Każda debata powinna kończyć się konkluzjami, przyczyniać się do zbliżenia stanowisk jej uczestników, wyjaśniać wątpliwości. Chyba, że jest to debata parlamentarna w polskim Sejmie – tu chodzi głównie o to kto mocniej ukąsi przeciwnika.
Sejmowa debata poświęcona rządowej informacji na temat działań polskiego rządu zmierzających do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej była klasycznym przykładem tego, jak debatę rozumieją nasi parlamentarzyści. Zamiast sporu na argumenty mieliśmy szereg monologów, w czasie których politycy PO i PiS wygłaszali „najswojsze" racje. Zamiast polemiki z raportem MAK obserwowaliśmy kolejną rundę wojny polsko-polskiej – tym razem jednak z Rosją w tle. Najrozsądniejsze wypowiedzi padały z ust posłów lewicowych - Marka Borowskiego i Andrzeja Celińskiego, a także przedstawiciela ludowców Stanisława Żelichowskiego.
Premier był przygotowany do dyskusji politycznej, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, co może go czekać. Dlatego też szczegóły dotyczące katastrofy smoleńskiej zostawił swoim ministrom, a sam zajął się zadawaniem ciosów PiS-owi. Z jednej strony zapewniał, że rządowi chodziło o to, aby „wygrać prawdę o Smoleńsku, wygrać pokój w relacjach międzynarodowych i wygrać pokój w demokratycznym sensie ustrojowym" , z drugiej wygrywał swoją zupełnie inną bitwę – z opozycją. Premier punktował rywali przeciwstawiając forowane przez PiS tezy o zamachu – ciężkiej pracy polskich śledczych odtwarzających skrupulatnie przebieg katastrofy.
Nie należy się dziwić taktyce Donalda Tuska. Od momentu opublikowania raportu MAK, opozycja podgrzewała atmosferę. Konferencja komisji Millera, w czasie której usłyszeliśmy słowa kontrolerów padające na wieży w Smoleńsku nie rozładowała napięcia – przeciwnie stało się ono jeszcze większe. Premier musiał więc bronić swojej pozycji i swoich decyzji. Nie był jednak w stanie wytłumaczyć dlaczego doprowadził do tego, że przez ostatnie kilka miesięcy dominującą narracją w kwestii katastrofy smoleńskiej było to, co głosili Rosjanie. Premier musi zdawać sobie sprawę, że propagandowo został przez Rosję pokonany. Nie oznacza to jednak, że jego działania były "zaprzaństwem" i zdradą narodową, jak chciałby tego prowadzący nagonkę ze strony Prawa i Sprawiedliwości Antoni Macierewicz.
Brak Macierewicza wśród posłów występujących w pierwszej części dyskusji w imieniu Prawa i Sprawiedliwości był chyba największym zaskoczeniem debaty. Sam prezes zaprezentował się z trybuny sejmowej słabo, bez werwy, nawet bez emocji. Rząd nie został rozłożony na łopatki ani przez Jarosława Kaczyńskiego, ani przez demagogiczne występy Mariusza Kamińskiego, czy Beaty Kempy. Premier, który przemawiał nie tylko do opozycji, ale również – pośrednio – do Rosjan, wypadł na tym tle bardzo dobrze. Obronił decyzję o przyjęciu Konwencji chicagowskiej jako podstawę prawną badania katastrofy smoleńskiej, argumentując, że każde inne rozwiązanie dawałoby Polsce mniejsze szanse na kontrolowanie postępowania Rosjan.
Polityczne staracie wygrał Donald Tusk i Platforma Obywatelska. Ale wczorajszy sejmowy happening nie przybliżył nas w żadnym wypadku do ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej i określenia stopnia winy obu stron. Zwycięstwo w batalii o prawdę będzie dla premiera znacznie trudniejsze niż wygranie sejmowej debaty.
Premier był przygotowany do dyskusji politycznej, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, co może go czekać. Dlatego też szczegóły dotyczące katastrofy smoleńskiej zostawił swoim ministrom, a sam zajął się zadawaniem ciosów PiS-owi. Z jednej strony zapewniał, że rządowi chodziło o to, aby „wygrać prawdę o Smoleńsku, wygrać pokój w relacjach międzynarodowych i wygrać pokój w demokratycznym sensie ustrojowym" , z drugiej wygrywał swoją zupełnie inną bitwę – z opozycją. Premier punktował rywali przeciwstawiając forowane przez PiS tezy o zamachu – ciężkiej pracy polskich śledczych odtwarzających skrupulatnie przebieg katastrofy.
Nie należy się dziwić taktyce Donalda Tuska. Od momentu opublikowania raportu MAK, opozycja podgrzewała atmosferę. Konferencja komisji Millera, w czasie której usłyszeliśmy słowa kontrolerów padające na wieży w Smoleńsku nie rozładowała napięcia – przeciwnie stało się ono jeszcze większe. Premier musiał więc bronić swojej pozycji i swoich decyzji. Nie był jednak w stanie wytłumaczyć dlaczego doprowadził do tego, że przez ostatnie kilka miesięcy dominującą narracją w kwestii katastrofy smoleńskiej było to, co głosili Rosjanie. Premier musi zdawać sobie sprawę, że propagandowo został przez Rosję pokonany. Nie oznacza to jednak, że jego działania były "zaprzaństwem" i zdradą narodową, jak chciałby tego prowadzący nagonkę ze strony Prawa i Sprawiedliwości Antoni Macierewicz.
Brak Macierewicza wśród posłów występujących w pierwszej części dyskusji w imieniu Prawa i Sprawiedliwości był chyba największym zaskoczeniem debaty. Sam prezes zaprezentował się z trybuny sejmowej słabo, bez werwy, nawet bez emocji. Rząd nie został rozłożony na łopatki ani przez Jarosława Kaczyńskiego, ani przez demagogiczne występy Mariusza Kamińskiego, czy Beaty Kempy. Premier, który przemawiał nie tylko do opozycji, ale również – pośrednio – do Rosjan, wypadł na tym tle bardzo dobrze. Obronił decyzję o przyjęciu Konwencji chicagowskiej jako podstawę prawną badania katastrofy smoleńskiej, argumentując, że każde inne rozwiązanie dawałoby Polsce mniejsze szanse na kontrolowanie postępowania Rosjan.
Polityczne staracie wygrał Donald Tusk i Platforma Obywatelska. Ale wczorajszy sejmowy happening nie przybliżył nas w żadnym wypadku do ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej i określenia stopnia winy obu stron. Zwycięstwo w batalii o prawdę będzie dla premiera znacznie trudniejsze niż wygranie sejmowej debaty.