TVP zaczyna przypominać telewizję ze swojego najgorszego okresu, dowodzoną przez Macieja Szczepańskiego, marionetkowego prezesa w rękach pezetpeerowskich dygnitarzy
Kiedy od czasu do czasu oglądałem "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza (którego bywam bohaterem), wydawało mi się, że ten satyryczny program - swoją formułą odwołujący się do koszmaru komunistycznej propagandy - jest ostatnim reliktem przypominającym o tym, jak wyglądała "państwowa" telewizja jeszcze dziesięć lat temu. Tymczasem już od dłuższego czasu zaczyna ona przypominać telewizję ze swojego najgorszego okresu, dowodzoną przez Macieja Szczepańskiego, marionetkowego prezesa w rękach PZPR-owskich dygnitarzy. Telewizję stanu wojennego, która zajmowała się przede wszystkim preparowaniem zafałszowanych informacji. Różnica pomiędzy telewizją lat osiemdziesiątych a dzisiejszymi osiągnięciami jest tylko taka, że dzisiaj do głosu nie dopuszcza się przedstawicieli rządu, a ich wypowiedzi oprawia komentarzem liderów opozycji. Wiadomo, kiedyś rząd nie komentował, bo robiła to partia, a opozycja nie występowała przed kamerami, co najwyżej policyjnymi. Cóż, zarząd telewizji znajduje się w tych samych "lewych" rękach - te same metody działania i ten sam styl pracy. W noworocznym felietonie pod- sumowałem ubiegłoroczną działalność dziennikarzy i moją z nimi współpracę. Nie przypuszczałem nawet, że nowy rok rozpocznę od kolejnych protestów skierowanych do zarządu telewizji. Już pierwszego dnia funkcjonowania nowej administracji rządowej i samorządowej dziennikarze publicznej telewizji, próbując za wszelką cenę znaleźć jakieś potknięcia i niepowodzenia wprowadzanych reform ustrojowych, przekazali nieprawdziwą informację, jakoby starostowie w województwie zachodniopomorskim rezygnowali z pełnionych funkcji. Równie nieścisła i nieprecyzyjna informacja pochodziła z województwa dolnośląskiego. Nie muszę dodawać, że źródłem informacji byli opozycyjni działacze samorządowi. Prawdziwym jednak kuriozum stało się głośne już wydanie programu "W centrum uwagi", w którym telewizja złamała wszelkie zasady obiektywizmu i przyzwoitego dziennikarstwa, pozwalając na dyktowanie warunków i formuły programu liderowi SLD Leszkowi Millerowi. Złamano również wszystkie zasady dobrego wychowania, wypraszając wiceministra polskiego rządu z budynku telewizji, a następnie publicznie fałszując przebieg zdarzeń. Z powodu ważnych obowiązków służbowych musiałem zrezygnować z udziału w programie poświęconym reformie administracji. W zastępstwie zaproponowałem udział mojego zastępcy, wiceministra Jerzego Stępnia. Moja propozycja została przez dziennikarzy prowadzących program przyjęta. Minister Stępień nie został jednak do studia wpuszczony, gdyż nie wyraził na to zgody... Leszek Miller, twierdząc, że był umówiony na rozmowę ze mną. Nie przypominam sobie tego faktu. W ten sposób jednak swoje poglądy na temat reform opowiedział (żałośnie i nieudolnie - nie dowiedzieliśmy się na przykład, czy przewodniczący wcześnie wstał "w piątek rano") tylko przedstawiciel opozycji. Jest to sytuacja niedopuszczalna i kompromitująca dla telewizji publicznej, która w sposób szczególny ma urzeczywistniać prawo obywateli do rzetelnej informacji. Nie unikam publicznej dyskusji z Leszkiem Millerem i kiedyś z pewnością dam mu taką szansę. Jako członek rządu mam, niestety, mniej czasu niż poseł i nie mogę - w przeciwieństwie do pana Millera - ograniczać się wyłącznie do uprawiania slalomu od rozgłośni do rozgłośni przez zatłoczoną stolicę. Nie była to przecież debata dotycząca fotela prezydenckiego, żeby musiały się spotkać dwie kandydujące osoby. Wiem, że w sprawach wprowadzanej reformy szczególnie istotny jest szybki przepływ informacji, dlatego prosiłem o pomoc ministra Stępnia. Najwyraźniej telewizja publiczna nie poszukiwała w tym wypadku rzetelnej i szybkiej informacji. Jakie były zatem jej intencje? Sytuacja, do jakiej doszło ostatnio, jest tylko jednym z przykładów na to, że źle się dzieje w telewizji publicznej. Równie skandaliczny był materiał telewizyjnej "Panoramy", dotyczący wypowiedzi koordynatora służb specjalnych Janusza Pałubickiego po zawetowaniu przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, wyemitowany na początku grudnia ubiegłego roku. Podobnie było podczas kampanii samorządowej. Można tu przytaczać wiele podobnych przykładów. Kierownictwo telewizji nie przyjmuje zazwyczaj tego typu zarzutów do (nomen omen) wiadomości. To, co wydarzyło się ostatnio w telewizji, to już nie tylko przykład złego dziennikarstwa, lecz świadome manipulowanie opinią społeczną. Nieprofesjonalny na pewno był sposób, w jaki zapraszano mnie do studia. Zaangażowano w to kilkanaście osób i dobrze, że dziennikarz nie zadzwonił do mojej żony, co później dziennikarze niektórych redakcji - pytaniami o godzinę, o to, kto, kiedy i do kogo dzwonił - próbowali wykorzystać, aby odwrócić uwagę od istoty problemu: faktu wyrzucenia przedstawiciela rządu ze studia publicznej telewizji. Niewątpliwie ewidentnym brakiem warsztatowym dziennikarzy przygotowujących program "W centrum uwagi" było również powiadomienie posła Millera o zmianie adwersarza dopiero wówczas, gdy przybył do studia. Ale brakiem profesjonalizmu na pewno nie jest notoryczne pokazywanie nadredaktora Leszka Millera w roli komentatora "Wiadomości" i komentatora prac koalicji. Jest to świadome wykorzystywanie publicznych mediów przez jedną opcję polityczną, o wyraźnych zapędach redaktorskich (może nie ma już ona pomysłu na uprawianie polityki). Coraz częściej zastanawiam się więc, czy telewizja publiczna, która - przypominam - jest spółką skarbu państwa, ma szansę na dalszą egzystencję w takim kształcie. Wykorzystywanie bowiem jej anteny do prezentowania wyłącznie poglądów opozycji jest sprzeczne z ideą mediów publicznych i tworzy zasadę "lewej" telewizji.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.