Rok 1999 miał być rokiem euro, przejdzie zaś do historii jako rok dolara. 4 stycznia 1999 r., w dniu swojego rynkowego debiutu, wartość 1 euro wynosiła 1,18 USD. Pod koniec roku europejska waluta zrównała się z dolarem.
Rok 1999 miał być rokiem euro, przejdzie zaś do historii jako rok dolara. 4 stycznia 1999 r., w dniu swojego rynkowego debiutu, wartość 1 euro wynosiła 1,18 USD. Pod koniec roku europejska waluta zrównała się z dolarem. Najpierw bariera została przekroczona na Wall Street, potem w Tokio, a ostateczny cios zadano euro na giełdzie londyńskiej, gdzie jej notowania były najniższe. Czy tym samym padł mit silnej gospodarki eurolandu, mogącej skutecznie rywalizować z gospodarkami "dolarolandu" i "jenolandu"? Na powagę sytuacji wskazuje Mark Hofmans, szef brukselskiego biura Ośrodka Badania Opinii Publicznej GFK: "Trzeba pamiętać, że połowa mieszkańców unii albo nie chciała wprowadzenia euro, albo wolała je opóźnić, albo też opowiadała się za ównoległym utrzymaniem waluty narodowej. Ludzie nie lubią, gdy ich zarobki i szczędności ustalają politycy, a nie rynek".
Gospodarka Starego Kontynentu nadal znajduje się w stanie recesji. Wprawdzie politycy i niektóre niezależne instytuty badawcze sugerują, że Europa ma już za sobą okres dekoniunktury i że nieuchronnie zbliża się czas prosperity, lecz dane statystyczne przeczą tym optymistycznym sądom. Jedynie inflacja w USA i eurolandzie jest porównywalna. W Stanach Zjednoczonych roczne tempo wzrostu PKB wynosi ponad 5 proc., czyli dwa razy więcej niż w Europie. Bezrobocie jest w eurolandzie dwukrotnie większe niż za oceanem. Według danych amerykańskiego Departamentu Pracy, tylko w listopadzie 1999 r. o 234 tys. zwiększyła się w USA liczba miejsc pracy. Ponad 180 tys. osób znalazło zatrudnienie w sferze usług. Spadło bezrobocie, osiągając najniższy od 29 lat wskaźnik - 4,1 proc. Systematycznie rośnie tempo ekspansji amerykańskiego kapitału na innych kontynentach. Bezpośrednie inwestycje tamtejszych koncernów w Europie przekroczyły już bilion dolarów, a ponad 4,5 mln Europejczyków pracuje w firmach, których główne siedziby znajdują się USA. Kapitalizacja rynku amerykańskiego jest niemal trzykrotnie większa niż kapitalizacja wszystkich rynków europejskich. Zasadnicza przyczyna "eurochoroby" to nadmierne wydatki na cele socjalne. Kraje Unii Europejskiej przeznaczają ponad 28 proc. PKB na opiekę socjalną oraz zasiłki dla bezrobotnych. Według szacunków ekspertów Eurostatu, wydatki te będą nadal systematycznie rosły i w ciągu najbliższych 20 lat przekroczą 40 proc. Już za kilka lat każdy zatrudniony Europejczyk będzie utrzymywał jednego niepracującego - alarmuje Eurostat. W państwach unii 44 proc. wydatków socjalnych pochłaniają renty i emerytury, 36 proc. - opieka zdrowotna, zaś ponad 8 proc. - zasiłki dla bezrobotnych. Obciążenia socjalne są poważnym problemem szczególnie w tzw. starych społeczeństwach, jakie mają Niemcy, Francja, Włochy, Belgia, Dania, Szwecja, a kraje te są przecież lokomotywami europejskiej gospodarki. W państwach mających stosunkowo młode społeczeństwa (Irlandia, Grecja, Portugalia i Hiszpania) poziom tego typu wydatków nie przekracza 20-22 proc. PKB. One jednak najmniej przekazują do europejskiej kasy. Właśnie wzrastające wydatki socjalne powodują, że systematycznie spada tempo wzrostu gospodarczego. W latach 60. wielkość PKB w krajach piętnastki zwiększała się rocznie o prawie 5 proc., w latach 70. - o 3 proc., zaś w następnym dziesięcioleciu - już tylko o 2,4 proc. Pesymiści twierdzą, że w kończącej się dekadzie tego stulecia państwom unii trudno będzie utrzymać ten sam poziom wzrostu gospodarczego. Obok wydatków
socjalnych, europejską gospodarkę pogrążają dotacje i subwencje do niektórych dziedzin, produktów i przedsiębiorstw. Warto tylko przypomnieć, że Unia Europejska wspiera każdego roku kwotą 38,8 mld euro rolników, którzy stanowią zaledwie 5 proc. jej ludności. Złośliwi twierdzą, że jedyną dobrą inwestycją unijnego bud- żetu są pieniądze przeznaczane na funkcjonowanie Trybunału Obrachunkowego, czyli grupy ponad pięciuset międzynarodowych kontrolerów szukających we wszystkich zakątkach Europy każdego źle zainwestowanego lub zdefraudowanego euro.
