokajając, że żaden układ pokojowy nie spowoduje powrotu do granic sprzed wojny 1967 r. Nie może też być mowy o podziale Jerozolimy, powrocie uchodźców palestyńskich do Izraela i obecności obcych wojsk na wschód od Jordanu. Barak ostrzegł zawczasu, że "jeśli spotkanie w Camp David zakończy się fiaskiem, na Bliskim Wschodzie rozpocznie się odliczanie przed kolejnym wybuchem zbrojnym". Podobnie wypowiadał się prezydent USA Bill Clinton i obserwująca rokowania Madeleine Albright. Oświadczenia te skierowane były głównie do Izraelczyków, których duża część przeciwna była wyjazdowi Baraka do Camp David. Ale kilka dni po rozpoczęciu szczytu 60 proc. społeczeństwa zadowolonych było z podjęcia rozmów pokojowych. Połowa ankietowanych uważała, że Barak ma prawo negocjować układ, choć utracił większość w Knesecie.
Palestyńczycy twierdzą, że zgodzili się na udział w "Camp David 2" jedynie pod presją USA, w zamian za co Izrael powinien zwolnić 350 więźniów i zgodzić się na przyłączenie do Autonomii kilku wiosek pod Jerozolimą, a zwłaszcza Abu-Disu. Ostatecznie Izrael zgodził się wypuścić 30 więźniów, co bardzo rozczarowało ludzi Arafata. "Clinton wyraźnie popiera Baraka, dlatego ze szczytu w Camp David nic nie wyjdzie" - oświadczył przewodniczący parlamentu Autonomii Abu-Ala.
Premier Izraela jest z kolei przekonany, że "USA i Unia Europejska wyraźnie popierają Palestyńczyków, na przykład w kwestii Jerozolimy". Z drugiej jednak strony - zdaniem Baraka - po śmierci prezydenta Syrii Hafeza Asada Arafat może sobie pozwolić na większą elastyczność w rokowaniach, a Clintonowi zostało jeszcze dość czasu, żeby namówić Kongres do przyznania zarówno Izraelowi, jak i Palestyńczykom pomocy finansowej. Znaczna część amerykańskich kongresmanów sceptycznie odnosi się jednak do propozycji wydania nawet 15 mld USD, nie mając gwarancji na ostateczne rozwiązanie "wiecznego" problemu bliskowschodniego. Tymczasem Clinton bardzo liczy na powodzenie rozmów w Camp David, o czym mówił w wywiadzie dla "New York Daily".
Palestyńczycy chcą wykorzystać ostatnie miesiące kadencji amerykańskiego prezydenta i desperację Baraka. Arafat wie doskonale, że jeden z głównych paradoksów bliskowschodnich polega na tym, iż pokoju nie da się wynegocjować gdzieś między Gazą a Tel Awiwem, lecz trzeba w tym celu udać się na drugą stronę Atlantyku.
Więcej możesz przeczytać w 30/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.