Takiej kampanii wyborczej jeszcze w historii III RP chyba nie było. Do wyborów pozostał miesiąc – a tymczasem można odnieść wrażenie, że wszyscy aktorzy na polskiej scenie politycznej pogodzili się już z faktem, że Polacy pójdą (lub nie) do urn, tylko po to, żeby wszystko zostało po staremu.
Dotychczas każda kolejna kampania wyborcza po 1989 roku przynosiła w Polsce zmianę władzy. Zmianę tę poprzedzało zmasowane natarcie opozycji na rządzących, którzy po czterech latach administrowania krajem musieli w pocie czoła wyjaśniać, dlaczego zrobili tak mało, choć obiecywali tak dużo. Politycy opozycyjni nie marnowali żadnej szansy, by wypunktować ministrów i premiera – najlepiej w bezpośrednim starciu przed telewizyjnymi kamerami. Z kolei rządzący – broniąc „wygód i dochodów" – szukali na gwałt sukcesów i przekonywali, że jednak coś im się zrobić udało. Tym razem jest jednak inaczej.
Dlaczego? A dlatego, że wszystko wskazuje na to, że dziś w Polsce nie ma nikogo – poza rządzącą PO – kto chciałby lub potrafiłby powalczyć o rządzenie krajem. A i Platforma mówi o rządzeniu bez entuzjazmu – niby jest gotowa nieść dalej ten krzyż, ale przyznaje jednocześnie, że obietnic nie zrealizowała, Polska jest i jeszcze przez jakiś czas będzie w budowie, a poza tym widmo kryzysu wciąż krąży nad Europą w związku z czym wszystko się może zdarzyć. W związku z tym politycy PO zamiast się chwalić, obiecują, że postarają się, aby gorzej nie było. Drugi z koalicjantów – PSL – tradycyjnie nie musi robić niczego, by uzyskać swoje 5-7 procent. W związku z tym ludowcy niczego specjalnego nie robią.
I wszystko wskazuje na to, że to wystarczy, by koalicja odrodziła się po wyborach. A to dlatego, że największa partia opozycyjna robi wszystko, by pozostać największą partią opozycyjną. Zamiast podejmować próby poszerzania elektoratu – PiS robi wszystko, by zrazić do siebie wszystkich tych, którzy nie uważają Jarosława Kaczyńskiego za ostatniego prawdziwego patriotę. PiS niby chce debatować – ale robi to tak, aby dyskusje prowadzili co najwyżej Tomasz Poręba z Adamem Hofmanem. Jak bowiem inaczej skomentować fakt, że PiS jak niepodległości broni idei debatowania we własnym Centrum Programowym – na co rzecz jasna nikt się zgodzić nie może, bo oznaczałoby to kapitulację przed dyktatem partii Kaczyńskiego? (a kapitulacja sondażowych słupków na pewno nikomu nie poprawi). Od biedy można jeszcze zrozumieć fakt, że PiS nie chce powtórki z debaty w studiu TVN, gdzie podczas wyborczego pojedynku AD 2007 między Donaldem Tuskiem, a Jarosławem Kaczyńskim, widownia nie sprzyjała prezesowi PiS. W Polsce jest jednak przecież jeszcze wiele innych miejsc, gdzie debatować można. Problem jednak nie w miejscu, ale w tym że PiS rozmawiać nie chce. A nie chce – bo swój elektorat przekonało już do siebie dawno i żadne słowo jakie padnie podczas debaty nie zmieni poglądów tych 25-30 procent wyborców, którzy w Kaczyńskim widzą ostatnią nadzieję dla Polski. I z tymi 30 procentami PiS najwyraźniej chce poczekać na dalszy rozwój zdarzeń. O tym, że PiS godzi się z trwaniem w opozycji również po 9 października, świadczą również kpiny Adama Hofmana z polityków PSL-u, które z całą pewnością nie zwiększają zdolności koalicyjnej partii Kaczyńskiego. A nawet z 30-procentowym poparciem rządzić samodzielnie raczej nie sposób.
Z kolei SLD robi w tej kampanii wszystko, aby broń Boże nie powiększyć swojego stanu posiadania w Sejmie. Od początku było wiadomo, że Sojusz nie będzie walczył o zwycięstwo – w to nie wierzył chyba nawet sam Napieralski. Ale SLD mogło wzmocnić swoją pozycję na tyle, by przyszła koalicja nie była możliwa bez udziału tej partii. Czas przeszły jest jednak w tym wypadku jak najbardziej na miejscu – ponieważ już w przedbiegach Napieralski, tasując swoje asy i blotki na listach wyborczych – potrafił skłócić ze sobą lewicowe środowiska do tego stopnia, że dziś SLD zbliża się w sondażach raczej do PSL-u niż do PiS-u. Poza tym wciąż nie wiadomo dlaczego tak naprawdę warto głosować na Sojusz – Napieralski i spółka nie ma do zaoferowania niczego poza utyskiwaniami, że prawica wciąż się kłóci i apelami, by w związku z tym postawić na lewicę. Trochę to mało, by myśleć chociażby o współrządzeniu Polską.
