Były kanclerz Niemiec Helmut Kohl przeszedł do historii jako wielki orędownik zjednoczenia Europy. Jego następca Gerhard Schröder, wybrany we wrześniu ubiegłego roku, nie zapisał jeszcze swej karty w polityce zagranicznej, ale już w kampanii wyborczej jego wypowiedzi o "większym nacisku na zabezpieczenie niemieckich interesów" wywołały niepokój w krajach kandydujących do Unii Europejskiej i w samej Brukseli.
Wyborczym postulatem Schrödera było m.in. zmniejszenie płatności RFN do unijnej kasy oraz ochrona rynku pracy przed "zalewem taniej siły roboczej". W tym ostatnim wypadku ulubionym przykładem lidera SPD byli polscy budowlani (notabene kontraktowi) w Berlinie. Wyraźny brak entuzjazmu Schrödera w kwestii integracji Europy i akcentowanie trudności zamiast korzyści pogłębiło przekonanie przeciętnych Niemców, że na drugim brzegu Odry czeka armia Polaków gotowych pozbawić ich pracy i że przyjęcie Polski oraz innych aspirantów do unii odbędzie się na koszt społeczeństwa RFN. Efekty takich wypowiedzi są widoczne w sondażach: w Niemczech poparcie dla członkostwa Polski w UE jest najniższe. Podczas wizyty w Warszawie Schröder, już w roli kanclerza, stwierdził: "W odróżnieniu od mego poprzednika nie mam na tyle fantazji, by podać datę rozszerzenia UE".
Zdaniem niemieckich komentatorów, większego faux pas nie można było popełnić. "Bez fantazji i wizji jego poprzedników nie ukształtowałaby się ani zachodnia Europa, ani wschodnia polityka" - podsumowała gazeta "Die Zeit". Istotnie, wypowiedzi kanclerza Schrödera kontrastują z postawą Helmuta Kohla, a także z Ostpolitik w wydaniu wielkich przywódców SPD: Willy?ego Brandta i Helmuta Schmidta. W styczniowym wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel" Gerhard Schröder ponownie zaakcentował, że rozszerzenie unii jest "niezmiernie trudnym problemem ekonomicznym i politycznym". Uchylił się jednak od potwierdzenia sugerowanej w pytaniu daty 2006 r., a kilka dni temu szef Urzędu Kanclerskiego, minister Bodo Hombach, określił przyjęcie nowych członków do UE jako odległy sen.
Nikt nie kwestionuje, że państwa kandydackie i unia mają jeszcze wiele do zrobienia, chodzi jednak o to, że pretendenci do UE stają się zakładnikami w partykularnych rozgrywkach jej członków i "popychaczami" reformatorskiego korka wspólnoty. Można wręcz powiedzieć, że dziś więcej zadań do wykonania stoi przed członkami unii niż przed pukającymi do jej drzwi. W tym roku przestaje obowiązywać dotychczasowy system finansowy w UE, a nowego jeszcze nie uzgodniono. Na urzeczywistnienie czeka projekt Komisji Europejskiej "Agenda 2000", a w nim gruntowna reforma polityki rolnej. Większość problemów unijna piętnastka musi załatwić, zanim urośnie do dwudziestki, o kolejnych pretendentach nie wspominając.
Rozwiązując te zadania, każdy z członków unii ma inne życzenia. Niemcy dążą do redukcji składek na rzecz Brukseli. Dziś płacą 22 mld DM rocznie, czyli pokrywają 60 proc. wpływów netto brukselskiego budżetu. Francja, druga pod względem liczby ludności i siły gospodarczej w UE, płaci tylko 3 mld DM, Wielka Brytania zaledwie 1,2 mld DM, a bogaty Luksemburg więcej otrzymuje, niż daje. Oczywiście, wszyscy chcą płacić mniej. Równocześnie kraje członkowskie zdają sobie sprawę, że przyjęcie biedniejszych nowicjuszy jeszcze bardziej obciąży brukselski budżet i wydłuży kolejkę do unijnej kasy. Z drugiej strony, na co zwraca uwagę Nikolaus van der Pas, dyrektor generalny do spraw rozszerzenia UE, sytuacja w biedniejszych krajach unii przedstawia się dziś na tyle korzystnie, że czas ograniczyć im pomoc strukturalną.
W razie niespełnienia oczekiwań każdy z krajów sygnalizuje w mniej lub bardziej zawoalowany sposób możliwość zablokowania procesu rozszerzenia UE. W grudniu ubiegłego roku na francusko-niemieckim szczycie w Poczdamie prezydent Chirac i kanclerz Schröder zwracali się do siebie per "mon cher Gerard" i "mon cher Jacques", nic jednak z tego nie wynikło, jeśli nie wspominać o wyraźnej różnicy zdań w kwestii polityki rolnej, polityki zatrudnienia czy obniżenia składek odprowadzanych do wspólnej kasy.