Również niektóre polityczne decyzje wzbudzają poważne obawy europejskich ekonomistów. Gdy przed kilkoma tygodniami kanclerz Gerhard Schröder włączył się w ratowanie plajtującego koncernu budowlanego Philipp Holzmann, świat finansjery nie krył dezaprobaty. Na wyciągnięcie Holzmanna z agonii trzeba było przeznaczyć 4,3 mld marek. Wierzyciele i akcjonariusze zgodzili się utrzymać koncern przy życiu, lecz tylko dzięki finansowemu wsparciu z budżetu federalnego. W efekcie 17-tysięczna załoga została uratowana przed zwolnieniem. Z koncernu odejdą tylko trzy tysiące ludzi. Pozostali zgodzili się na zmniejszenie zarobków i wydłużenie czasu pracy.
Mario Ohoven, przewodniczący Federalnego Związku Gospodarczego Stanu Średniego, określił te plany jednym zdaniem: "Jest to państwowy interwencjonizm z czasów gospodarki planowej byłej NRD". Świat gospodarczo-przemysłowy uznał ratowanie Holzmanna za niebezpieczny precedens. Państwo nie może pieniędzmi podatników płacić za błędy w zarządzaniu przedsiębiorstwem. Wsparcie jednych oznacza plajtę innych, a w konsekwencji znacznie większe bezrobocie. Na kanclerzu Niemiec suchej nitki nie zostawił "Le Monde". W Holandii interwencję Schrödera skrytykowała nawet lewicowa gazeta "De Volkskrant". "Czy Schröder zamierza dopłacać do wszystkich źle zarządzanych firm?" - pytał "Washington Post". Kolejnym krokiem, źle ocenionym przez międzynarodowe gremia gospodarczo-finansowe, było wstawiennictwo Schrödera za Mannesmannem, któremu nadal grozi przejęcie przez brytyjski koncern Vodafone. Polityczne poparcie dla Mannesmanna odczytano jako działanie pod hasłem: "wolny rynek i globalizacja tak, ale dla nas, a nie u nas".
