Dlaczego satyra polityczna zniknęła z telewizji?
Na szklanych ekranach oglądamy coraz więcej rodzimych seriali komediowych z życia przeciętnych rodaków, natomiast satyra polityczna przeżywa zapaść nie notowaną od dziesięcioleci.
Politycy każdej opcji mają sprecyzowane wymagania wobec satyry. Jan Maria Jackowski z AWS podkreśla, że jest jej w telewizji zbyt mało, zwłaszcza iż stanowi ona społeczny instrument kontroli pracy polityka. Niestety, w tej dziedzinie odziedziczyliśmy po PRL tradycję mrugania do widza, która w dobie cenzury zastępowała śmiałą ocenę. Jednocześnie dostrzega on pewne zagrożenia: - Satyra polityczna nie powinna naruszać praw osób, które są jej przedmiotem - precyzuje Jan Maria Jackowski. - Polityka powinna więc chronić taka sama bariera, jaka przysługuje każdemu człowiekowi. Ważne, żeby satyra nie przekraczała granic dobrego smaku - dodaje Jackowski. Za wzorzec gustu satyrycznego uznaje on "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza. W tej ocenie sekunduje mu Andrzej Urbańczyk z SLD. - Jacek Fedorowicz robi nas na szaro, ale z klasą - ocenia Urbańczyk. Nie widzi on szans na powrót takiej formuły satyry, jaką uprawiały "Szpilki" czy "Karuzela" - kpiny dobrotliwej o stępionym ostrzu. Poza tym wątpi w przydatność polityków jako osób nadających się do obśmiania. - Gdyby w telewizji, zwłaszcza publicznej, było więcej satyry politycznej niż w tej chwili, widzowie nieuchronnie poczuliby się znużeni. I tak za wiele jest tam polityki - konkluduje Urbańczyk .
Innego zdania jest jego partyjny kolega Józef Oleksy. - Programów satyrycznych, a zwłaszcza satyry politycznej jest zdecydowanie za mało. Tym bardziej że bywa ona spóźniona - uważa Oleksy. Sądzi on, że powinno być jej więcej ze względu na oczywiste pożytki społeczne - "odpręża i rozładowuje napięcia". Według Marka Pola z UP, byłby z niej większy pożytek, gdyby te napięcia rozładowywała śmielej. - W wypadku satyry politycznej nie jest szczególnie ważne, czy jest ona ugrzeczniona, czy ostra - tłumaczy Pol. - Powinna wywoływać śmiech w sposób naturalny, bez względu na to, czy jest delikatna i aluzyjna, czy dosadna, o prostych skojarzeniach - dodaje. Podobne zadanie stawia przed nią Adam Słomka z KPN-Ojczyzna, który obecnych programów telewizyjnych nie ceni zbyt wysoko. - Na razie są one ugrzecznione, zawoalowane, nie dotykają istotnych problemów. Raczej śmieją się z nazwisk - uważa Słomka. - Daleko nam jeszcze do tak ostrej satyry, jaką spotyka się w Niemczech czy Francji - dodaje. W teorii satyry Andrzeja Szkaradka z AWS zmagają się dwie opcje. Zaznacza on, że satyra polityczna musi być zrobiona na poziomie, ze smakiem, ale twierdzi też, iż polityk nie powinien się obrażać na nią ani na jej autora. - Polityk, pełniąc swoją funkcję, powinien być na to przygotowany - uważa Andrzej Szkaradek. Funkcje wychowawcze tej formy twórczości w odniesieniu do polityków dostrzega również Piotr Ikonowicz z PPS. - Satyra pomaga w przybliżaniu polityków społeczeństwu. A to jest na pewno dobre dla demokracji. Ludzie śmieją się, kiedy w żarcie odnajdują negatywne cechy polityka, o jakich się wie, ale głośno się nie mówi - dodaje Ikonowicz. Za satyrą pedagogiczną opowiada się Marek Sawicki z PSL, który zastrzega, że ma ona wprawdzie wskazywać na niedoskonałości życia politycznego, ale nie wolno jej nikogo krzywdzić. Wzorem dla Sawickiego pozostaje tandem Laskowik-Smoleń.
