Czy najzasobniejszy w ropę kraj Ameryki Łacińskiej stanie się pariasem kontynentu?
Hugo Chavez przez następne sześć lat prowadzić będzie swój zadziwiający eksperyment polityczny jako prezydent Wenezueli. Wyborcy jeszcze raz zaufali demagogowi, który ciągle wierzy w moc rewolucyjnej retoryki i wychwala zasługi Fidela Castro. Chavez nie ukrywa, że nadal będzie próbował kopiować "osiągnięcia" kubańskiego el commandante. Po ogłoszeniu wyników wyborów od razu zakomunikował swym zwolennikom, że zamierza zabiegać także o następną kadencję, gdyż w 2011 r. chciałby patronować obchodom 200-lecia niepodległości Wenezueli.
"Płyniemy w tej samej łodzi i razem musimy pokonać kryzys" - przekonywał Wenezuelczyków Chavez podczas kampanii wyborczej. Biedne społeczeństwo - dwie trzecie 23-milionowej ludności żyje w stanie ubóstwa - raz jeszcze uwierzyło 46-letniemu demagogowi, obiecującemu między innymi rozdawnictwo ziemi dla chłopów. Składając podobne deklaracje, Chavez naraził się wpływowemu klanowi bogatych latyfundystów i Kościołowi katolickiemu. Protestowali ekonomiści, ale to nie oni zapewniają prezydentowi większość w wyborach. Biedota zaufała zwycięzcy, mimo że przez ostatnie półtora roku (Chavez po raz pierwszy został lokatorem pałacu prezydenckiego Miraflores w grudniu 1998 r.) nie zrobił w rzeczywistości nic, by jej ulżyć. Prezydent twierdzi, że na dokonanie zapowiadanej "pokojowej rewolucji społecznej" potrzebuje więcej czasu. Na razie wenezuelski Robin Hood kupuje sympatię wyborców wspomnieniami o tym, jak to w wieku 16 lat jako młody żołnierz "dotkliwie odczuwał ból cierpiącego ludu". Na wiecach wyborczych portrety Chaveza widniały w towarzystwie wizerunków Jezusa Chrystusa i Simona Bolivara.
Tymczasem w ubiegłym roku produkt krajowy brutto naftowej republiki latynoskiej skurczył się o 7 proc. Gospodarka cofnęła się w rozwoju, mimo znaczącego wzrostu w 1999 r. cen ropy naftowej, głównego bogactwa i źródła waluty dla państwa. Hasło walki ze złym zarządzaniem i łapownictwem zapewniło Chavezowi błyskotliwy sukces podczas poprzedniej elekcji. Korupcja toczy jednak klasę urzędniczą i nowe elity tak samo jak przedtem. Nasiliła się przestępczość. Ponad połowa ludzi zdolnych do pracy nie ma szans na zatrudnienie. Wenezuela, potencjalnie kraina wzorcowej prosperity, stała się "chorym człowiekiem" zachodniej półkuli.
Opozycja zarzuca charyzmatycznemu liderowi dyktatorskie zapędy i forsowanie polityki wrogiej wobec Stanów Zjednoczonych, dotychczasowego sojusznika i głównego odbiorcy wenezuelskiej nafty. Były pułkownik i puczysta (w 1992 r. usiłował dokonać zbrojnego zamachu stanu, za co trafił na dwa lata do więzienia) jest też oskarżany o przesadnie serdeczne kontakty z Fidelem Castro. Obserwatorzy wyborów ze zdziwieniem zauważyli, że w przededniu głosowania, już podczas obowiązywania ciszy wyborczej, wenezuelska telewizja państwowa przeprowadziła transmisję konferencji prasowej z Hawany z udziałem Fidela Castro. El commandante w ciepłych słowach zapewniał o swej przyjaźni i poparciu dla wenezuelskiego towarzysza.
Jednocześnie z wyborem prezydenta wyłaniano także 23 gubernatorów oraz 165 deputowanych do nowego, jednoizbowego parlamentu. Tutaj zwolennikom Chaveza nie poszło tak, jak sobie tego życzyli. Brakuje im 11 mandatów, by móc bez przeszkód uchwalać ustawy zmierzające do "uwłaszczenia" społeczeństwa. Nie będą też w stanie zwiększyć pełnomocnictw szefa państwa, który chciałby samodzielnie wybierać sędziów Sądu Najwyższego, prokuratorów, kierownictwo banku centralnego, wymieniać członków parlamentu. Chavez mógłby bez trudu przejąć władzę jako dyktator, chce jednak zachować pozory praworządności.
Francisco Rodriguez z Centrum Studiów Latynoamerykańskich (CESLA) Uniwersytetu Warszawskiego uważa, że duże poparcie dla Chaveza wynika ze skomplikowanej sytuacji gospodarczej i społecznej Wenezueli. Demagodzy zawsze w takiej sytuacji zyskują oparcie w biedocie, nie pojmuje ona bowiem skomplikowanego charakteru procesów ekonomicznych. Ludzie ufają obietnicom, choć są one niewykonalne, bo nie zgadzają się z elementarną logiką ekonomiczną. Na dodatek Chavez nie ma żadnego doświadczenia w sprawach gospodarczych. Co więcej, otaczają go równie niekompetentni zausznicy. To źle wróży stabilizacji gospodarczej i przyszłości Wenezueli.