Wim Duisenberg, prezes Europejskiego Banku Centralnego, twierdzi, że przyczyną spadku kursu euro były kiepskie wyniki niemieckiej gospodarki, która wytwarza jedną trzecią produkcji przemysłowej w strefie euro. Z raportu Komisji Europejskiej wynika jednak, że w listopadzie liczba bezrobotnych w Niemczech spadła o 29 tys. i wynosi teraz 4,08 mln, co jest wynikiem znacznie lepszym od oczekiwanego, a produkt krajowy brutto w trzecim kwartale wzrósł, w porównaniu z drugim, o 0,7. Wzrost gospodarczy w ciągu całego roku 1999 wyniesie wszakże prawdopodobnie zaledwie 1,2 proc. "Nastroje niemieckich konsumentów to tylko dalekie echa ożywienia, które w ciągu ostatnich sześciu miesięcy obserwujemy we Francji i Włoszech. Niemiecka gospodarka może wyjść na prostą, jeżeli szybko zmniejszy się bezrobocie, ale ten sygnał musi być wyraźniejszy, by można było mówić o pozytywnym trendzie" - uważa Bernard Godement z japońskiego Daiwa Bank. "To prawda, że Niemcy mają problemy strukturalne, lecz myślę, że 2000 r. przyniesie trwałe ożywienie, zwłaszcza że zapowiada się chudszy rok dla Ameryki" - ocenia dla odmiany Thomas Hueck z monachijskiego HypoVereinsbank. Wszyscy podkreślają zgodnie wagę spadku bezrobocia, także na obszarze byłej NRD. Bernhard Jagoda, prezes Federalnego Biura Pracy, uważa, że jeśli obecny trend zostanie utrzymany, do końca 2000 r. liczba osób pozostających bez zatrudnienia zmniejszy się w Niemczech o 200 tys. Z danych Komisji Europejskiej wynika, że kraje piętnastki, z wyjątkiem Szwecji, mimo wszystko z nadzieją patrzą w przyszłość, gdyż rośnie liczba zamówień dla przemysłu i związane z tym rachuby na dalszy spadek bezrobocia. Robert Prior-Wandesforde z HSBC studzi ten optymizm, szacując, że gdyby serio potraktować prognozy Komisji Europejskiej, wydatki mieszkańców unii na konsumpcję powinny wzrosnąć o 4 proc. Z dokumentów opublikowanych przez komisję wynika zaś, że wzrost jest zaledwie dwuprocentowy. Maklerzy giełdowi twierdzą, że wszystko będzie zależeć od zaufania inwestorów instytucjonalnych. Pozytywnym sygnałem była zapowiedź, że Hongkong zamierza zwiększyć z 10 do 15 proc. swoje swe rezerwy walutowe w euro. Jest to jednak zbyt mała zwyżka - twierdzą finansiści z londyńskiego City. "Reanimacja pacjenta zakończyła się wprawdzie sukcesem, ale nadal znajduje się on na oddziale intensywnej terapii" - podsumowuje Neal Kimberley, szef działu zagranicznych transakcji walutowych w londyńskim oddziale Bank of Tokyo-Mitsubishi.
Obecna kondycja euro wskazuje, że być może rację mieli Brytyjczycy, którzy nie zdecydowali się na natychmiastowe wprowadzenie wspólnej waluty. Londyn nie czuje się przygotowany do wzięcia udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu. Mając nieprzyjemne doświadczenia z ERM (Exchange Rate Mechanism - mechanizm wymiany walutowej, który poprzedzał wprowadzenie euro), wyspiarze byli i są nadal sceptycznie nastawieni do wszelkich form zamrożonego kursu wymiany walutowej. Na początku lat 90. konserwatywny rząd Johna Majora zmuszony został do wycofania funta z ERM. Od tego czasu konserwatyści, a także rządzący teraz laburzyści zajmują stanowisko "poczekamy - zobaczymy". Polityczne konsekwencje takiego podejścia nie są dla Londynu zbyt korzystne. Tony Blair chciałby odgrywać większą rolę w Unii Europejskiej, szczególnie bliskie są mu sprawy zmian w gospodarce Starego Kontynentu - wzrost gospodarczy i nowe miejsca pracy, rozwój przedsiębiorczości i konkurencji, zmniejszanie podatków. Ale dopóki funt nie znajdzie się w strefie euro, dopóty Londyn nie będzie miał większego wpływu na przykład na ustalanie stopy procentowej Europejskiego Banku
Centralnego.
Laburzyści twierdzą, że chcieliby przystąpić do eurolandu, ale tylko wtedy, gdy będą po temu odpowiednie warunki. Pod wpływem coraz bardziej sceptycznej opinii publicznej rządowa machina propagandowo-informacyjna musiała bardzo spuścić z tonu. Przeciętny Brytyjczyk niechętnie pozbędzie się w najbliższym czasie funta szterlinga z wizerunkiem JKM Elżbiety II. Przy tej okazji mówi się o utracie tożsamości i suwerenności. Często nad Tamizą można usłyszeć pytanie: "Dlaczego ktoś we Frankfurcie ma decydować o naszych stopach procentowych?". Brytyjczycy są tak negatywnie nastawieni do wspólnej waluty, ponieważ pamiętają jeszcze czasy imperium, są oddzieleni od reszty kontynentu i mają silne związki gospodarcze z USA. Dowodem eurosceptycznego nastawienia społeczeństwa brytyjskiego były ubiegłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego. Laburzyści ponieśli porażkę, skorzystali zaś konserwatyści, którzy stanowczo domagają się utrzymania funta.
