Tina Turner w wieku 61 lat ogłosiła, że przechodzi na emeryturę
To zaskakująca wiadomość, zważywszy, że największe sukcesy we współczesnej muzyce rozrywkowej odnoszą muzycy u progu starości.
To nie jest koniec Tiny Turner. To tylko koniec jej gigantycznych tras koncertowych. Turner nie rezygnuje ze specjalnych gal i koncertów, jak choćby Live Aid czy Divas. Należy do najciężej pracujących artystów rockowych. Do historii przejdą jej roczne tournée po świecie. Mimo że większość artystów tej klasy korzysta z prywatnych samolotów i całe kontynenty obsługuje z jednego hotelu, widowiska Tiny były niezwykle wyczerpujące - nawet dla kobiety tak dbającej o kondycję jak ona. Jednocześnie śpiewała, tańczyła, zmieniała garderobę, uczestniczyła w próbach z muzykami. Często musiała się spotykać z dziennikarzami, rozmawiać z osobami prominentnymi.
Kilka lat temu Barbra Streisand, młodsza od Tiny o trzy lata, zdecydowała się występować wyłącznie na specjalnych, dobrze płatnych koncertach. Podobnie przeprofilowała swoje występy 56-letnia Diana Ross. Dionne Warwick (60 lat) również poważnie liczyła się z emeryturą, ale odłożyła ją na fali powrotu popularności melodii Burta Bacharacha. Jej okazjonalne koncerty z orkiestrą prowadzoną przez wybitnego kompozytora zaczęły się sprzedawać tak dobrze jak występy najmodniejszych gwiazd współczesnych.
Na skraju emerytury bytuje bardzo wielu rockmanów. Charlie Watts, 59-letni perkusista The Rolling Stones, od ponad dziesięciu lat odgraża się, że nie pojedzie już w następną trasę, ale perswazje Jaggera i oferty finansowe biorą górę nad niechęcią do grania na stadionach. Więcej odwagi i charakteru wykazał w 1992 r. basista Stonesów Bill Wyman, który odszedł na emeryturę w wieku 56 lat. Nie wytrzymał jednak bez muzyki i założył własny zespół z innymi nestorami rocka, z którymi grywa czasami w klubach dla własnej przyjemności. Właśnie ukazał się album jego kapeli Rhythm Kings.
Zapowiadana emerytura bywa też niekiedy posunięciem marketingowym. Czasami znane zespoły robią sobie kilkuletnie wakacje, bo stać je na to. Trudno dociec, czy taka przerwa oznacza koniec kariery czy zwykłe lenistwo. Celuje w tym Pink Floyd, choć poważniejszą, bo ośmioletnią, przerwę ma na koncie grupa Dire Straits. Wycofywanie się z czynnej kariery to trik, z którego dwukrotnie skorzystał już ekscentryczny brytyjski idol David Bowie - o dziwo, z powodzeniem. Gorzej było w wypadku amerykańskiej grupy Kiss, która ostatnio zaplanowała kolejne pożegnalne tournée, ale fani nie wykazali większego zainteresowania. Co ciekawsze, nową trasę zaanonsowała w tym roku od dawna nie istniejąca brytyjska grupa The Who. Będą to jej pierwsze występy po dziesięciu latach. Takie powroty to w rocku nic nowego, bo często znudzeni sobą lub skłóceni muzycy po latach godzą się w imię powiększenia kont bankowych i chęci doznania nowych emocji na scenie.
Najwięksi, którym nie zależy już na powiększaniu konta, czasami decydują się na okresowe występy kameralne. 58-letni Paul McCartney sporadycznie daje dla przyjemności koncerty w niewielkich klubach. Ten starszy pan z gitarą w trakcie swojej kariery stał się zresztą świadkiem swoistego "falowania generacyjnego". W latach 50., kiedy przyszli Beatlesi marzyli o światowej sławie, rynek w dużej mierze opanowany był przez starszych, schludnie ubranych i nobliwie wyglądających panów w typie Franka Sinatry. Eksplozja talentu Beatlesów odwróciła tę koniunkturę. Należało być młodym, ponieważ młodość oznaczała przepustkę do świata nowej kultury. Bob Dylan propagował hasło: "Nie wierz nikomu powyżej trzydziestki". Pod koniec stulecia nastąpiło kolejne drastyczne wahnięcie: najwięcej słuchaczy i najliczniejsze nagrody zbierają wykonawcy w okolicach pięćdziesiątki - od Erica Claptona, przez Joe Cockera, po Carlosa Santanę. Owszem, najnowsze gwiazdki liczą sobie po 20 lat, ale też ich sława często nie trwa dłużej niż kilka miesięcy. Zwłaszcza rock stał się domeną muzyków wiekowo zaawansowanych. To, że rockmani w okolicach sześćdziesiątki nie myślą o emeryturze, nie dziwi nikogo, kto zna żywotność muzyków jazzowych i bluesmanów.
