Po zamknięciu oferty publicznej Polskiego Koncernu Naftowego media po raz kolejny triumfalnie doniosły, że indywidualni inwestorzy chcieli kupić o wiele więcej akcji, niż im oferowano.
Równie dużym zainteresowaniem cieszyły się publiczne oferty KGHM, Banku Handlowego, PBK, PKO i Telekomunikacji Polskiej. Można sądzić, że nikogo nie trzeba zachęcać do kupowania akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw, a rzesza drobnych akcjonariuszy nieustannie rośnie. Niestety, nic bardziej błędnego.
W wielkich prywatyzacjach na Zachodzie bierze zwykle udział kilka milionów obywateli. Na przykład zamówienia na akcje France Telecom - odpowiednika Telekomunikacji Polskiej SA - złożyło 2 mln Francuzów (u nas 132 tys. osób), zaś oferta portugalskiej firmy Electrcidada de Portugal (branża energetyczna) wzbudziła zainteresowanie 750 tys. mieszkańców tego kraju, czyli aż 7,5 proc. ludności. Warto również wspomnieć, że na przykład w Szwecji ponad połowa obywateli posiada akcje rodzimych firm, nie wspominając już o USA, gdzie co druga amerykańska rodzina jest akcjonariuszem jakiegoś przedsiębiorstwa.
Tymczasem u nas zaledwie 2 proc. społeczeństwa deklaruje, że posiada akcje, natomiast w ostatnich latach w żadnej z wielkich prywatyzacji nie uczestniczyło więcej niż 190 tys. drobnych inwestorów. Ponadto pojęcie drobnego inwestora mocno się zmieniło. O ile bowiem wartość przeciętnego zamówienia na akcje Banku Śląskiego wynosiła 1000 zł, o tyle zlecenia na papiery PKN były średnio 76 razy wyższe. Skąd więc pochodzą pieniądze na sfinansowanie gigantycznego popytu na akcje? Z bankowo-maklerskich kredytów, czyli tzw. lewarowania, które w ostatniej ofercie PKN sięgnęło już dwudziestokrotności funduszy własnych inwestora. Na co komu taki "lewar"? Ano po to, żeby w przewidywaniu niemal pewnej redukcji zleceń w "gorących" ofertach publicznych kupić możliwie jak największą liczbę akcji. W skrócie polega to na tym, że jeśli ktoś zaryzykował tylko własne pieniądze i wyłożył je na zakup na przykład stu akcji Polskiego Koncernu Naftowego, to otrzymał zaledwie siedem walorów. Jeśli podparł się "lewarem", mógł ich kupić wielokrotnie więcej. Ponieważ przydział akcji na podstawie wyników oferty publicznej trwa zwykle kilka dni, więc i faktyczne koszty takiego sposobu kredytowania zakupu są stosunkowo niewielkie, zwłaszcza gdy akcje podczas giełdowego debiutu mają odpowiednie przebicie. Coraz powszechniejsza wśród inwestorów praktyka "lewarowania" tych zakupów zaczyna jednak przynosić efekt wręcz odwrotny do zamierzonego, gdyż - jak pokazują doświadczenia z ostatnich megaofert publicznych - im większy "lewar", tym większa redukcja zleceń. Zniekształca to obraz naszego rynku kapitałowego, którego chlebem powszednim są ponoć setki tysięcy drobnych inwestorów szturmujących biura maklerskie, a niebywałe powodzenie niemal każdej sprzedaży publicznej (skoro zamówień jest kilkakrotnie więcej niż oferowanych akcji) można śmiało porównać do inwestycyjnej gorączki z czasów wchodzenia na giełdę Banku Śląskiego. Dopiero po jakimś czasie pojawia się pewien niedosyt. Liczono na przykład, że walorami KGHM (lato 1997 r.) zainteresowanych będzie 1-2 mln inwestorów, a skończyło się na 190 tys. Przed rokiem zlecenia na akcje Telekomunikacji Polskiej złożyło 132 tys. osób, choć Ministerstwo Skarbu Państwa miało nadzieję, że będzie ich przynajmniej pół miliona. Podobnie było w wypadku sprzedaży walorów Polskiego Koncernu Naftowego, choć - jak podkreślił minister Emil Wąsacz - zdawano sobie sprawę, że ogromne zainteresowanie akcjami w dużej mierze wynikało z bezprecedensowej akcji lewarowania.