Rząd Blaira zobowiązał się do przeprowadzenia referendum w sprawie przystąpienia do eurolandu. Brytyjczycy zdają sobie sprawę, że po unii walutowej nadejdzie unia polityczna. Często pojawia się więc pytanie: czy chcemy należeć do unii politycznej z wszystkimi tego konsekwencjami - wspólną polityką zagraniczną, obronną itd.? Debata o przyjęciu wspólnej waluty wykracza poza problemy gospodarcze. W ostatnich miesiącach brytyjscy zwolennicy wspólnej waluty są zdecydowanie mniej aktywni. Spadek notowań euro wobec dolara nie pozostał bez wpływu na ich zachowania. Nie zmieniły się jednak ich argumenty: wejście do strefy euro pozwoli ograniczyć koszty transakcji, zmniejszy ryzyko firm związane z ruchami kursów, wpłynie na ograniczenie inflacji dzięki polityce monetarnej ECB (European Central Bank - Europejskiego Banku Centralnego), zachęci obcy kapitał do inwestowania w Wielkiej Brytanii.
Również Amerykanie mają swoją opinię na temat przyczyn spadku notowań euro i pogorszenia kondycji europejskiej gospodarki. Zrównanie notowań euro i dolara -zdaniem amerykańskich ekspertów ekonomicznych - ma głównie symboliczne, a nie gospodarcze znaczenie. Euro - symbol gospodarki jednoczącej się Europy, wychodzącej z cienia amerykańskiego giganta - miało być, jak powiedział niemiecki ekonomista Norbert Walter, walutowym odpowiednikiem konkurencji, jaką dla amerykańskiego Boeinga stał się europejski Airbus Industries. Nic dziwnego, że debiut euro został powitany w Stanach Zjednoczonych z mieszanymi uczuciami. Nadziejom, że wspólna waluta przyczyni się do otwarcia rynków europejskich i zwiększenia wymiany handlowej ze Starym Kontynentem, towarzyszyły obawy, iż euro będzie konkurentem dolara jako globalnego środka płatniczego. Prezydent Clinton i jego współpracownicy powtarzali jednak: "Co jest dobre dla Europy, jest także dobre dla USA".
Waszyngton od dawna opowiadał się za europejską integracją i podziwiał postęp, jakiego dokonała Europa w podejmowaniu często trudnych decyzji budżetowych. "Witamy wprowadzenie euro jako historyczny krok jedenastu państw Europy zmierzający do ściślejszej unii monetarnej i politycznej" - stwierdził prezydent Bill Clinton w oświadczeniu wydanym po wprowadzeniu wspólnej waluty na giełdy. "Mamy wszystko do zyskania i bardzo mało do stracenia, jeśli powiedzie się ten projekt wielkiej wagi" - wtórował wtedy prezydentowi Lawrence Summers, w przeszłości główny ekonomis- ta Banku Światowego. Bardziej dynamiczna europejska gospodarka, zdaniem amerykańskich ekspertów, zwiększy apetyt Europejczyków na towary i usługi oferowane przez przedsiębiorstwa z USA oraz otworzy nowe atrakcyjne możliwości dla inwestorów zza oceanu. Postawa państw europejskich, które podczas ostatniej konferencji Światowej Organizacji Handlu przeciwstawiły się amerykańskim żądaniom likwidacji subwencji dla eksportu produktów rolnych, położyła jednak kres tym nadziejom. Europejskie wojny handlowe wykazały nadto, że interesy narodowe, a szczególnie wpływowych politycznie grup społecznych, zawsze będą brały górę nad rzekomo nadrzędnym celem zjednoczenia. Laura D Andrea Tyson, w przeszłości przewodnicząca zespołu doradców ekonomicznych prezydenta Clintona, zastanawiała się przed rokiem na łamach dziennika "The New York Times", czy Europejczycy będą chcieli dążyć do obniżenia inflacji, wiedząc, że mogą zapłacić za to wzrostem bezrobocia. "Euro może być korzystne dla Ameryki, ale tylko wówczas, gdy przyczyni się do większej stabilności politycznej i gospodarczej kontynentu. Przyszłość wspólnej europejskiej waluty nie jest jednak pew- na" - argumentowała Tyson. Z kolei Paul Volcker, były prezes amerykańskiego Banku Rezerw Federalnych, mówił przed rokiem w wywiadzie udzielonym telewizji Reuter: "Uważam że euro może się stać konkurentem dolara jako bezpieczna przystań w niepewnym świecie. Nie nastąpi to jednak szybko, ponieważ jest sporo problemów do rozwiązania". Volcker z pewnością miał powody, aby wykrzyknąć "a nie mówiłem!", kiedy 2 grudnia 1999 r. cena euro spadła poniżej psychologicznej granicy jednego dolara.
