Sam w celi
Władysław Bartoszewski, były minister spraw zagranicznych
Wigilię 1940 r. spędziłem w szpitalu obozowym w Oświęcimiu, miałem wtedy 18 lat. Do obozu trafiłem z łapanki we wrześniu, po tych kilku miesiącach w Oświęcimiu byłem już u kresu sił. Miałem wysoką gorączkę, zapalenie płuc, odmrożone ręce. Zawleczono mnie do szpitala po tym, jak zemdlałem na placu apelowym. Leżałem nieprzytomny przez wiele dni na oddziale chorób zakaźnych. Ocknąłem się dzień przed Wigilią, byłem cały mokry. Leżałem na metalowym łóżku i było mi ciasno, bo obok mnie spał jeszcze jeden człowiek. Jego widok mną wstrząsnął: chory był straszliwie owrzodzony, bełkotał. Pamiętam, że SS-mani uczcili święta w szczególny sposób – pod dużą choinką stojącą na placu apelowym ułożyli górę ciał więźniów, którzy tego dnia zamarzli.
To była moja pierwsza i ostatnia Wigilia w obozie. Do dziś nie udało mi się ustalić, dzięki komu lub czemu wyszedłem z Auschwitz. Wiem tylko, że o moje zwolnienie starali się jednocześnie ojciec i matka, każde na własną rękę. Pewną rolę mogło odegrać to, że Niemcy szykujący się w 1941 r. do wojny ze Związkiem Radzieckim byli bardziej niż zwykle skłonni do gestów mających świadczyć, że traktują więźniów humanitarnie. W niewoli spędziłem w sumie aż dziewięć Wigilii. Najbardziej zapamiętałem tę z 1946 r., którą spędziłem sam w celi izolacyjnej więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.
Aresztowano mnie kilka godzin wcześniej, a strażnicy zamknęli mnie w celi i zapomnieli o moim istnieniu. Nie dostałem nawet nic do jedzenia. Chodziłem w tę i z powrotem po małej celi, zastanawiając się, co przyniesie następny dzień. Najbardziej się martwiłem o to, czy rodzina wie, co się ze mną dzieje.O ciekawych, dziwnych, często zaskakujących świętach m.in. Manueli Gretkowskiej, Beaty Pawlikowskiej, Artura Barcisia i Michała Ogórka czytaj już w poniedziałkowym, podwójnym numerze tygodnika "Wprost"