Strzelali do tłumu
Pracownik gdyńskiego portu Kazimierz P. był świadkiem śmierci Zbigniewa Godlewskiego pod stacją przy stoczni i szedł potem w pochodzie z jego zwłokami niesionymi na drzwiach. - W pewnym momencie zaczęto strzelać w tłum; ludzie rozbiegli się w boczne ulice. Zwłoki pozostały na ul. Świętojańskiej; gdy strzały ucichły, już ich tam nie było - zeznał. Świadek uważa, że jego kolegę zabiła milicja, a nie wojsko.
Inny stoczniowiec Stanisław J. był świadkiem postrzelenia kolegi w tym samym miejscu, gdzie - jego zdaniem - strzelała milicja. Podkreślił, że tego dnia udałby się do pracy w stoczni, nawet gdyby wicepremier Stanisław Kociołek nie wzywał wtedy do pracy. Według świadka w innych miejscach Gdyni strzały padały też ze śmigłowca. Kociołek oświadczył wówczas, że są dowody, iż z helikopterów nie strzelano. Świadek Lucjan Z., w 1970 r. - pilot wojskowego śmigłowca, zeznał, że nikt z nich nie strzelał.
ZOMO i snajperzy też strzelali
Kryspin L., w 1970 r. - oficer Marynarki Wojennej, zeznał, że był świadkiem, jak oficer wojska spod stoczni zameldował 17 grudnia o świcie sztabowi MW, że użył broni oraz że są zabici i ranni. - Mówił, że stało się nieszczęście; był przerażony - zeznał świadek. Dodał, że broni używały też tego dnia jednostki ZOMO, w tym snajperzy. Według świadka Marynarka zataiła w sprawozdaniu dla najwyższych władz niektóre fakty z tych dni, choć odnotowywano je w dzienniku operacyjnym MW (np. udział okrętów MW w blokadzie stoczni).
Świadek ujawnił też, że pilot śmigłowca odmówił wiceszefowi MON gen. Grzegorzowi Korczyńskiemu, by granaty z gazem łzawiącym zrzucać z maszyn z opóźnieniem - tak aby demonstranci nie mogli odrzucać ich w stronę milicji. - Dosadnie odpowiedział on generałowi, gdy granat zaczął wydzielać gaz już na pokładzie jego maszyny - zeznał świadek.
Esbek: mieliśmy ich wywozić do lasu
Były wiceszef gdańskiej SB Kazimierz D. zeznał, że wiceszef MSW Franciszek Szlachcic domagał się zwiększenia liczby zatrzymanych, twierdząc, że "nie jest konieczne uzasadnianie zatrzymań". Zalecał też wywożenie demonstrantów do lasu, by nie mogli uczestniczyć w zamieszkach. - Ustaliliśmy, że tego polecenia nie będziemy realizować z powodów humanitarnych - zeznał świadek. Zapewnił, że ani esbeków, ani milicjantów nie przebierano w mundury wojska.
Żaden z przesłuchiwanych świadków nie wiedział w 1970 r., kto wydał rozkaz użycia broni.
Przedstawiciel społeczny pytać nie może
Sąd poinformował reprezentującego NSZZ "Solidarność" senatora i adwokata Piotra Andrzejewskiego, że przedstawiciel społeczny - którym jest w procesie - nie ma prawa zadawać pytań świadkom; może tylko "wypowiadać się i składać oświadczenia". Andrzejewski zaprotestował. - Moim zdaniem interpretacja sądu nie odpowiada uprawnieniom przedstawiciela społecznego i jest ograniczeniem praw NSZZ "S" do dochodzenia prawdy - oświadczył, zapowiadając że nie będzie przychodził do sądu.
Minęło 41 lat, a sprawiedliwości nie ma
Ponowny proces o "sprawstwo kierownicze" masakry robotników Wybrzeża w 1970 r. toczy się przed warszawskim sądem od lipca. W maju - po 10 latach procesu - sprawa musiała zostać zakończona z powodu śmierci ławnika. Ponowny proces jest prowadzony bez głównego oskarżonego, byłego szefa MON gen. Wojciecha Jaruzelskiego, którego sprawę zawieszono z powodu złego zdrowia.
W poprzednim procesie od 2001 r. przez lata trwały żmudne przesłuchania świadków - głównie robotników Wybrzeża, żołnierzy i milicjantów. W akcie oskarżenia prokuratura wniosła bowiem o przesłuchanie ok. 1110 osób; sąd nie zgodził się na ograniczenie ich liczby, o co w toku procesu wnosił prokurator. W nowym procesie Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku wniosła o wezwanie na rozprawy 83 osób i o odczytanie zeznań 39 pokrzywdzonych.
Ubywa oskarżonych
Pierwotnie - gdy w 1995 r. do sądu w Gdańsku wpłynął akt oskarżenia - prokuratura obciążyła odpowiedzialnością za masakrę 12 osób - poza Jaruzelskim także m.in. wiceszefa MON gen. Tadeusza Tuczapskiego i ówczesnego szefa MSW Kazimierza Świtałę. Ława oskarżonych stopniowo zmniejszała się z powodu śmierci lub problemów zdrowotnych podsądnych. Proces przeniesiono do Warszawy w 1999 r. Na ławie oskarżonych zasiadają już tylko cztery osoby: Kociołek oraz dowódcy wojska tłumiących protesty: Mirosław Wiekiera, Bolesław Fałdasz i Wiesław G. (nie zgadza się na ujawnianie swych danych). Zaprzeczają zarzutom. Grozi im nawet dożywocie.
W początkach września sąd zakończył wysłuchiwanie oskarżonych. Odczytano też wcześniejsze wyjaśnienia Wiesława G., który zgodził się na prowadzenie sprawy bez niego - ze względu na stan zdrowia nie było go w sądzie. Sąd spytał biegłych lekarzy, czy G. może uczestniczyć w procesie. Lekarze uznali, cierpi on na kilka dolegliwości, co uniemożliwia mu dojazdy na rozprawy do Warszawy. Prokuratura podkreśliła, że nie musi się on stawiać w sądzie, skoro jego wyjaśnienia już odczytano. Przed decyzją co do G., sąd chce jeszcze go spytać, czy przyjedzie do stolicy.
Masakra na Wybrzeżu
W grudniu 1970 r. rząd PRL ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych od strzałów milicji i wojska zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. Nikogo nie pociągnięto wtedy za to do odpowiedzialności. Zgodnie z konstytucją PRL tylko rząd mógł podjąć decyzję o użyciu broni palnej, a w 1970 r. uczynił to szef PZPR Władysław Gomułka. Żadna z osób obecnych na posiedzeniu władz PZPR nie zgłosiła sprzeciwu. Gen. Jaruzelski mówił, że jako szef MON podjął kroki w celu "złagodzenia" decyzji Gomułki: pierwsze strzały miały być oddawane w powietrze, potem w ziemię, a następne - pod nogi demonstrantów.
zew, PAP