Gospodarka Starego Kontynentu nadal znajduje się w stanie recesji. Wprawdzie politycy i niektóre niezależne instytuty badawcze sugerują, że Europa ma już za sobą okres dekoniunktury i że nieuchronnie zbliża się czas prosperity, lecz dane statystyczne przeczą tym optymistycznym sądom. Jedynie inflacja w USA i eurolandzie jest porównywalna. W Stanach Zjednoczonych roczne tempo wzrostu PKB wynosi ponad 5 proc., czyli dwa razy więcej niż w Europie. Bezrobocie jest w eurolandzie dwukrotnie większe niż za oceanem. Według danych amerykańskiego Departamentu Pracy, tylko w listopadzie 1999 r. o 234 tys. zwiększyła się w USA liczba miejsc pracy. Ponad 180 tys. osób znalazło zatrudnienie w sferze usług. Spadło bezrobocie, osiągając najniższy od 29 lat wskaźnik - 4,1 proc. Systematycznie rośnie tempo ekspansji amerykańskiego kapitału na innych kontynentach. Bezpośrednie inwestycje tamtejszych koncernów w Europie przekroczyły już bilion dolarów, a ponad 4,5 mln Europejczyków pracuje w firmach, których główne siedziby znajdują się USA. Kapitalizacja rynku amerykańskiego jest niemal trzykrotnie większa niż kapitalizacja wszystkich rynków europejskich. Zasadnicza przyczyna "eurochoroby" to nadmierne wydatki na cele socjalne. Kraje Unii Europejskiej przeznaczają ponad 28 proc. PKB na opiekę socjalną oraz zasiłki dla bezrobotnych. Według szacunków ekspertów Eurostatu, wydatki te będą nadal systematycznie rosły i w ciągu najbliższych 20 lat przekroczą 40 proc. Już za kilka lat każdy zatrudniony Europejczyk będzie utrzymywał jednego niepracującego - alarmuje Eurostat. W państwach unii 44 proc. wydatków socjalnych pochłaniają renty i emerytury, 36 proc. - opieka zdrowotna, zaś ponad 8 proc. - zasiłki dla bezrobotnych. Obciążenia socjalne są poważnym problemem szczególnie w tzw. starych społeczeństwach, jakie mają Niemcy, Francja, Włochy, Belgia, Dania, Szwecja, a kraje te są przecież lokomotywami europejskiej gospodarki. W państwach mających stosunkowo młode społeczeństwa (Irlandia, Grecja, Portugalia i Hiszpania) poziom tego typu wydatków nie przekracza 20-22 proc. PKB. One jednak najmniej przekazują do europejskiej kasy. Właśnie wzrastające wydatki socjalne powodują, że systematycznie spada tempo wzrostu gospodarczego. W latach 60. wielkość PKB w krajach piętnastki zwiększała się rocznie o prawie 5 proc., w latach 70. - o 3 proc., zaś w następnym dziesięcioleciu - już tylko o 2,4 proc. Pesymiści twierdzą, że w kończącej się dekadzie tego stulecia państwom unii trudno będzie utrzymać ten sam poziom wzrostu gospodarczego. Obok wydatków
socjalnych, europejską gospodarkę pogrążają dotacje i subwencje do niektórych dziedzin, produktów i przedsiębiorstw. Warto tylko przypomnieć, że Unia Europejska wspiera każdego roku kwotą 38,8 mld euro rolników, którzy stanowią zaledwie 5 proc. jej ludności. Złośliwi twierdzą, że jedyną dobrą inwestycją unijnego bud- żetu są pieniądze przeznaczane na funkcjonowanie Trybunału Obrachunkowego, czyli grupy ponad pięciuset międzynarodowych kontrolerów szukających we wszystkich zakątkach Europy każdego źle zainwestowanego lub zdefraudowanego euro.
