Drogi premierze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio) 
Już wkrótce może to być dla wielu Polaków wyborcza metafora: wybrać autostradę Tuska-Grabarczyka prowadzącą donikąd czy autostradę Jarosława Kaczyńskiego w wersji zespołu AC/DC – Highway to hell, czyli autostradę do piekła.
Premier i jego zwolennicy poniekąd mają rację. Media potrzebują histerii, jednego tygodnia to ogórkowa histeria EHEC, innego autostradowa, A2. Mają rację, gdy przypominają, że tyle dróg i autostrad co teraz nie budowano u nas nigdy. Mają i nie mają. Bo tu nie idzie o jakiś kilkudziesięciokilometrowy odcinek autostrady. Tu nie idzie nawet o odcinek kluczowy dla autostrady w Polsce najważniejszej. Tu idzie o symbol. Tego, jak rząd daje sobie radę z zarządzaniem. Tego, jak państwo daje sobie radę z problemami. Tego, jak polityka kadrowa szefa rządu wynika często nie z chłodnej oceny kwalifikacji ludzi, lecz z zimnej wewnątrzpartyjnej kalkulacji.

Od lat wzywałem premiera do przedstawienia jakiejś wizji, do zakreślenia czegoś na kształt planu głównego, który organizowałby misję rządu i wyobrażenia wyborców o premierze i jego ekipie. Donald Tusk, jego święte prawo, swoją rolę i zadanie swojej ekipy widział inaczej. W jednym z pierwszych wywiadów po wyborach opowiedział się za nieefektownym może, ale efektywnym „ściboleniem". A gdy wybuchł spór o OFE, dookreślił to widzenie swoich rządów, mówiąc, że nie idzie mu o bolesne reformy i przyszłość jakichś przyszłych pokoleń, lecz o tu i teraz, o poprawę codziennego życia zwykłych Polaków.

Niech będzie. Cóż mogłoby być tym „ściboleniem"? Może owo nieszczęsne „jedno okienko", przy którym przedsiębiorcy mieli załatwiać formalności. A może pociąg, który przyjeżdża na czas i nie jedzie o wiele dłużej niż ćwierć wieku temu? A może autostrada, niech przynajmniej tak na 100 proc. gotowa będzie ta kluczowa z Zachodu do Warszawy. Politycznie to było nawet racjonalne, bo za reformy, to fakt, trzeba zapłacić. A ułatwienie życia ludziom politycznie nic nie kosztuje. Tylko robotę trzeba zacząć i skończyć. A tu okienka nie ma. Pociąg się wlecze. Autostrada może będzie, może nie. I dlatego ten odcinek autostrady, jeden z wielu, stał się symboliczny i najważniejszy.

Z Poznania do Strykowa jeździłem autostradą już pięć lat temu. Pięć lat minęło. Dziś dojeżdżając do Strykowa, niezmiennie, jak tysiące kierowców, podejmuję decyzję – w lewo, do Sochaczewa, czy w prawo, do Rawy Mazowieckiej. Bo prosto się nie da. Pięć lat, 70 kilometrów, przed nami, za niecały rok największa impreza w historii Polski, a nie ma żadnej pewności, czy się uda. Dla jednych symbolem impotencji i nieporadności polskiego państwa będzie Smoleńsk. Dla mnie jest nim w równym stopniu odcinek Stryków-Warszawa. To jest bowiem także odcinek telenoweli o naszej polityce.

Minister Cezary Grabarczyk był w ostatnim czasie bardzo zajęty. Głównie infrastrukturą Platformy Obywatelskiej. Bo Grabarczyk, zamiast wzmacniać swoją pozycję w partii pracą w roli ministra, postanowił zdobyć ministerialny immunitet od indolencji za pomocą walki o pozycję w partii. Jak chciał, tak zrobił. I dlatego autostrady nie ma, a spółdzielnia Grabarczyka ma się świetnie. I dlatego Grabarczyk zostaje na stanowisku. Oto premier stał się politycznym zakładnikiem niekompetentnego ministra. Pewnie i chciałby się go pozbyć, ale nie może. Grabarczyk w swoisty sposób realizował tuskową strategię ścibolenia. Ścibolił, ścibolił i wyścibolił pakiet akcji w partii rządzącej. Najwidoczniej wystarczający, by minister był nie do ruszenia.

Za ten „chiński" odcinek premier w kampanii bardzo oberwie. Usłyszy, że na kluczowym stanowisku pozostawia człowieka, mimo że widzi, iż ów się na to stanowisko nie nadaje. Usłyszy, że nawet nie z wielkimi, ale z większymi przedsięwzięciami nie daje sobie rady. Że co rząd znajdzie inwestora, to klapa i afera. Usłyszy też, że jakaś kolej czy autostrady go nie obchodzą, bo choć opowiadał o tanim państwie, za miliony złotych podatnika zafundował sobie powietrzną taksówkę. Demagogia? Tak. Ale powiedziałbym, demagogia wyborczo jakoś tam uzasadniona.

Właściwie trudno zrozumieć, dlaczego premier Tusk nie uczynił bitwy o infrastrukturę bezdyskusyjnym priorytetem swego rządu. Przykładem owego ścibolenia, ale na wielką skalę. Dlaczego nie powiedział czegoś na kształt: „To wielki cywilizacyjny, polityczny, narodowy projekt. Za rok przyjadą do nas setki tysięcy ludzi z całej Europy. Przez miesiąc będą patrzyli na Polskę teraźniejszości i przyszłości. I powiem wam, my zadanie wykonamy, oni będą patrzyli na Polskę z podziwem, my poczujemy uzasadnioną dumę". Dlaczego tego nie powiedział? Może nie chciał ryzykować, bo na infrastrukturę postawił Grabarczyka, Grabarczyk słaby, ale ma spółdzielnię.

Nic, autostrada będzie na czas albo i nie. Żeby dojechać do Warszawy, w Strykowie będę skręcał w prawo, na Rawę Mazowiecką, w stronę trasy katowickiej. Czekając na tuskówkę, wciąż będę wdzięczny, że jest gierkówka.