Sławomir Bubicz przywiózł jogę do Polski. Dla jednych jest mistrzem, inni mówią o nim ortodoks lub szaleniec. Przy nim zapomnijcie o praktykowaniu oświecenia w przerwie na lunch.
W samej Warszawie jest dziś ponad 50 szkół jogi. Każda obiecuje rozwój cielesny i duchowy. Ćwiczą wszyscy: emeryci, studenci, pracownicy korporacji, dziennikarze i gwiazdy. Te ostatnie najlepiej wypromowały jogę, w której, jak zapewniają w wywiadach, odnalazły szczęście, spokój i równowagę. Kiedy pytam o to Bubicza, tylko się uśmiecha. – Wiele osób myli jogę z aerobikiem. On sam traktuje ją bardzo poważnie. Trudno się dziwić, poświęcił jej ostatnie 30 lat swojego życia.
Na drodze do oświecenia
Urodził się w Lublinie w 1957 r. Z domu wyniósł sprzeciw wobec systemu i przekonanie, że doskonaląc siebie, można pomóc innym. Po szkole średniej postanowił pójść na psychologię na KUL. – W tamtych czasach to była jedyna wolna uczelnia między Łabą i Władywostokiem. Nasi wykładowcy mieli kontakty na świecie, orientowali się w najnowszych trendach psychologii – wspomina. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z elementami filozofii Wschodu. – Chciałem za pomocą tych technik pomagać sobie i innym, to była forma patriotyzmu. Wokół siebie widziałem tylko poczucie beznadziei, powszechny alkoholizm, rezygnację. Ludzie zaczynali się starzeć w wieku 20 lat! – mówi Bubicz. Przyznaje też, że na studiach coraz większe problemy sprawiało mu opanowanie własnych impulsów, kontrolowanie emocji. – Wiele rzeczy wytrącało mnie z równowagi. Ciągły natłok myśli. Czułem, że się spalam – mówi. Zaprzecza, kiedy pytam, czy joga jest dla niego ucieczką od impulsywności. – Sądzi pan, że jej ulegam? Nawet jeśli tak, joga pozwala mi kontrolować i zwalczać swoje słabości. W 1975 r. po raz pierwszy usłyszał o Jerzym Grotowskim. – Był wtedy organizatorem Teatru Narodów we Wrocławiu. Jeden z moich kolegów, który z nim współpracował, zaraził mnie entuzjazmem. Działania Grotowskiego wychodziły już wtedy poza teatr, szły w stronę duchowości, poszukiwania siebie, łączenia ludzi we wspólnoty – opowiada Bubicz. Grotowski do swoich projektów wprowadzał elementy medytacji i jogi, wówczas właściwie w Polsce nieznanej. Wiele razy jeździł do Indii, inspirowały go nauki mistrza Ramany Maharishiego, uznanego później za świętego hinduizmu. W 1977 r. zorganizował tygodniowy cykl „Przedsięwzięcie Góra", czyli pobyt grupy ludzi na górze w pobliżu Legnicy, w którego trakcie łączono teatr z rytuałem: palono ogniska, medytowano, pracowano z ciałem. – Po tym wydarzeniu poczułem swoją siłę i jedność. To, że istnieję niezależnie od tego, co się wydarza – wspomina Bubicz, który wziął udział w tym wydarzeniu. Prawdziwa joga Po raz pierwszy pojechał do Indii w 1980 r. Sam pomysł wydawał się szaleństwem: problem z paszportem, brak pieniędzy, kontaktów. W czasie studenckich wakacji kilkakrotnie wyjeżdżał na Zachód do pracy. Oszczędności wystarczyły na bilet do Bombaju. Indie miały być rajem, szybko jednak się okazało, że rzeczywistość odbiega od powszechnych wyobrażeń. – Pierwsze wrażenie? Smród, brud i ubóstwo, oblepiająca wilgoć, temperatura ponad 40 stopni – opowiada Bubicz. Pod Bombajem znalazł ośrodek, w którym uczono medytacji. Spędził tam trzy miesiące. Wracając do Polski, był przekonany, że odnalazł coś, czego szukał przez większą część życia. Z kolejnych podróży coraz trudniej było mu wracać.