60-letni jazzman nie jest żadnym wyjątkiem, a raczej artystą w kwiecie wieku, czego przykładem jest twórczość takich legend, jak Duke Ellington, Miles Davis, Ella Fitzgerald, Modern Jazz Quartet czy Theolonius Monk. Nic nie traci ze swej magii głos Raya Charlesa, któremu stuknęła siedemdziesiątka. Muzyka wspaniale konserwuje, o czym najlepiej przekonał wszystkich przed tygodniem w Sopocie legendarny król bluesa B.B. King. W wieku 75 lat artysta ten nadal daje prawie 200 koncertów rocznie i wcale nie zamierza z tego zrezygnować. Młodszy od niego o rok Chuck Berry, twórca rock’n’rolla, też nadal chętnie i dużo koncertuje. Jest na tyle żywotny, że pięć lat temu przyleciał z St. Louis do Sopotu, dał koncert i następnego ranka odleciał do USA. 67 lat ma największa gwiazda muzyki soul, słynny James Brown, który wcale nie myśli o schodzeniu ze sceny czy ograniczeniu liczby koncertów. Podobnie aktywni są artyści spod znaku Buena Vista Social Club, choć nestor ekipy - Compay Segundo - ma już ponoć 75 lat, a jego koledzy są tylko o parę lat młodsi. Parę miesięcy temu zmarł wielki propagator kubańskich rytmów, wspaniały amerykański multiinstrumentalista i kompozytor Tito Puente, który do ostatnich dni szalał na scenie, mimo swych 73 lat.
Przedwczesna emerytura może się też okazać posunięciem zupełnie błędnym z punktu widzenia rozwoju kariery. Dowodem są spektakularne powroty na estradę artystów nieodwołalnie - wydawałoby się - należących do historii muzyki. 60-letni Tom Jones od roku odnosi wielkie sukcesy, ciesząc się uznaniem nastoletniej publiczności. Jego najgroźniejszy konkurent z lat 60. - Engelbert Humperdinck - w wieku 64 lat też nie narzeka na brak ofert, tyle że od tych, którzy chcą usłyszeć pamiętny "Ostatni walc".
Karierę przerywa niekiedy wbrew woli osób zaawansowanych wiekowo choroba, kalectwo bądź bankructwo. 68-letni John Cash zniknął ze sceny dopiero trzy lata temu, gdy zmogła go choroba Parkinsona. 67-letni Willie Nelson przeżył krach finansowy w połowie lat 90. i zamieszkał w autobusie, którym podróżuje z koncertami po USA.
Innym sposobem na odraczanie emerytury jest odmładzanie się artysty poprzez nagrywanie nowych płyt ze znacznie młodszymi od siebie wykonawcami. Frank Sinatra w wieku 80 lat nagrał dwie znakomite płyty w duetach z młodymi artystami. Przyjaciel Sinatry i jego konkurent, 74-letni Tony Bennett, stał się pupilkiem stacji MTV w latach 90. - występował z grupą Red Hot Chilli Peppers i obecnie snobistyczna młodzież wielbi go zarówno za piosenki, jak i obrazy, jako że Bennett jest też niezłym malarzem.
Najgorzej, gdy starzejących się muzyków dotyka syndrom Piotrusia Pana, każący im ignorować upływający czas. Celuje w tym 60-letni Cliff. Brytyjscy prezenterzy radiowi zwykli wykpiwać jego "długowieczność" i bojkotować jego repertuar. Jednocześnie jednak w czasie ostatniego Bożego Narodzenia Richardowi udało się umieścić swoją piosenkę na pierwszym miejscu list przebojów. Ian Gillan, 55-letni wokalista legendarnej brytyjskiej grupy Deep Purple, zapytany parę lat temu o to, kiedy wycofa się z życia estradowego, odparł nieco urażony, że słowo "emerytura" nie istnieje w jego słowniku. W wypadku wykonawców rockowych związanych przez całe życie z estradą rozstanie z czynnym uprawianiem muzyki bywa o tyle trudne, że "bycie w trasie" jest dla nich stylem życia, który ukochali ponad wszystko.
W muzyce rozrywkowej będziemy mieli niebawem taką sytuację jak w świecie muzyki poważnej - na estradę będą wchodzić wirtuozi, którzy grają świetnie, mimo że ledwo poruszają się o własnych siłach. I emerytury nie należy im życzyć. Chyba że zrobią to z takim wdziękiem jak znany kanadyjski bard Leonard Cohen, który po skorzystaniu z uciech tego świata postawił na nauki zen.