W czasach realnego socjalizmu do ogromnej popularności satyry politycznej, podawanej zresztą najczęściej w postaci mglistych aluzji, przyczyniła się cenzura i zakłamanie życia politycznego. W III RP wydaje się ona widzom przedłużeniem "Wiadomości" i politycznych talk-shows. Następuje zbiorowy odruch wyparcia tej dziedziny życia ze świadomości. W oczach masowej publiczności politycy przestali być bowiem wesołkowatymi eksperymentatorami z czasów pierwszej fazy przemian społecznych - coraz częściej widz dostrzega w nich sprawców zmian własnej sytuacji życiowej. Miałby więc raczej ochotę oskarżać ich niż wyśmiewać. W dodatku nie obowiązuje już (przeniesiony z czasów PRL) łatwy podział na społeczeństwo i władzę. Pod koniec tej dekady wyborcy znacznie silniej utożsamiają się z partią, na którą głosowali, i jej sukcesami oraz porażkami. Satyrę na blok AWS czy SLD traktują często jako zamach polityczny dokonywany pod płaszczykiem kabaretu. Twórcy doskonale to rozumieją - znacznie trudniej dziś wystąpić z objazdowym programem wymierzonym na przykład w Leppera, ponieważ nie ma pewności, czy na widowni nie zasiądzie akurat frakcja zwolenników tego polityka, która uzna występ za mało śmieszny. Nawet Jerzy Kryszak w swych parodiach ucieka się do figur z poprzedniej epoki politycznej albo imituje trybuna ludowego cechującego się ogólnym prostactwem, ale nie kojarzącego się z konkretną osobą.
Satyrycy wskazują na jeszcze jedną trudność. Klasa polityczna, którą przed kilku laty tworzyło grono barwnych indywidualistów, sławnych z burzliwego życia osobistego, ciętych wypowiedzi, a niekiedy udziału w kompromitujących eskapadach - zmieniła się. Obecni posłowie i politycy na użytek mediów prowadzą monotonną egzystencję, ostrożnie się wypowiadają, posługując się na przemian powtórką i banałem. Nudny urzędas nie wypada efektownie na ekranie. Przykładem tego typu trudności jest klęska satyry polskiej wobec postaci prezydenta Kwaśniewskiego.
Dziś nie wydaje się możliwa powtórka sukcesu "Polskiego zoo" z początków dekady, kiedy oglądalność programu była wyższa niż "Wiadomości" i wieczornego filmu. - Satyry w telewizji, zwłaszcza publicznej, jak na lekarstwo - ocenia Marcin Wolski. - Zdarzają się dowcipasy komików na stojaka, ale nie ma refleksji stańczyków - dodaje Wolski. Satyryk rozwija wizję zapaści: - Za satyryków robią showmani: Drozda, Rewiński, Daniec. Milczą natomiast Pietrzak, Tym, Laskowik. Jacek Fedorowicz w "Dzienniku telewizyjnym" bawi się formą, nie treścią. Olga Lipińska od 30 lat przemontowuje w kółko jeden numer. Cejrowski robi za kwiatek do kożucha. Telewizja publiczna boi się mocodawców, nadawcy komercyjni - reklamodawców, bo podobno ludzie satyry nie lubią - ocenia Wolski. Uważa on, że gdyby telewizja naprawdę chciała zarabiać na satyrze, nie łagodziłaby jej kantów, nie rezygnowała z pomysłów drapieżnych i kontrowersyjnych. Wręcz przeciwnie - właśnie takie przyciągną największą widownię. - Zresztą ryzyko jest i tak niewielkie - konkluduje Wolski. - Z widownią telewizyjną jest tak, że jeżeli nawet połowa to fani gimnastyki artystycznej, to druga połowa na pewno uwielbia boks.