W 1982 r. poznał B.K.S. Iyengara, jednego z największych żyjących mistrzów jogi. – Postanowiłem z nim porozmawiać, poprosić o przyjęcie na naukę – opowiada Bubicz. Iyengar pobierał spore opłaty od swoich uczniów. Biali musieli płacić kilkadziesiąt razy więcej. Mimo to postanowił spróbować. – Byłem zdeterminowany. Któregoś dnia zaczaiłem się w okolicy jego domu i zaczekałem, aż wyjdzie – wspomina. – Minęło kilka godzin, aż wreszcie zobaczyłem, jak idzie w kierunku ośrodka, w którym odbywały się zajęcia. Miałem chwilę, żeby mu się przyjrzeć. Miał wtedy 65 lat, długie włosy, był pięknie zbudowany. Wyglądał niesamowicie, jakby roztaczał wokół siebie lśniącą poświatę. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Chciałbym z panem porozmawiać przez pięć minut". Kiedy tylko na mnie spojrzał, poczułem, jakby w ciągu tej krótkiej chwili poznał mnie całego. Spotykałem wcześniej oświeconych ludzi, ale nigdy kogoś takiego. W pierwszym momencie mnie to przeraziło, czułem swoją nerwowość, poczułem się bezbronny. Powiedział: „Po zajęciach”. Potem słyszałem, jak mówi o mnie „stary znajomy”, tak jakbyśmy, zgodnie z jego wiarą, spotkali się już wcześniej, w poprzednim wcieleniu – mówi Bubicz. Pierwsze zajęcia wspomina do dziś. Kałuże potu, krańcowe wyczerpanie, panika. – Kiedy mistrz zauważył, że już nie daję rady, kazał mi się położyć na specjalnej, wygiętej do tyłu ławce, która ma pomóc w otwarciu przedniej części klatki piersiowej, zdjąć napięcia i bloki energetyczne. To jest prawdziwa joga. Do tej pory znałem tylko te kadzidełka, aerobiki, a tu było uwalnianie się od toksyn, od złej energii. Szok dla organizmu. Poczułem, że umieram, zacząłem się żegnać z życiem. Oczywiście, nic mi się nie stało – opowiada Bubicz. Kolejne dwa lata spędził, ćwicząc codziennie po kilkanaście godzin.
Nauczyciel
Zdaniem Bubicza joga jest kwintesencją buddyzmu. Uwalnia od cierpienia, pragnień, myśli, zostawia szczęście, świadomość siebie i świata. Nie można tego mylić z biernością, jogini są zwykle aktywni, skutecznie realizują swoje cele, bo wiedzą, czego naprawdę chcą – podkreśla. Po powrocie do Polski otworzył w Warszawie Akademię Hatha-Jogi, w której działa do dziś. Przez lata wykształcił kilkudziesięciu nauczycieli, pracował z setkami uczniów. W czasach kiedy joga była w Polsce uważana za dziwactwo, on organizował letnie obozy, dzięki którym poznało ją wiele osób. Jednak wraz z rosnącą popularnością jogi jego metody zaczęto uważać za zbyt ortodoksyjne. Bubicz nie toleruje spóźniania, nieuważności, braku poświęcenia. Joga w jego wydaniu jest pełną wyrzeczeń drogą do samodoskonalenia. Wyczerpującym ćwiczeniem każdego z prawie 500 mięśni ciała.
To dlatego w środowisku bywa nazywany dziwakiem. – Sławek nie potrafi się odnaleźć w świecie, w którym joga to biznes, i żeby się utrzymać na rynku, trzeba iść na ustępstwa. Klient, który płaci za zajęcia, może mieć konkretne oczekiwania. Jeśli ktoś chce się po prostu rozluźnić, przyjdzie do szkoły, która mu to zapewni. Mało kto ma dziś czas na prawdziwą, restrykcyjną jogę – mówi jego były uczeń, dziś właściciel jednej z warszawskich szkół.
Dla Bubicza już samo nazywanie ucznia klientem brzmi jak profanacja. – Zawsze utrzymywałem relację nauczyciel – uczeń. Tylko w ten sposób można poprowadzić kogoś tą drogą – tłumaczy.