To nie jest koniec Tiny Turner. To tylko koniec jej gigantycznych tras koncertowych. Turner nie rezygnuje ze specjalnych gal i koncertów, jak choćby Live Aid czy Divas. Należy do najciężej pracujących artystów rockowych. Do historii przejdą jej roczne tournée po świecie. Mimo że większość artystów tej klasy korzysta z prywatnych samolotów i całe kontynenty obsługuje z jednego hotelu, widowiska Tiny były niezwykle wyczerpujące - nawet dla kobiety tak dbającej o kondycję jak ona. Jednocześnie śpiewała, tańczyła, zmieniała garderobę, uczestniczyła w próbach z muzykami. Często musiała się spotykać z dziennikarzami, rozmawiać z osobami prominentnymi.
Kilka lat temu Barbra Streisand, młodsza od Tiny o trzy lata, zdecydowała się występować wyłącznie na specjalnych, dobrze płatnych koncertach. Podobnie przeprofilowała swoje występy 56-letnia Diana Ross. Dionne Warwick (60 lat) również poważnie liczyła się z emeryturą, ale odłożyła ją na fali powrotu popularności melodii Burta Bacharacha. Jej okazjonalne koncerty z orkiestrą prowadzoną przez wybitnego kompozytora zaczęły się sprzedawać tak dobrze jak występy najmodniejszych gwiazd współczesnych.
Na skraju emerytury bytuje bardzo wielu rockmanów. Charlie Watts, 59-letni perkusista The Rolling Stones, od ponad dziesięciu lat odgraża się, że nie pojedzie już w następną trasę, ale perswazje Jaggera i oferty finansowe biorą górę nad niechęcią do grania na stadionach. Więcej odwagi i charakteru wykazał w 1992 r. basista Stonesów Bill Wyman, który odszedł na emeryturę w wieku 56 lat. Nie wytrzymał jednak bez muzyki i założył własny zespół z innymi nestorami rocka, z którymi grywa czasami w klubach dla własnej przyjemności. Właśnie ukazał się album jego kapeli Rhythm Kings.
Zapowiadana emerytura bywa też niekiedy posunięciem marketingowym. Czasami znane zespoły robią sobie kilkuletnie wakacje, bo stać je na to. Trudno dociec, czy taka przerwa oznacza koniec kariery czy zwykłe lenistwo. Celuje w tym Pink Floyd, choć poważniejszą, bo ośmioletnią, przerwę ma na koncie grupa Dire Straits. Wycofywanie się z czynnej kariery to trik, z którego dwukrotnie skorzystał już ekscentryczny brytyjski idol David Bowie - o dziwo, z powodzeniem. Gorzej było w wypadku amerykańskiej grupy Kiss, która ostatnio zaplanowała kolejne pożegnalne tournée, ale fani nie wykazali większego zainteresowania. Co ciekawsze, nową trasę zaanonsowała w tym roku od dawna nie istniejąca brytyjska grupa The Who. Będą to jej pierwsze występy po dziesięciu latach. Takie powroty to w rocku nic nowego, bo często znudzeni sobą lub skłóceni muzycy po latach godzą się w imię powiększenia kont bankowych i chęci doznania nowych emocji na scenie.
Najwięksi, którym nie zależy już na powiększaniu konta, czasami decydują się na okresowe występy kameralne. 58-letni Paul McCartney sporadycznie daje dla przyjemności koncerty w niewielkich klubach. Ten starszy pan z gitarą w trakcie swojej kariery stał się zresztą świadkiem swoistego "falowania generacyjnego". W latach 50., kiedy przyszli Beatlesi marzyli o światowej sławie, rynek w dużej mierze opanowany był przez starszych, schludnie ubranych i nobliwie wyglądających panów w typie Franka Sinatry. Eksplozja talentu Beatlesów odwróciła tę koniunkturę. Należało być młodym, ponieważ młodość oznaczała przepustkę do świata nowej kultury. Bob Dylan propagował hasło: "Nie wierz nikomu powyżej trzydziestki". Pod koniec stulecia nastąpiło kolejne drastyczne wahnięcie: najwięcej słuchaczy i najliczniejsze nagrody zbierają wykonawcy w okolicach pięćdziesiątki - od Erica Claptona, przez Joe Cockera, po Carlosa Santanę. Owszem, najnowsze gwiazdki liczą sobie po 20 lat, ale też ich sława często nie trwa dłużej niż kilka miesięcy. Zwłaszcza rock stał się domeną muzyków wiekowo zaawansowanych. To, że rockmani w okolicach sześćdziesiątki nie myślą o emeryturze, nie dziwi nikogo, kto zna żywotność muzyków jazzowych i bluesmanów.
