Prezydent Sudanu Omar Hasan el-Baszir kilka godzin przed ogłoszeniem oficjalnych wyników, wydał dekret akceptujący decyzję południa Sudanu o oderwaniu się od północy. Tygodniowe referendum, które rozpoczęło się 9 stycznia, było wynikiem ustaleń pokojowych z 2005 roku podpisanych przez rząd Sudanu w Chartumie i rządzący na południu kraju Ruch Wyzwolenia Sudańczyków (SPLM).
Baszir oficjalnie uznał wynik referendum. W Chartumie towarzyszył mu Salva Kiir - prezydent autonomicznego południa, który w przemówieniu wyraził nadzieję, że wzajemne "relacje teraz się polepszą". - Musimy zbudować silny związek - oświadczył. - W Chartumie panuje spokój. Arabowie nie wyglądają na szczęśliwych, ale nie chcą kolejnej wojny. My południowcy cieszymy się jak dzieci. Na ulicach nie ma demonstrantów, za to wszędzie jest policja - relacjonował Steven, mieszkaniec Chartumu.
W zeszłym tygodniu przez północ Sudanu przetoczyła się fala protestów zainspirowanych wydarzeniami w Tunezji i Egipcie. Na ulicach stolicy tysiące studentów i opozycjonistów z północy demonstrowało niezadowolenie z pogarszającej się sytuacji ekonomicznej kraju i rosnących cen podstawowych produktów. Na ulice wyszło również wielu zwolenników jedności Sudanu. Tłum wykrzykiwał hasła nawołujące do obalenia prezydenta Baszira. - Czuję się źle, kiedy słyszę o pobiciach i aresztowaniach demonstrantów - wielu z nich chodziło ze mną na studia. Jednak nie wspieram ich, bo oni nie potrafią uszanować mojego prawa do wolności - mówił Ojara Charles, mieszkaniec południa kraju, absolwent uniwersytetu w Chartumie.
W Dżubie, stolicy południa, panuje radosna atmosfera. Ludzie gromadzą się w lokalnych barach. - Na dzisiaj kupiliśmy dwa razy więcej piwa niż zwykle. Jestem przekonany, że wszyscy będą tańczyć i pić całą noc - powiedział Towongo, barman w jednej z restauracji nad Nilem. - Ja wytańczę z siebie dzisiaj wszystkie łzy, które wylaliśmy za tych, którzy zginęli w wojnie, i zrzucę z siebie wszystkie upokorzenia, których doznałem od Arabów. Jesteśmy kwita - wykrzyczał z radością siedzący w fotelu fryzjerskim na środku ulicy Sam, kierowca motocyklowej taksówki zwanej boda-boda. Z kolei wykładowca Uniwersytetu Górnego Nilu Wani Onyu powiedział, że w Malakal, na terenie granicznym południa i północy, "ludzie nie będą świętować". - Wszyscy są przerażeni ostatnimi wydarzeniami - dodał. Od czwartku w Malakal w wyniku walk między żołnierzami Sudańskiego Sojuszu Sił Zbrojnych zginęło 50 osób. Starcia wybuchły, kiedy służący w sojuszu żołnierze z południa kraju odmówili wyjazdu na północ. Po podziale kraju sudańskie siły zbrojne powrócą na północ. Na południu kraju zostanie Ruch Wyzwolenia Sudańczyków (SPLM). - Wystrzały z moździerzy i karabinów maszynowych słychać było przez trzy dni. To był koszmar. Ludzie rozpaczają po utracie bliskich. Większość ofiar to byli cywile, zginęła też dwójka dzieci. Ja nie mam siły świętować, chociaż tak czekałem na ten dzień - opisywał wydarzenia w Malakal wykładowca.W lipcu południe kraju najprawdopodobniej zostanie samodzielnym państwem. Na mapach świata pojawi się jako Republika Południowego Sudanu. Rządy z południa i północy kraju nadal nie doszły do porozumienia w kilku istotnych sprawach, takich jak podział wyposażenia armii, spłata długów, status roponośnego rejonu Abyei, ostateczne wyznaczenie granic i podział zysków ze sprzedaży ropy.
PAP, arb