Joga stała się dla niego treścią życia. Kiedy nie prowadzi zajęć, tłumaczy i wydaje książki, organizuje wycieczki do Indii, utrzymuje kontakty z innymi joginami. – Każdy Polak powinien chociaż raz odwiedzić Indie. To jest kraj szczęśliwych ludzi. Nawet żebrak, który ma jedynie kawałek chodnika na zatłoczonej ulicy, jest wdzięczny za to, co ma. W stanie Tamilnadu można się zetknąć z kulturą, która rozwija się nieprzerwanie od tysięcy lat. Najwyższym ideałem nie jest bogaty biznesmen, polityk czy artysta, tylko oświecony jogin. Hindusi wierzą w to, że jogin oddziałuje na całą okolicę, że jego dobro, jego siła równoważą złe rzeczy, które mogą się dziać wokół. Ostatnia technika jogi W południowych Indiach joginów wciąż otacza się kultem. Zwykle nie muszą pracować ani pobierać opłat, utrzymują się z datków lokalnych społeczności. Są też jedynymi ludźmi, których ciał po śmierci nie trzeba palić, ponieważ ich grzechy oczyszcza za życia ogień wiedzy. Pozostali muszą zostać skremowani, by ich grzechy nie plugawiły ziemi. – Zdarzało się, że jogini, którzy znudzili się już życiem, kazali się zamurowywać w jaskiniach. Doprowadzali się do stanu na pograniczu śmierci, ich ciało nie ulegało degradacji, ale oni całkowicie jednoczyli się z kosmosem – opowiada Bubicz. Jego zdaniem przekroczenie samadhi, ostatniej techniki jogi, daje poczucie jedności z absolutem, jest pierwotnym stanem duszy, w którym pragnienia, cierpienie, życie czy śmierć przestają mieć znaczenie. – Ludzie żyją przepełnieni lękiem, dążeniem do iluzorycznego celu. Myślą: będę szczęśliwy, tylko jeśli osiągnę swój cel, i poświęcają dla niego teraźniejszość. A potem okazuje się, że ten cel rodzi kolejne. Joga pozwala poznać prawdziwe potrzeby, spojrzeć z dystansem na codzienny zgiełk. Znaleźć się w ciszy, która zawiera w sobie cały kosmos. Stajemy się wtedy zestrojeni z całym wszechświatem, pragnienia zmieniają się w inspiracje, odkrywamy, po co przyszliśmy na świat, co naprawdę chcemy robić, co jest naszym powołaniem – przekonuje Bubicz, a ja zaczynam mu zazdrościć. Jednocześnie ogarnia mnie poczucie, że choć siedzimy przy tym samym stoliku w kawiarni na warszawskim Powiślu, żyjemy na innych planetach. Kiedy mu o tym mówię, przekonuje, że każdy może „spróbować" tego stanu. – To jak głęboki sen. Różnica jest taka, że jesteśmy świadomi swojego istnienia. Jogin uświadamia sobie ciągły ruch myśli, zaczyna go obserwować i kontrolować. Z czasem myśli zwalniają, zaczynają słabnąć, potem może ich w ogóle nie być. To jak obserwować chmury na niebie. Po jakimś czasie pojawia się prześwit, chmury ustępują, aż w końcu zostaje błękitne niebo – mówi jogin. Czy naprawdę w to wierzy? Mam nadzieję, że tak.
Na drodze do oświecenia
Urodził się w Lublinie w 1957 r. Z domu wyniósł sprzeciw wobec systemu i przekonanie, że doskonaląc siebie, można pomóc innym. Po szkole średniej postanowił pójść na psychologię na KUL. – W tamtych czasach to była jedyna wolna uczelnia między Łabą i Władywostokiem. Nasi wykładowcy mieli kontakty na świecie, orientowali się w najnowszych trendach psychologii – wspomina. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z elementami filozofii Wschodu. – Chciałem za pomocą tych technik pomagać sobie i innym, to była forma patriotyzmu. Wokół siebie widziałem tylko poczucie beznadziei, powszechny alkoholizm, rezygnację. Ludzie zaczynali się starzeć w wieku 20 lat! – mówi Bubicz. Przyznaje też, że na studiach coraz większe problemy sprawiało mu opanowanie własnych impulsów, kontrolowanie emocji. – Wiele rzeczy wytrącało mnie z równowagi. Ciągły natłok myśli. Czułem, że się spalam – mówi. Zaprzecza, kiedy pytam, czy joga jest dla niego ucieczką od impulsywności. – Sądzi pan, że jej ulegam? Nawet jeśli tak, joga pozwala mi kontrolować i zwalczać swoje słabości. W 1975 r. po raz pierwszy usłyszał o Jerzym Grotowskim. – Był wtedy organizatorem Teatru Narodów we Wrocławiu. Jeden z moich kolegów, który z nim współpracował, zaraził mnie entuzjazmem. Działania Grotowskiego wychodziły już wtedy poza teatr, szły w stronę