Nie chodzi bynajmniej o potępianie kredytowania zakupów akcji, lecz o wskazanie ewentualnych konsekwencji zbyt powszechnego stosowania tej metody. Nie można zagwarantować, że każda z wielkich ofert zakończy się rychłym debiutem akcji na giełdzie i natychmiastowym wzrostem ich ceny, umożliwiającym szybkie spłacenie zaciągniętych na ten cel zobowiązań. Należy mieć również na uwadze fakt, że nie każdy początkujący inwestor zdecyduje się od razu na kupowanie akcji za pożyczone pieniądze. Raczej zaangażuje tylko fundusze własne, co w sytuacji monstrualnych "lewarów" branych przez giełdowych zawodowców zniweluje jego szanse nabycia większej liczby walorów. Jeśli więc na przykład ze stu zamówionych akcji otrzyma tylko siedem, może się poczuć rozczarowany finansową skalą swego debiutu na rynku kapitałowym i niekoniecznie da się namówić na udział w kolejnej ofercie publicznej. Oczywiście tak być nie musi, ale doświadczenia wielkich prywatyzacji ostatnich lat pokazują, że liczba indywidualnych inwestorów utrzymuje się wciąż na poziomie stu kilkudziesięciu tysięcy osób.
Rzeczywistość naszego rynku kapitałowego jest znacznie mniej optymistyczna, niż mogłoby wynikać z obrazu kreowanego przez duże nadsubskrypcje w ofertach publicznych. O ile bowiem w wypadku atrakcyjnych prywatyzacji udaje się jeszcze zmobilizować liczne grono drobnych inwestorów, o tyle giełdowa codzienność przyciąga mniejszą ich liczbę. Szacuje się, że na warszawskim parkiecie jest kilkadziesiąt tysięcy aktywnych inwestorów. Zdaniem ekspertów, uwzględniając wielkość kraju, powinno ich być 3 mln. Wprawdzie w biurach maklerskich otwartych jest ponad 1,2 mln rachunków inwestycyjnych, niemniej jednak większość z nich pozostaje "martwa".
Zainteresowanie inwestowaniem na rynku kapitałowym ciągle maleje, a w rankingach popularności lokat finansowych akcje i jednostki funduszy inwestycyjnych plasują się zwykle na końcu. Dlaczego tak się dzieje? Jest kilka powodów. Po pierwsze, nie ma u nas tradycji inwestowania w akcje. Po drugie, nie rozumiemy reguł funkcjonowania rynku kapitałowego. Po trzecie, nie mamy pieniędzy. Od kilku już lat warszawska giełda jako miejsce zarabiania pieniędzy nie cieszy się najlepszą opinią. Głównie z powodu przedłużającego się okresu bessy, która w zestawieniu z dynamicznym rozwojem polskiej gospodarki w ostatnich latach wydawała się często niezrozumiała. O hossie z lat 1993-1994 zdążono już zapomnieć, a późniejsze okresy poprawy koniunktury były krótkotrwałe.
Giełda nie ma ostatnimi laty zbyt dobrej prasy. Na pierwsze strony gazet trafia wyłącznie wówczas, gdy dzieje się na niej coś złego, na przykład następuje gwałtowny spadek notowań lub wybuchają afery związane z działalnością giełdowych spekulantów (wykorzystywanie informacji poufnych czy też manipulowanie kursami akcji). Informacją dnia staje się wiadomość o groźbie bankructwa giełdowej spółki. Na świecie zdarza się to dość często, a u nas jest sensacją. W efekcie Polak obchodzi giełdę z daleka, a w świadomości społecznej utrwala się jej negatywny obraz jako miejsca oderwanego od realiów krajowej gospodarki, gdzie zarabiają tylko najlepiej poinformowani, a drobni inwestorzy mogą jedynie stracić swoje pieniądze.