"Płyniemy w tej samej łodzi i razem musimy pokonać kryzys" - przekonywał Wenezuelczyków Chavez podczas kampanii wyborczej. Biedne społeczeństwo - dwie trzecie 23-milionowej ludności żyje w stanie ubóstwa - raz jeszcze uwierzyło 46-letniemu demagogowi, obiecującemu między innymi rozdawnictwo ziemi dla chłopów. Składając podobne deklaracje, Chavez naraził się wpływowemu klanowi bogatych latyfundystów i Kościołowi katolickiemu. Protestowali ekonomiści, ale to nie oni zapewniają prezydentowi większość w wyborach. Biedota zaufała zwycięzcy, mimo że przez ostatnie półtora roku (Chavez po raz pierwszy został lokatorem pałacu prezydenckiego Miraflores w grudniu 1998 r.) nie zrobił w rzeczywistości nic, by jej ulżyć. Prezydent twierdzi, że na dokonanie zapowiadanej "pokojowej rewolucji społecznej" potrzebuje więcej czasu. Na razie wenezuelski Robin Hood kupuje sympatię wyborców wspomnieniami o tym, jak to w wieku 16 lat jako młody żołnierz "dotkliwie odczuwał ból cierpiącego ludu". Na wiecach wyborczych portrety Chaveza widniały w towarzystwie wizerunków Jezusa Chrystusa i Simona Bolivara.
Tymczasem w ubiegłym roku produkt krajowy brutto naftowej republiki latynoskiej skurczył się o 7 proc. Gospodarka cofnęła się w rozwoju, mimo znaczącego wzrostu w 1999 r. cen ropy naftowej, głównego bogactwa i źródła waluty dla państwa. Hasło walki ze złym zarządzaniem i łapownictwem zapewniło Chavezowi błyskotliwy sukces podczas poprzedniej elekcji. Korupcja toczy jednak klasę urzędniczą i nowe elity tak samo jak przedtem. Nasiliła się przestępczość. Ponad połowa ludzi zdolnych do pracy nie ma szans na zatrudnienie. Wenezuela, potencjalnie kraina wzorcowej prosperity, stała się "chorym człowiekiem" zachodniej półkuli.
Opozycja zarzuca charyzmatycznemu liderowi dyktatorskie zapędy i forsowanie polityki wrogiej wobec Stanów Zjednoczonych, dotychczasowego sojusznika i głównego odbiorcy wenezuelskiej nafty. Były pułkownik i puczysta (w 1992 r. usiłował dokonać zbrojnego zamachu stanu, za co trafił na dwa lata do więzienia) jest też oskarżany o przesadnie serdeczne kontakty z Fidelem Castro. Obserwatorzy wyborów ze zdziwieniem zauważyli, że w przededniu głosowania, już podczas obowiązywania ciszy wyborczej, wenezuelska telewizja państwowa przeprowadziła transmisję konferencji prasowej z Hawany z udziałem Fidela Castro. El commandante w ciepłych słowach zapewniał o swej przyjaźni i poparciu dla wenezuelskiego towarzysza.
Jednocześnie z wyborem prezydenta wyłaniano także 23 gubernatorów oraz 165 deputowanych do nowego, jednoizbowego parlamentu. Tutaj zwolennikom Chaveza nie poszło tak, jak sobie tego życzyli. Brakuje im 11 mandatów, by móc bez przeszkód uchwalać ustawy zmierzające do "uwłaszczenia" społeczeństwa. Nie będą też w stanie zwiększyć pełnomocnictw szefa państwa, który chciałby samodzielnie wybierać sędziów Sądu Najwyższego, prokuratorów, kierownictwo banku centralnego, wymieniać członków parlamentu. Chavez mógłby bez trudu przejąć władzę jako dyktator, chce jednak zachować pozory praworządności.
Francisco Rodriguez z Centrum Studiów Latynoamerykańskich (CESLA) Uniwersytetu Warszawskiego uważa, że duże poparcie dla Chaveza wynika ze skomplikowanej sytuacji gospodarczej i społecznej Wenezueli. Demagodzy zawsze w takiej sytuacji zyskują oparcie w biedocie, nie pojmuje ona bowiem skomplikowanego charakteru procesów ekonomicznych. Ludzie ufają obietnicom, choć są one niewykonalne, bo nie zgadzają się z elementarną logiką ekonomiczną. Na dodatek Chavez nie ma żadnego doświadczenia w sprawach gospodarczych. Co więcej, otaczają go równie niekompetentni zausznicy. To źle wróży stabilizacji gospodarczej i przyszłości Wenezueli.
Więcej możesz przeczytać w 33/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.