duchowości, poszukiwania siebie, łączenia ludzi we wspólnoty – opowiada Bubicz. Grotowski do swoich projektów wprowadzał elementy medytacji i jogi, wówczas właściwie w Polsce nieznanej. Wiele razy jeździł do Indii, inspirowały go nauki mistrza Ramany Maharishiego, uznanego później za świętego hinduizmu. W 1977 r. zorganizował tygodniowy cykl „Przedsięwzięcie Góra", czyli pobyt grupy ludzi na górze w pobliżu Legnicy, w którego trakcie łączono teatr z rytuałem: palono ogniska, medytowano, pracowano z ciałem. – Po tym wydarzeniu poczułem swoją siłę i jedność. To, że istnieję niezależnie od tego, co się wydarza – wspomina Bubicz, który wziął udział w tym wydarzeniu. Prawdziwa joga Po raz pierwszy pojechał do Indii w 1980 r. Sam pomysł wydawał się szaleństwem: problem z paszportem, brak pieniędzy, kontaktów. W czasie studenckich wakacji kilkakrotnie wyjeżdżał na Zachód do pracy. Oszczędności wystarczyły na bilet do Bombaju. Indie miały być rajem, szybko jednak się okazało, że rzeczywistość odbiega od powszechnych wyobrażeń. – Pierwsze wrażenie? Smród, brud i ubóstwo, oblepiająca wilgoć, temperatura ponad 40 stopni – opowiada Bubicz. Pod Bombajem znalazł ośrodek, w którym uczono medytacji. Spędził tam trzy miesiące. Wracając do Polski, był przekonany, że odnalazł coś, czego szukał przez większą część życia. Z kolejnych podróży coraz trudniej było mu wracać.
W 1982 r. poznał B.K.S. Iyengara, jednego z największych żyjących mistrzów jogi. – Postanowiłem z nim porozmawiać, poprosić o przyjęcie na naukę – opowiada Bubicz. Iyengar pobierał spore opłaty od swoich uczniów. Biali musieli płacić kilkadziesiąt razy więcej. Mimo to postanowił spróbować. – Byłem zdeterminowany. Któregoś dnia zaczaiłem się w okolicy jego domu i zaczekałem, aż wyjdzie – wspomina. – Minęło kilka godzin, aż wreszcie zobaczyłem, jak idzie w kierunku ośrodka, w którym odbywały się zajęcia. Miałem chwilę, żeby mu się przyjrzeć. Miał wtedy 65 lat, długie włosy, był pięknie zbudowany. Wyglądał niesamowicie, jakby roztaczał wokół siebie lśniącą poświatę. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Chciałbym z panem porozmawiać przez pięć minut". Kiedy tylko na mnie spojrzał, poczułem, jakby w ciągu tej krótkiej chwili poznał mnie całego. Spotykałem wcześniej oświeconych ludzi, ale nigdy kogoś takiego. W pierwszym momencie mnie to przeraziło, czułem swoją nerwowość, poczułem się bezbronny. Powiedział: „Po zajęciach”. Potem słyszałem, jak mówi o mnie „stary znajomy”, tak jakbyśmy, zgodnie z jego wiarą, spotkali się już wcześniej, w poprzednim wcieleniu – mówi Bubicz. Pierwsze zajęcia wspomina do dziś. Kałuże potu, krańcowe wyczerpanie, panika. – Kiedy mistrz zauważył, że już nie daję rady, kazał mi się położyć na specjalnej, wygiętej do tyłu ławce, która ma pomóc w otwarciu przedniej części klatki piersiowej, zdjąć napięcia i bloki energetyczne. To jest prawdziwa joga. Do tej pory znałem tylko te kadzidełka, aerobiki, a tu było uwalnianie się od toksyn, od złej energii. Szok dla organizmu. Poczułem, że umieram, zacząłem się żegnać z życiem. Oczywiście, nic mi się nie stało – opowiada Bubicz. Kolejne dwa lata spędził, ćwicząc codziennie po kilkanaście godzin.
Nauczyciel
Zdaniem Bubicza joga jest kwintesencją buddyzmu. Uwalnia od cierpienia, pragnień, myśli, zostawia szczęście, świadomość siebie i świata. Nie można tego mylić z biernością, jogini są zwykle aktywni, skutecznie realizują swoje cele, bo wiedzą, czego naprawdę chcą – podkreśla. Po powrocie do Polski otworzył w Warszawie Akademię Hatha-Jogi, w której działa do dziś. Przez lata wykształcił kilkudziesięciu nauczycieli, pracował z setkami uczniów. W czasach kiedy joga była w Polsce uważana za dziwactwo, on organizował letnie obozy, dzięki którym poznało ją wiele osób. Jednak wraz z rosnącą popularnością jogi jego metody zaczęto uważać za zbyt ortodoksyjne. Bubicz nie toleruje spóźniania, nieuważności, braku poświęcenia. Joga w jego wydaniu jest pełną wyrzeczeń drogą do samodoskonalenia. Wyczerpującym ćwiczeniem każdego z prawie 500 mięśni ciała.