Politycy każdej opcji mają sprecyzowane wymagania wobec satyry. Jan Maria Jackowski z AWS podkreśla, że jest jej w telewizji zbyt mało, zwłaszcza iż stanowi ona społeczny instrument kontroli pracy polityka. Niestety, w tej dziedzinie odziedziczyliśmy po PRL tradycję mrugania do widza, która w dobie cenzury zastępowała śmiałą ocenę. Jednocześnie dostrzega on pewne zagrożenia: - Satyra polityczna nie powinna naruszać praw osób, które są jej przedmiotem - precyzuje Jan Maria Jackowski. - Polityka powinna więc chronić taka sama bariera, jaka przysługuje każdemu człowiekowi. Ważne, żeby satyra nie przekraczała granic dobrego smaku - dodaje Jackowski. Za wzorzec gustu satyrycznego uznaje on "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza. W tej ocenie sekunduje mu Andrzej Urbańczyk z SLD. - Jacek Fedorowicz robi nas na szaro, ale z klasą - ocenia Urbańczyk. Nie widzi on szans na powrót takiej formuły satyry, jaką uprawiały "Szpilki" czy "Karuzela" - kpiny dobrotliwej o stępionym ostrzu. Poza tym wątpi w przydatność polityków jako osób nadających się do obśmiania. - Gdyby w telewizji, zwłaszcza publicznej, było więcej satyry politycznej niż w tej chwili, widzowie nieuchronnie poczuliby się znużeni. I tak za wiele jest tam polityki - konkluduje Urbańczyk .
Innego zdania jest jego partyjny kolega Józef Oleksy. - Programów satyrycznych, a zwłaszcza satyry politycznej jest zdecydowanie za mało. Tym bardziej że bywa ona spóźniona - uważa Oleksy. Sądzi on, że powinno być jej więcej ze względu na oczywiste pożytki społeczne - "odpręża i rozładowuje napięcia". Według Marka Pola z UP, byłby z niej większy pożytek, gdyby te napięcia rozładowywała śmielej. - W wypadku satyry politycznej nie jest szczególnie ważne, czy jest ona ugrzeczniona, czy ostra - tłumaczy Pol. - Powinna wywoływać śmiech w sposób naturalny, bez względu na to, czy jest delikatna i aluzyjna, czy dosadna, o prostych skojarzeniach - dodaje. Podobne zadanie stawia przed nią Adam Słomka z KPN-Ojczyzna, który obecnych programów telewizyjnych nie ceni zbyt wysoko. - Na razie są one ugrzecznione, zawoalowane, nie dotykają istotnych problemów. Raczej śmieją się z nazwisk - uważa Słomka. - Daleko nam jeszcze do tak ostrej satyry, jaką spotyka się w Niemczech czy Francji - dodaje. W teorii satyry Andrzeja Szkaradka z AWS zmagają się dwie opcje. Zaznacza on, że satyra polityczna musi być zrobiona na poziomie, ze smakiem, ale twierdzi też, iż polityk nie powinien się obrażać na nią ani na jej autora. - Polityk, pełniąc swoją funkcję, powinien być na to przygotowany - uważa Andrzej Szkaradek. Funkcje wychowawcze tej formy twórczości w odniesieniu do polityków dostrzega również Piotr Ikonowicz z PPS. - Satyra pomaga w przybliżaniu polityków społeczeństwu. A to jest na pewno dobre dla demokracji. Ludzie śmieją się, kiedy w żarcie odnajdują negatywne cechy polityka, o jakich się wie, ale głośno się nie mówi - dodaje Ikonowicz. Za satyrą pedagogiczną opowiada się Marek Sawicki z PSL, który zastrzega, że ma ona wprawdzie wskazywać na niedoskonałości życia politycznego, ale nie wolno jej nikogo krzywdzić. Wzorem dla Sawickiego pozostaje tandem Laskowik-Smoleń.