Również niektóre polityczne decyzje wzbudzają poważne obawy europejskich ekonomistów. Gdy przed kilkoma tygodniami kanclerz Gerhard Schröder włączył się w ratowanie plajtującego koncernu budowlanego Philipp Holzmann, świat finansjery nie krył dezaprobaty. Na wyciągnięcie Holzmanna z agonii trzeba było przeznaczyć 4,3 mld marek. Wierzyciele i akcjonariusze zgodzili się utrzymać koncern przy życiu, lecz tylko dzięki finansowemu wsparciu z budżetu federalnego. W efekcie 17-tysięczna załoga została uratowana przed zwolnieniem. Z koncernu odejdą tylko trzy tysiące ludzi. Pozostali zgodzili się na zmniejszenie zarobków i wydłużenie czasu pracy.
Mario Ohoven, przewodniczący Federalnego Związku Gospodarczego Stanu Średniego, określił te plany jednym zdaniem: "Jest to państwowy interwencjonizm z czasów gospodarki planowej byłej NRD". Świat gospodarczo-przemysłowy uznał ratowanie Holzmanna za niebezpieczny precedens. Państwo nie może pieniędzmi podatników płacić za błędy w zarządzaniu przedsiębiorstwem. Wsparcie jednych oznacza plajtę innych, a w konsekwencji znacznie większe bezrobocie. Na kanclerzu Niemiec suchej nitki nie zostawił "Le Monde". W Holandii interwencję Schrödera skrytykowała nawet lewicowa gazeta "De Volkskrant". "Czy Schröder zamierza dopłacać do wszystkich źle zarządzanych firm?" - pytał "Washington Post". Kolejnym krokiem, źle ocenionym przez międzynarodowe gremia gospodarczo-finansowe, było wstawiennictwo Schrödera za Mannesmannem, któremu nadal grozi przejęcie przez brytyjski koncern Vodafone. Polityczne poparcie dla Mannesmanna odczytano jako działanie pod hasłem: "wolny rynek i globalizacja tak, ale dla nas, a nie u nas".
Wim Duisenberg, prezes Europejskiego Banku Centralnego, twierdzi, że przyczyną spadku kursu euro były kiepskie wyniki niemieckiej gospodarki, która wytwarza jedną trzecią produkcji przemysłowej w strefie euro. Z raportu Komisji Europejskiej wynika jednak, że w listopadzie liczba bezrobotnych w Niemczech spadła o 29 tys. i wynosi teraz 4,08 mln, co jest wynikiem znacznie lepszym od oczekiwanego, a produkt krajowy brutto w trzecim kwartale wzrósł, w porównaniu z drugim, o 0,7. Wzrost gospodarczy w ciągu całego roku 1999 wyniesie wszakże prawdopodobnie zaledwie 1,2 proc. "Nastroje niemieckich konsumentów to tylko dalekie echa ożywienia, które w ciągu ostatnich sześciu miesięcy obserwujemy we Francji i Włoszech. Niemiecka gospodarka może wyjść na prostą, jeżeli szybko zmniejszy się bezrobocie, ale ten sygnał musi być wyraźniejszy, by można było mówić o pozytywnym trendzie" - uważa Bernard Godement z japońskiego Daiwa Bank. "To prawda, że Niemcy mają problemy strukturalne, lecz myślę, że 2000 r. przyniesie trwałe ożywienie, zwłaszcza że zapowiada się chudszy rok dla Ameryki" - ocenia dla odmiany Thomas Hueck z monachijskiego HypoVereinsbank. Wszyscy podkreślają zgodnie wagę spadku bezrobocia, także na obszarze byłej NRD. Bernhard Jagoda, prezes Federalnego Biura Pracy, uważa, że jeśli obecny trend zostanie utrzymany, do końca 2000 r. liczba osób pozostających bez zatrudnienia zmniejszy się w Niemczech o 200 tys. Z danych Komisji Europejskiej wynika, że kraje piętnastki, z wyjątkiem Szwecji, mimo wszystko z nadzieją patrzą w przyszłość, gdyż rośnie liczba zamówień dla przemysłu i związane z tym rachuby na dalszy spadek bezrobocia. Robert Prior-Wandesforde z HSBC studzi ten optymizm, szacując, że gdyby serio potraktować prognozy Komisji Europejskiej, wydatki mieszkańców unii na konsumpcję powinny wzrosnąć o 4 proc. Z dokumentów opublikowanych przez komisję wynika zaś, że wzrost jest zaledwie dwuprocentowy. Maklerzy giełdowi twierdzą, że wszystko będzie zależeć od zaufania inwestorów instytucjonalnych. Pozytywnym sygnałem była zapowiedź, że Hongkong zamierza zwiększyć z 10 do 15 proc. swoje swe rezerwy walutowe w euro. Jest to jednak zbyt mała zwyżka - twierdzą finansiści z londyńskiego City. "Reanimacja pacjenta zakończyła się wprawdzie sukcesem, ale nadal znajduje się on na oddziale intensywnej terapii" - podsumowuje Neal Kimberley, szef działu zagranicznych transakcji walutowych w londyńskim oddziale Bank of Tokyo-Mitsubishi.