Czy więc potrzeba aż wyborów, aby wszystko w Sejmie zostało po staremu?
Dlaczego? A dlatego, że wszystko wskazuje na to, że dziś w Polsce nie ma nikogo – poza rządzącą PO – kto chciałby lub potrafiłby powalczyć o rządzenie krajem. A i Platforma mówi o rządzeniu bez entuzjazmu – niby jest gotowa nieść dalej ten krzyż, ale przyznaje jednocześnie, że obietnic nie zrealizowała, Polska jest i jeszcze przez jakiś czas będzie w budowie, a poza tym widmo kryzysu wciąż krąży nad Europą w związku z czym wszystko się może zdarzyć. W związku z tym politycy PO zamiast się chwalić, obiecują, że postarają się, aby gorzej nie było. Drugi z koalicjantów – PSL – tradycyjnie nie musi robić niczego, by uzyskać swoje 5-7 procent. W związku z tym ludowcy niczego specjalnego nie robią.
I wszystko wskazuje na to, że to wystarczy, by koalicja odrodziła się po wyborach. A to dlatego, że największa partia opozycyjna robi wszystko, by pozostać największą partią opozycyjną. Zamiast podejmować próby poszerzania elektoratu – PiS robi wszystko, by zrazić do siebie wszystkich tych, którzy nie uważają Jarosława Kaczyńskiego za ostatniego prawdziwego patriotę. PiS niby chce debatować – ale robi to tak, aby dyskusje prowadzili co najwyżej Tomasz Poręba z Adamem Hofmanem. Jak bowiem inaczej skomentować fakt, że PiS jak niepodległości broni idei debatowania we własnym Centrum Programowym – na co rzecz jasna nikt się zgodzić nie może, bo oznaczałoby to kapitulację przed dyktatem partii Kaczyńskiego? (a kapitulacja sondażowych słupków na pewno nikomu nie poprawi). Od biedy można jeszcze zrozumieć fakt, że PiS nie chce powtórki z debaty w studiu TVN, gdzie podczas wyborczego pojedynku AD 2007 między Donaldem Tuskiem, a Jarosławem Kaczyńskim, widownia nie sprzyjała prezesowi PiS. W Polsce jest jednak przecież jeszcze wiele innych miejsc, gdzie debatować można. Problem jednak nie w miejscu, ale w tym że PiS rozmawiać nie chce. A nie chce – bo swój elektorat przekonało już do siebie dawno i żadne słowo jakie padnie podczas debaty nie zmieni poglądów tych 25-30 procent wyborców, którzy w Kaczyńskim widzą ostatnią nadzieję dla Polski. I z tymi 30 procentami PiS najwyraźniej chce poczekać na dalszy rozwój zdarzeń. O tym, że PiS godzi się z trwaniem w opozycji również po 9 października, świadczą również kpiny Adama Hofmana z polityków PSL-u, które z całą pewnością nie zwiększają zdolności koalicyjnej partii Kaczyńskiego. A nawet z 30-procentowym poparciem rządzić samodzielnie raczej nie sposób.
Z kolei SLD robi w tej kampanii wszystko, aby broń Boże nie powiększyć swojego stanu posiadania w Sejmie. Od początku było wiadomo, że Sojusz nie będzie walczył o zwycięstwo – w to nie wierzył chyba nawet sam Napieralski. Ale SLD mogło wzmocnić swoją pozycję na tyle, by przyszła koalicja nie była możliwa bez udziału tej partii. Czas przeszły jest jednak w tym wypadku jak najbardziej na miejscu – ponieważ już w przedbiegach Napieralski, tasując swoje asy i blotki na listach wyborczych – potrafił skłócić ze sobą lewicowe środowiska do tego stopnia, że dziś SLD zbliża się w sondażach raczej do PSL-u niż do PiS-u. Poza tym wciąż nie wiadomo dlaczego tak naprawdę warto głosować na Sojusz – Napieralski i spółka nie ma do zaoferowania niczego poza utyskiwaniami, że prawica wciąż się kłóci i apelami, by w związku z tym postawić na lewicę. Trochę to mało, by myśleć chociażby o współrządzeniu Polską.
Czy więc potrzeba aż wyborów, aby wszystko w Sejmie zostało po staremu?