W czasach realnego socjalizmu do ogromnej popularności satyry politycznej, podawanej zresztą najczęściej w postaci mglistych aluzji, przyczyniła się cenzura i zakłamanie życia politycznego. W III RP wydaje się ona widzom przedłużeniem "Wiadomości" i politycznych talk-shows. Następuje zbiorowy odruch wyparcia tej dziedziny życia ze świadomości. W oczach masowej publiczności politycy przestali być bowiem wesołkowatymi eksperymentatorami z czasów pierwszej fazy przemian społecznych - coraz częściej widz dostrzega w nich sprawców zmian własnej sytuacji życiowej. Miałby więc raczej ochotę oskarżać ich niż wyśmiewać. W dodatku nie obowiązuje już (przeniesiony z czasów PRL) łatwy podział na społeczeństwo i władzę. Pod koniec tej dekady wyborcy znacznie silniej utożsamiają się z partią, na którą głosowali, i jej sukcesami oraz porażkami. Satyrę na blok AWS czy SLD traktują często jako zamach polityczny dokonywany pod płaszczykiem kabaretu. Twórcy doskonale to rozumieją - znacznie trudniej dziś wystąpić z objazdowym programem wymierzonym na przykład w Leppera, ponieważ nie ma pewności, czy na widowni nie zasiądzie akurat frakcja zwolenników tego polityka, która uzna występ za mało śmieszny. Nawet Jerzy Kryszak w swych parodiach ucieka się do figur z poprzedniej epoki politycznej albo imituje trybuna ludowego cechującego się ogólnym prostactwem, ale nie kojarzącego się z konkretną osobą.
Satyrycy wskazują na jeszcze jedną trudność. Klasa polityczna, którą przed kilku laty tworzyło grono barwnych indywidualistów, sławnych z burzliwego życia osobistego, ciętych wypowiedzi, a niekiedy udziału w kompromitujących eskapadach - zmieniła się. Obecni posłowie i politycy na użytek mediów prowadzą monotonną egzystencję, ostrożnie się wypowiadają, posługując się na przemian powtórką i banałem. Nudny urzędas nie wypada efektownie na ekranie. Przykładem tego typu trudności jest klęska satyry polskiej wobec postaci prezydenta Kwaśniewskiego.
Dziś nie wydaje się możliwa powtórka sukcesu "Polskiego zoo" z początków dekady, kiedy oglądalność programu była wyższa niż "Wiadomości" i wieczornego filmu. - Satyry w telewizji, zwłaszcza publicznej, jak na lekarstwo - ocenia Marcin Wolski. - Zdarzają się dowcipasy komików na stojaka, ale nie ma refleksji stańczyków - dodaje Wolski. Satyryk rozwija wizję zapaści: - Za satyryków robią showmani: Drozda, Rewiński, Daniec. Milczą natomiast Pietrzak, Tym, Laskowik. Jacek Fedorowicz w "Dzienniku telewizyjnym" bawi się formą, nie treścią. Olga Lipińska od 30 lat przemontowuje w kółko jeden numer. Cejrowski robi za kwiatek do kożucha. Telewizja publiczna boi się mocodawców, nadawcy komercyjni - reklamodawców, bo podobno ludzie satyry nie lubią - ocenia Wolski. Uważa on, że gdyby telewizja naprawdę chciała zarabiać na satyrze, nie łagodziłaby jej kantów, nie rezygnowała z pomysłów drapieżnych i kontrowersyjnych. Wręcz przeciwnie - właśnie takie przyciągną największą widownię. - Zresztą ryzyko jest i tak niewielkie - konkluduje Wolski. - Z widownią telewizyjną jest tak, że jeżeli nawet połowa to fani gimnastyki artystycznej, to druga połowa na pewno uwielbia boks.
Więcej możesz przeczytać w 4/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.