Obecna kondycja euro wskazuje, że być może rację mieli Brytyjczycy, którzy nie zdecydowali się na natychmiastowe wprowadzenie wspólnej waluty. Londyn nie czuje się przygotowany do wzięcia udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu. Mając nieprzyjemne doświadczenia z ERM (Exchange Rate Mechanism - mechanizm wymiany walutowej, który poprzedzał wprowadzenie euro), wyspiarze byli i są nadal sceptycznie nastawieni do wszelkich form zamrożonego kursu wymiany walutowej. Na początku lat 90. konserwatywny rząd Johna Majora zmuszony został do wycofania funta z ERM. Od tego czasu konserwatyści, a także rządzący teraz laburzyści zajmują stanowisko "poczekamy - zobaczymy". Polityczne konsekwencje takiego podejścia nie są dla Londynu zbyt korzystne. Tony Blair chciałby odgrywać większą rolę w Unii Europejskiej, szczególnie bliskie są mu sprawy zmian w gospodarce Starego Kontynentu - wzrost gospodarczy i nowe miejsca pracy, rozwój przedsiębiorczości i konkurencji, zmniejszanie podatków. Ale dopóki funt nie znajdzie się w strefie euro, dopóty Londyn nie będzie miał większego wpływu na przykład na ustalanie stopy procentowej Europejskiego Banku
Centralnego.
Laburzyści twierdzą, że chcieliby przystąpić do eurolandu, ale tylko wtedy, gdy będą po temu odpowiednie warunki. Pod wpływem coraz bardziej sceptycznej opinii publicznej rządowa machina propagandowo-informacyjna musiała bardzo spuścić z tonu. Przeciętny Brytyjczyk niechętnie pozbędzie się w najbliższym czasie funta szterlinga z wizerunkiem JKM Elżbiety II. Przy tej okazji mówi się o utracie tożsamości i suwerenności. Często nad Tamizą można usłyszeć pytanie: "Dlaczego ktoś we Frankfurcie ma decydować o naszych stopach procentowych?". Brytyjczycy są tak negatywnie nastawieni do wspólnej waluty, ponieważ pamiętają jeszcze czasy imperium, są oddzieleni od reszty kontynentu i mają silne związki gospodarcze z USA. Dowodem eurosceptycznego nastawienia społeczeństwa brytyjskiego były ubiegłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego. Laburzyści ponieśli porażkę, skorzystali zaś konserwatyści, którzy stanowczo domagają się utrzymania funta.
Rząd Blaira zobowiązał się do przeprowadzenia referendum w sprawie przystąpienia do eurolandu. Brytyjczycy zdają sobie sprawę, że po unii walutowej nadejdzie unia polityczna. Często pojawia się więc pytanie: czy chcemy należeć do unii politycznej z wszystkimi tego konsekwencjami - wspólną polityką zagraniczną, obronną itd.? Debata o przyjęciu wspólnej waluty wykracza poza problemy gospodarcze. W ostatnich miesiącach brytyjscy zwolennicy wspólnej waluty są zdecydowanie mniej aktywni. Spadek notowań euro wobec dolara nie pozostał bez wpływu na ich zachowania. Nie zmieniły się jednak ich argumenty: wejście do strefy euro pozwoli ograniczyć koszty transakcji, zmniejszy ryzyko firm związane z ruchami kursów, wpłynie na ograniczenie inflacji dzięki polityce monetarnej ECB (European Central Bank - Europejskiego Banku Centralnego), zachęci obcy kapitał do inwestowania w Wielkiej Brytanii.