Mogłoby się wydawać, że Polacy znają mechanizmy funkcjonowania giełdy i rynku kapitałowego, skoro ponad 25 mln obywateli wykupiło świadectwa udziałowe NFI, a wielu z nich uczestniczy w wielkich prywatyzacjach. W rzeczywistości jednak rynek kapitałowy staje się coraz mniej przyjazny dla indywidualnego inwestora z uwagi na rosnący stopień jego skomplikowania i niezrozumiałą nomenklaturę. Skończył się okres dwóch sesji w tygodniu i notowań akcji kilkunastu spółek, kupowanych jak leci za radą znajomego, który miał kolegę maklera. Dzisiaj na parkiecie jest ponad dwieście spółek, kontrakty futures, transakcje pakietowe, fixingi, warranty. O liniach trendu i formacjach "głowy i ramion" nie wspominając. Dodać do tego trzeba zaskakująco duże uzależnienie koniunktury od najmniejszego nawet wahnięcia nowojorskiego indeksu Dow Jones’a oraz wypowiedzi Alana Greenspana.
Główną przyczyną niewielkiego zainteresowania inwestowaniem na rynku kapitałowym jest dość powszechnie odczuwany brak pieniędzy (ponad połowa obywateli nie ma żadnych oszczędności). Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych i twórca programu powszechnej prywatyzacji, wyjaśnił w jednym z wywiadów główną przyczynę porażki tego przedsięwzięcia. Jego zdaniem, na etapie konstruowania programu nie doceniono konsumpcyjnej postawy społeczeństwa, która spowodowała, że zdecydowana większość obywateli po odebraniu świadectwa udziałowego pobiegła do kantoru i je sprzedała. Okazało się, że postąpili słusznie, gdyż obecna wartość 15 akcji wszystkich NFI jest trzykrotnie niższa niż świadectw. Dopóki w Polsce nie zostanie zaspokojony popyt na nowe samochody, kolorowe telewizory, sprzęty AGD, meble oraz zagraniczne wczasy, ich skłonność Polaków do oszczędzania będzie niewielka. I nie pomogą tu alarmistyczne tony wypowiedzi prezes NBP i członków Rady Polityki Pieniężnej, że społeczeństwo bierze za dużo kredytów i żyje ponad stan. - Ludzie chcą pieniędzy, nie udziałów - konkluduje były minister prywatyzacji.
W wielkich prywatyzacjach na Zachodzie bierze zwykle udział kilka milionów obywateli. Na przykład zamówienia na akcje France Telecom - odpowiednika Telekomunikacji Polskiej SA - złożyło 2 mln Francuzów (u nas 132 tys. osób), zaś oferta portugalskiej firmy Electrcidada de Portugal (branża energetyczna) wzbudziła zainteresowanie 750 tys. mieszkańców tego kraju, czyli aż 7,5 proc. ludności. Warto również wspomnieć, że na przykład w Szwecji ponad połowa obywateli posiada akcje rodzimych firm, nie wspominając już o USA, gdzie co druga amerykańska rodzina jest akcjonariuszem jakiegoś przedsiębiorstwa.