To dlatego w środowisku bywa nazywany dziwakiem. – Sławek nie potrafi się odnaleźć w świecie, w którym joga to biznes, i żeby się utrzymać na rynku, trzeba iść na ustępstwa. Klient, który płaci za zajęcia, może mieć konkretne oczekiwania. Jeśli ktoś chce się po prostu rozluźnić, przyjdzie do szkoły, która mu to zapewni. Mało kto ma dziś czas na prawdziwą, restrykcyjną jogę – mówi jego były uczeń, dziś właściciel jednej z warszawskich szkół.
Dla Bubicza już samo nazywanie ucznia klientem brzmi jak profanacja. – Zawsze utrzymywałem relację nauczyciel – uczeń. Tylko w ten sposób można poprowadzić kogoś tą drogą – tłumaczy.
Joga stała się dla niego treścią życia. Kiedy nie prowadzi zajęć, tłumaczy i wydaje książki, organizuje wycieczki do Indii, utrzymuje kontakty z innymi joginami. – Każdy Polak powinien chociaż raz odwiedzić Indie. To jest kraj szczęśliwych ludzi. Nawet żebrak, który ma jedynie kawałek chodnika na zatłoczonej ulicy, jest wdzięczny za to, co ma. W stanie Tamilnadu można się zetknąć z kulturą, która rozwija się nieprzerwanie od tysięcy lat. Najwyższym ideałem nie jest bogaty biznesmen, polityk czy artysta, tylko oświecony jogin. Hindusi wierzą w to, że jogin oddziałuje na całą okolicę, że jego dobro, jego siła równoważą złe rzeczy, które mogą się dziać wokół. Ostatnia technika jogi W południowych Indiach joginów wciąż otacza się kultem. Zwykle nie muszą pracować ani pobierać opłat, utrzymują się z datków lokalnych społeczności. Są też jedynymi ludźmi, których ciał po śmierci nie trzeba palić, ponieważ ich grzechy oczyszcza za życia ogień wiedzy. Pozostali muszą zostać skremowani, by ich grzechy nie plugawiły ziemi. – Zdarzało się, że jogini, którzy znudzili się już życiem, kazali się zamurowywać w jaskiniach. Doprowadzali się do stanu na pograniczu śmierci, ich ciało nie ulegało degradacji, ale oni całkowicie jednoczyli się z kosmosem – opowiada Bubicz. Jego zdaniem przekroczenie samadhi, ostatniej techniki jogi, daje poczucie jedności z absolutem, jest pierwotnym stanem duszy, w którym pragnienia, cierpienie, życie czy śmierć przestają mieć znaczenie. – Ludzie żyją przepełnieni lękiem, dążeniem do iluzorycznego celu. Myślą: będę szczęśliwy, tylko jeśli osiągnę swój cel, i poświęcają dla niego teraźniejszość. A potem okazuje się, że ten cel rodzi kolejne. Joga pozwala poznać prawdziwe potrzeby, spojrzeć z dystansem na codzienny zgiełk. Znaleźć się w ciszy, która zawiera w sobie cały kosmos. Stajemy się wtedy zestrojeni z całym wszechświatem, pragnienia zmieniają się w inspiracje, odkrywamy, po co przyszliśmy na świat, co naprawdę chcemy robić, co jest naszym powołaniem – przekonuje Bubicz, a ja zaczynam mu zazdrościć. Jednocześnie ogarnia mnie poczucie, że choć siedzimy przy tym samym stoliku w kawiarni na warszawskim Powiślu, żyjemy na innych planetach. Kiedy mu o tym mówię, przekonuje, że każdy może „spróbować" tego stanu. – To jak głęboki sen. Różnica jest taka, że jesteśmy świadomi swojego istnienia. Jogin uświadamia sobie ciągły ruch myśli, zaczyna go obserwować i kontrolować. Z czasem myśli zwalniają, zaczynają słabnąć, potem może ich w ogóle nie być. To jak obserwować chmury na niebie. Po jakimś czasie pojawia się prześwit, chmury ustępują, aż w końcu zostaje błękitne niebo – mówi jogin. Czy naprawdę w to wierzy? Mam nadzieję, że tak.
Więcej możesz przeczytać w 27/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.