Również Amerykanie mają swoją opinię na temat przyczyn spadku notowań euro i pogorszenia kondycji europejskiej gospodarki. Zrównanie notowań euro i dolara -zdaniem amerykańskich ekspertów ekonomicznych - ma głównie symboliczne, a nie gospodarcze znaczenie. Euro - symbol gospodarki jednoczącej się Europy, wychodzącej z cienia amerykańskiego giganta - miało być, jak powiedział niemiecki ekonomista Norbert Walter, walutowym odpowiednikiem konkurencji, jaką dla amerykańskiego Boeinga stał się europejski Airbus Industries. Nic dziwnego, że debiut euro został powitany w Stanach Zjednoczonych z mieszanymi uczuciami. Nadziejom, że wspólna waluta przyczyni się do otwarcia rynków europejskich i zwiększenia wymiany handlowej ze Starym Kontynentem, towarzyszyły obawy, iż euro będzie konkurentem dolara jako globalnego środka płatniczego. Prezydent Clinton i jego współpracownicy powtarzali jednak: "Co jest dobre dla Europy, jest także dobre dla USA".
Waszyngton od dawna opowiadał się za europejską integracją i podziwiał postęp, jakiego dokonała Europa w podejmowaniu często trudnych decyzji budżetowych. "Witamy wprowadzenie euro jako historyczny krok jedenastu państw Europy zmierzający do ściślejszej unii monetarnej i politycznej" - stwierdził prezydent Bill Clinton w oświadczeniu wydanym po wprowadzeniu wspólnej waluty na giełdy. "Mamy wszystko do zyskania i bardzo mało do stracenia, jeśli powiedzie się ten projekt wielkiej wagi" - wtórował wtedy prezydentowi Lawrence Summers, w przeszłości główny ekonomis- ta Banku Światowego. Bardziej dynamiczna europejska gospodarka, zdaniem amerykańskich ekspertów, zwiększy apetyt Europejczyków na towary i usługi oferowane przez przedsiębiorstwa z USA oraz otworzy nowe atrakcyjne możliwości dla inwestorów zza oceanu. Postawa państw europejskich, które podczas ostatniej konferencji Światowej Organizacji Handlu przeciwstawiły się amerykańskim żądaniom likwidacji subwencji dla eksportu produktów rolnych, położyła jednak kres tym nadziejom. Europejskie wojny handlowe wykazały nadto, że interesy narodowe, a szczególnie wpływowych politycznie grup społecznych, zawsze będą brały górę nad rzekomo nadrzędnym celem zjednoczenia. Laura D Andrea Tyson, w przeszłości przewodnicząca zespołu doradców ekonomicznych prezydenta Clintona, zastanawiała się przed rokiem na łamach dziennika "The New York Times", czy Europejczycy będą chcieli dążyć do obniżenia inflacji, wiedząc, że mogą zapłacić za to wzrostem bezrobocia. "Euro może być korzystne dla Ameryki, ale tylko wówczas, gdy przyczyni się do większej stabilności politycznej i gospodarczej kontynentu. Przyszłość wspólnej europejskiej waluty nie jest jednak pew- na" - argumentowała Tyson. Z kolei Paul Volcker, były prezes amerykańskiego Banku Rezerw Federalnych, mówił przed rokiem w wywiadzie udzielonym telewizji Reuter: "Uważam że euro może się stać konkurentem dolara jako bezpieczna przystań w niepewnym świecie. Nie nastąpi to jednak szybko, ponieważ jest sporo problemów do rozwiązania". Volcker z pewnością miał powody, aby wykrzyknąć "a nie mówiłem!", kiedy 2 grudnia 1999 r. cena euro spadła poniżej psychologicznej granicy jednego dolara.
Więcej możesz przeczytać w 1/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.