Tymczasem u nas zaledwie 2 proc. społeczeństwa deklaruje, że posiada akcje, natomiast w ostatnich latach w żadnej z wielkich prywatyzacji nie uczestniczyło więcej niż 190 tys. drobnych inwestorów. Ponadto pojęcie drobnego inwestora mocno się zmieniło. O ile bowiem wartość przeciętnego zamówienia na akcje Banku Śląskiego wynosiła 1000 zł, o tyle zlecenia na papiery PKN były średnio 76 razy wyższe. Skąd więc pochodzą pieniądze na sfinansowanie gigantycznego popytu na akcje? Z bankowo-maklerskich kredytów, czyli tzw. lewarowania, które w ostatniej ofercie PKN sięgnęło już dwudziestokrotności funduszy własnych inwestora. Na co komu taki "lewar"? Ano po to, żeby w przewidywaniu niemal pewnej redukcji zleceń w "gorących" ofertach publicznych kupić możliwie jak największą liczbę akcji. W skrócie polega to na tym, że jeśli ktoś zaryzykował tylko własne pieniądze i wyłożył je na zakup na przykład stu akcji Polskiego Koncernu Naftowego, to otrzymał zaledwie siedem walorów. Jeśli podparł się "lewarem", mógł ich kupić wielokrotnie więcej. Ponieważ przydział akcji na podstawie wyników oferty publicznej trwa zwykle kilka dni, więc i faktyczne koszty takiego sposobu kredytowania zakupu są stosunkowo niewielkie, zwłaszcza gdy akcje podczas giełdowego debiutu mają odpowiednie przebicie. Coraz powszechniejsza wśród inwestorów praktyka "lewarowania" tych zakupów zaczyna jednak przynosić efekt wręcz odwrotny do zamierzonego, gdyż - jak pokazują doświadczenia z ostatnich megaofert publicznych - im większy "lewar", tym większa redukcja zleceń. Zniekształca to obraz naszego rynku kapitałowego, którego chlebem powszednim są ponoć setki tysięcy drobnych inwestorów szturmujących biura maklerskie, a niebywałe powodzenie niemal każdej sprzedaży publicznej (skoro zamówień jest kilkakrotnie więcej niż oferowanych akcji) można śmiało porównać do inwestycyjnej gorączki z czasów wchodzenia na giełdę Banku Śląskiego. Dopiero po jakimś czasie pojawia się pewien niedosyt. Liczono na przykład, że walorami KGHM (lato 1997 r.) zainteresowanych będzie 1-2 mln inwestorów, a skończyło się na 190 tys. Przed rokiem zlecenia na akcje Telekomunikacji Polskiej złożyło 132 tys. osób, choć Ministerstwo Skarbu Państwa miało nadzieję, że będzie ich przynajmniej pół miliona. Podobnie było w wypadku sprzedaży walorów Polskiego Koncernu Naftowego, choć - jak podkreślił minister Emil Wąsacz - zdawano sobie sprawę, że ogromne zainteresowanie akcjami w dużej mierze wynikało z bezprecedensowej akcji lewarowania.
Nie chodzi bynajmniej o potępianie kredytowania zakupów akcji, lecz o wskazanie ewentualnych konsekwencji zbyt powszechnego stosowania tej metody. Nie można zagwarantować, że każda z wielkich ofert zakończy się rychłym debiutem akcji na giełdzie i natychmiastowym wzrostem ich ceny, umożliwiającym szybkie spłacenie zaciągniętych na ten cel zobowiązań. Należy mieć również na uwadze fakt, że nie każdy początkujący inwestor zdecyduje się od razu na kupowanie akcji za pożyczone pieniądze. Raczej zaangażuje tylko fundusze własne, co w sytuacji monstrualnych "lewarów" branych przez giełdowych zawodowców zniweluje jego szanse nabycia większej liczby walorów. Jeśli więc na przykład ze stu zamówionych akcji otrzyma tylko siedem, może się poczuć rozczarowany finansową skalą swego debiutu na rynku kapitałowym i niekoniecznie da się namówić na udział w kolejnej ofercie publicznej. Oczywiście tak być nie musi, ale doświadczenia wielkich prywatyzacji ostatnich lat pokazują, że liczba indywidualnych inwestorów utrzymuje się wciąż na poziomie stu kilkudziesięciu tysięcy osób.
Rzeczywistość naszego rynku kapitałowego jest znacznie mniej optymistyczna, niż mogłoby wynikać z obrazu kreowanego przez duże nadsubskrypcje w ofertach publicznych. O ile bowiem w wypadku atrakcyjnych prywatyzacji udaje się jeszcze zmobilizować liczne grono drobnych inwestorów, o tyle giełdowa codzienność przyciąga mniejszą ich liczbę. Szacuje się, że na warszawskim parkiecie jest kilkadziesiąt tysięcy aktywnych inwestorów. Zdaniem ekspertów, uwzględniając wielkość kraju, powinno ich być 3 mln. Wprawdzie w biurach maklerskich otwartych jest ponad 1,2 mln rachunków inwestycyjnych, niemniej jednak większość z nich pozostaje "martwa".