60-letni jazzman nie jest żadnym wyjątkiem, a raczej artystą w kwiecie wieku, czego przykładem jest twórczość takich legend, jak Duke Ellington, Miles Davis, Ella Fitzgerald, Modern Jazz Quartet czy Theolonius Monk. Nic nie traci ze swej magii głos Raya Charlesa, któremu stuknęła siedemdziesiątka. Muzyka wspaniale konserwuje, o czym najlepiej przekonał wszystkich przed tygodniem w Sopocie legendarny król bluesa B.B. King. W wieku 75 lat artysta ten nadal daje prawie 200 koncertów rocznie i wcale nie zamierza z tego zrezygnować. Młodszy od niego o rok Chuck Berry, twórca rock’n’rolla, też nadal chętnie i dużo koncertuje. Jest na tyle żywotny, że pięć lat temu przyleciał z St. Louis do Sopotu, dał koncert i następnego ranka odleciał do USA. 67 lat ma największa gwiazda muzyki soul, słynny James Brown, który wcale nie myśli o schodzeniu ze sceny czy ograniczeniu liczby koncertów. Podobnie aktywni są artyści spod znaku Buena Vista Social Club, choć nestor ekipy - Compay Segundo - ma już ponoć 75 lat, a jego koledzy są tylko o parę lat młodsi. Parę miesięcy temu zmarł wielki propagator kubańskich rytmów, wspaniały amerykański multiinstrumentalista i kompozytor Tito Puente, który do ostatnich dni szalał na scenie, mimo swych 73 lat.
Przedwczesna emerytura może się też okazać posunięciem zupełnie błędnym z punktu widzenia rozwoju kariery. Dowodem są spektakularne powroty na estradę artystów nieodwołalnie - wydawałoby się - należących do historii muzyki. 60-letni Tom Jones od roku odnosi wielkie sukcesy, ciesząc się uznaniem nastoletniej publiczności. Jego najgroźniejszy konkurent z lat 60. - Engelbert Humperdinck - w wieku 64 lat też nie narzeka na brak ofert, tyle że od tych, którzy chcą usłyszeć pamiętny "Ostatni walc".
Karierę przerywa niekiedy wbrew woli osób zaawansowanych wiekowo choroba, kalectwo bądź bankructwo. 68-letni John Cash zniknął ze sceny dopiero trzy lata temu, gdy zmogła go choroba Parkinsona. 67-letni Willie Nelson przeżył krach finansowy w połowie lat 90. i zamieszkał w autobusie, którym podróżuje z koncertami po USA.
Innym sposobem na odraczanie emerytury jest odmładzanie się artysty poprzez nagrywanie nowych płyt ze znacznie młodszymi od siebie wykonawcami. Frank Sinatra w wieku 80 lat nagrał dwie znakomite płyty w duetach z młodymi artystami. Przyjaciel Sinatry i jego konkurent, 74-letni Tony Bennett, stał się pupilkiem stacji MTV w latach 90. - występował z grupą Red Hot Chilli Peppers i obecnie snobistyczna młodzież wielbi go zarówno za piosenki, jak i obrazy, jako że Bennett jest też niezłym malarzem.
Najgorzej, gdy starzejących się muzyków dotyka syndrom Piotrusia Pana, każący im ignorować upływający czas. Celuje w tym 60-letni Cliff. Brytyjscy prezenterzy radiowi zwykli wykpiwać jego "długowieczność" i bojkotować jego repertuar. Jednocześnie jednak w czasie ostatniego Bożego Narodzenia Richardowi udało się umieścić swoją piosenkę na pierwszym miejscu list przebojów. Ian Gillan, 55-letni wokalista legendarnej brytyjskiej grupy Deep Purple, zapytany parę lat temu o to, kiedy wycofa się z życia estradowego, odparł nieco urażony, że słowo "emerytura" nie istnieje w jego słowniku. W wypadku wykonawców rockowych związanych przez całe życie z estradą rozstanie z czynnym uprawianiem muzyki bywa o tyle trudne, że "bycie w trasie" jest dla nich stylem życia, który ukochali ponad wszystko.
W muzyce rozrywkowej będziemy mieli niebawem taką sytuację jak w świecie muzyki poważnej - na estradę będą wchodzić wirtuozi, którzy grają świetnie, mimo że ledwo poruszają się o własnych siłach. I emerytury nie należy im życzyć. Chyba że zrobią to z takim wdziękiem jak znany kanadyjski bard Leonard Cohen, który po skorzystaniu z uciech tego świata postawił na nauki zen.
Więcej możesz przeczytać w 30/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.