Jak mawiają piwowarzy, piwo najlepiej sprzedaje się tam, skąd widać komin browaru. Chyba wracamy do tej zasady, bo browary lokalne rosną w siłę. Wraca moda na piwa o specyficznych smakach i warzone w tradycyjny sposób.
Polska branża piwowarska przeżyła jakościową rewolucję kilkanaście lat temu. Wtedy to na naszym rynku pojawiły się wielkie koncerny piwne. Południowoafrykański SABMiller zainwestował w dawne Browary Wielkopolskie w Poznaniu (piwo Lech), przejął Tyskie Browary Książęce i utworzył Kompanię Piwowarską – największego dziś krajowego producenta. Druga na rynku Grupa Żywiec należy do holenderskiego Heinekena, a duński Carlsberg kontroluje markę Okocim. Na każde sprzedane u nas 10 butelek (albo, jak kto woli, 10 kufli piwa), aż 9 wyprodukowały te trzy koncerny.
– Nie pijam piw produkowanych przez duże firmy. Wszystkie smakują podobnie. A wojna na zdobywanie restauracji na wyłączność doprowadziła do takiego absurdu, że w wielu miejscach Polski turysta nie dostanie w restauracji lokalnego piwa, a jedynie przemysłowe produkty znanych marek – utyskuje nad mizernością polskiego rynku Robert Makłowicz, dziennikarz i ekspert kulinarny.
Drewniane gigantyczne beczki z piwem, wąsaci mistrzowie browarnictwa i krystalicznie czysta woda czerpana ze źródła to tylko obrazki z reklamy. W realnym świecie zastąpiły je stalowe tankofermentatory o wysokości kilku pięter, a warzelnianego i browarnika wyręczają komputery sterujące dodawaniem drożdży z dokładnością co do jednej komórki. Zamiast gotowania kolejnych warek (porcji) piwa mamy technologię high gravity brewing – warzenia wysokostężonej brzeczki, czyli mieszanki wody, drożdży, chmielu i słodu jęczmiennego. Efektem jest „piwny koncentrat", który przed rozlaniem do butelek rozcieńcza się wodą i nasyca dwutlenkiem węgla. Dzięki połączeniu fermentacji i leżakowania piwo można uzyskać już w osiem dni. Większość produkowanego w Polsce piwa masowego to lagery, czyli piwa typu pilzneńskiego dolnej fermentacji (z takich gatunków drożdży, które opadają na dno fermentatora, a nie zbierają się na powierzchni brzeczki). Piwosze otrzymują towar dobrej jakości, tyle że bez spojrzenia na etykietę trudno odróżnić, które piwo to Tyskie, a które Żywiec.
– Nie pijam piw produkowanych przez duże firmy. Wszystkie smakują podobnie. A wojna na zdobywanie restauracji na wyłączność doprowadziła do takiego absurdu, że w wielu miejscach Polski turysta nie dostanie w restauracji lokalnego piwa, a jedynie przemysłowe produkty znanych marek – utyskuje nad mizernością polskiego rynku Robert Makłowicz, dziennikarz i ekspert kulinarny.
Drewniane gigantyczne beczki z piwem, wąsaci mistrzowie browarnictwa i krystalicznie czysta woda czerpana ze źródła to tylko obrazki z reklamy. W realnym świecie zastąpiły je stalowe tankofermentatory o wysokości kilku pięter, a warzelnianego i browarnika wyręczają komputery sterujące dodawaniem drożdży z dokładnością co do jednej komórki. Zamiast gotowania kolejnych warek (porcji) piwa mamy technologię high gravity brewing – warzenia wysokostężonej brzeczki, czyli mieszanki wody, drożdży, chmielu i słodu jęczmiennego. Efektem jest „piwny koncentrat", który przed rozlaniem do butelek rozcieńcza się wodą i nasyca dwutlenkiem węgla. Dzięki połączeniu fermentacji i leżakowania piwo można uzyskać już w osiem dni. Większość produkowanego w Polsce piwa masowego to lagery, czyli piwa typu pilzneńskiego dolnej fermentacji (z takich gatunków drożdży, które opadają na dno fermentatora, a nie zbierają się na powierzchni brzeczki). Piwosze otrzymują towar dobrej jakości, tyle że bez spojrzenia na etykietę trudno odróżnić, które piwo to Tyskie, a które Żywiec.
O wielkim powrocie małych browarów piszemy w najbliższym numerze tygodnika "Wprost".