Zainteresowanie inwestowaniem na rynku kapitałowym ciągle maleje, a w rankingach popularności lokat finansowych akcje i jednostki funduszy inwestycyjnych plasują się zwykle na końcu. Dlaczego tak się dzieje? Jest kilka powodów. Po pierwsze, nie ma u nas tradycji inwestowania w akcje. Po drugie, nie rozumiemy reguł funkcjonowania rynku kapitałowego. Po trzecie, nie mamy pieniędzy. Od kilku już lat warszawska giełda jako miejsce zarabiania pieniędzy nie cieszy się najlepszą opinią. Głównie z powodu przedłużającego się okresu bessy, która w zestawieniu z dynamicznym rozwojem polskiej gospodarki w ostatnich latach wydawała się często niezrozumiała. O hossie z lat 1993-1994 zdążono już zapomnieć, a późniejsze okresy poprawy koniunktury były krótkotrwałe.
Giełda nie ma ostatnimi laty zbyt dobrej prasy. Na pierwsze strony gazet trafia wyłącznie wówczas, gdy dzieje się na niej coś złego, na przykład następuje gwałtowny spadek notowań lub wybuchają afery związane z działalnością giełdowych spekulantów (wykorzystywanie informacji poufnych czy też manipulowanie kursami akcji). Informacją dnia staje się wiadomość o groźbie bankructwa giełdowej spółki. Na świecie zdarza się to dość często, a u nas jest sensacją. W efekcie Polak obchodzi giełdę z daleka, a w świadomości społecznej utrwala się jej negatywny obraz jako miejsca oderwanego od realiów krajowej gospodarki, gdzie zarabiają tylko najlepiej poinformowani, a drobni inwestorzy mogą jedynie stracić swoje pieniądze.
Mogłoby się wydawać, że Polacy znają mechanizmy funkcjonowania giełdy i rynku kapitałowego, skoro ponad 25 mln obywateli wykupiło świadectwa udziałowe NFI, a wielu z nich uczestniczy w wielkich prywatyzacjach. W rzeczywistości jednak rynek kapitałowy staje się coraz mniej przyjazny dla indywidualnego inwestora z uwagi na rosnący stopień jego skomplikowania i niezrozumiałą nomenklaturę. Skończył się okres dwóch sesji w tygodniu i notowań akcji kilkunastu spółek, kupowanych jak leci za radą znajomego, który miał kolegę maklera. Dzisiaj na parkiecie jest ponad dwieście spółek, kontrakty futures, transakcje pakietowe, fixingi, warranty. O liniach trendu i formacjach "głowy i ramion" nie wspominając. Dodać do tego trzeba zaskakująco duże uzależnienie koniunktury od najmniejszego nawet wahnięcia nowojorskiego indeksu Dow Jones’a oraz wypowiedzi Alana Greenspana.
Główną przyczyną niewielkiego zainteresowania inwestowaniem na rynku kapitałowym jest dość powszechnie odczuwany brak pieniędzy (ponad połowa obywateli nie ma żadnych oszczędności). Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych i twórca programu powszechnej prywatyzacji, wyjaśnił w jednym z wywiadów główną przyczynę porażki tego przedsięwzięcia. Jego zdaniem, na etapie konstruowania programu nie doceniono konsumpcyjnej postawy społeczeństwa, która spowodowała, że zdecydowana większość obywateli po odebraniu świadectwa udziałowego pobiegła do kantoru i je sprzedała. Okazało się, że postąpili słusznie, gdyż obecna wartość 15 akcji wszystkich NFI jest trzykrotnie niższa niż świadectw. Dopóki w Polsce nie zostanie zaspokojony popyt na nowe samochody, kolorowe telewizory, sprzęty AGD, meble oraz zagraniczne wczasy, ich skłonność Polaków do oszczędzania będzie niewielka. I nie pomogą tu alarmistyczne tony wypowiedzi prezes NBP i członków Rady Polityki Pieniężnej, że społeczeństwo bierze za dużo kredytów i żyje ponad stan. - Ludzie chcą pieniędzy, nie udziałów - konkluduje były minister prywatyzacji.
Więcej możesz przeczytać w 3/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.