Kanclerz Schröder akcentuje narodowe priorytety, w czym przypomina konserwatywną premier Margaret Thatcher. Za rządów "żelaznej lady" Wielka Brytania doprowadziła do obniżenia swoich składek, ale wywołała przy tym kilkuletni kryzys wspólnoty. Wtedy jednak wspólnota liczyła znacznie mniej członków; dziś nawet lekka choroba UE może spowodować następstwa o skali trudnej do określenia. Polska i inne kraje kandydackie już po raz trzeci w tym stuleciu podjęły budowę nowych struktur państwowych. Od czasu upadku komunizmu otwarte zostały rynki wschodniej Europy dla zachodnich eksporterów, uwolniono ceny, trwa dostosowywanie norm prawnych do przepisów regulujących funkcjonowanie UE (liczących 80 tys. stron). W dzienniku "Frankfurter Allgemeine" pięciu dyrektorów renomowanych niemieckich instytutów polityki i gospodarki ostrzegło, że "skutki frustracji i niestabilności w tym regionie odczują przede wszystkim Niemcy - szybkie wstąpienie do unii Polski, Węgier, Czech, Estonii i Słowenii nie spowoduje migracji ludności, problem ten może raczej wywołać odkładanie ich przyjęcia".
Podobnego zdania jest Fritz Breuss z Uniwersytetu Wiedeńskiego: "Nie ma wątpliwości, że per saldo obie strony odniosą korzyści z rozszerzenia unii". Nowi członkowie staną w kolejce do unijnej kasy, ale już samo otwarcie tych rynków i rosnąca siła nabywcza kilkudziesięciu milionów nowych obywateli unii (liczba konsumentów UE wzrośnie o 28 proc.) umożliwi zwiększenie eksportu piętnastki, o czym Niemcy, Austriacy i Finowie już się przekonali. Tito Baeri z mediolańskiego Universita Bocconi zwraca uwagę, że rozszerzenie unii nie odbije się ani na zatrudnieniu, ani na cenach w krajach UE. Jego zdaniem, alarmistyczne scenariusze o napływie poszukującej pracy biedoty z państw kandydackich są bezpodstawne, gdyż w tych krajach wzrasta stopa życiowa, rośnie wynagrodzenie, a bezrobocie jest często mniejsze niż na zachodzie Europy. W tym kontekście komentator "Die Welt" przypomniał, że "Niemcy już dziś mają większą wymianę handlową z krajami wschodniej Europy niż z Ameryką".
W Niemczech powoli zapomina się również o nowym wymiarze bezpieczeństwa RFN; umocnienie demokracji i dobrobyt u wschodnich sąsiadów sytuuje Niemców w innej konstelacji geopolitycznej. Przy rozważaniu kosztów pomija się też oszczędności, jakie kraje Zachodu mogły poczynić dzięki redukcji zbrojeń i liczebności armii po rozpadzie Układu Warszawskiego. Europa ma swoje granice i kraje, które leżą poza tymi granicami, nigdy nie będą jej członkami.
Wolfgang Schäuble, szef frakcji CDU/CSU w Bundes- tagu, wystąpił z ostrą krytyką gabinetu Schrödera. Jak stwierdził, jego rząd "już w pierwszych tygodniach lekkomyślnie roztrwonił kapitał zaufania sąsiadów do Niemiec". Zdaniem chadeckiego lidera, Francja i Wielka Brytania podejmują dziś bilateralne inicjatywy w polityce bezpieczeństwa bez udziału Niemiec. Opozycyjnym chadekom wtóruje "Die Zeit": "Populizm kanclerza wzmacnia podejrzenie, że może mu brakować właściwego spojrzenia na sprawy fundamentalne i wyczucia niuansów polityki europejskiej". Rozszerzenie unii jest dziś tak istotne dla stabilizacji i bezpieczeństwa w Europie, jak kiedyś tworzenie nowego, powojennego porządku na Zachodzie.
Tymczasem "pragmatyczny" kanclerz Gerhard Schröder sporządza listę spraw do załatwienia: najpierw Niemcy, potem reformy unii, a dopiero później jej rozszerzenie. Różowo-zielony gabinet w Bonn postawił sobie za cel załatwienie tych dwóch pierwszych kwestii na marcowym szczycie unii w Brukseli, a w najgorszym razie przed czerwcowym szczytem w Kolonii. Jak podsumował dziennik "Luxemburger Wort": "Pertraktacje z pięcioma kandydatami już się toczą. Pod niemieckim przewodnictwem powinny one nabrać rozpędu, jednak wygląda na to, że to trudne zadanie Bonn chce zepchnąć na unijnego nowicjusza - Finlandię. Czyżby po erze Kohla wybiła godzina dyletantów? Szkoda byłoby Europy".
Zdaniem niemieckich komentatorów, większego faux pas nie można było popełnić. "Bez fantazji i wizji jego poprzedników nie ukształtowałaby się ani zachodnia Europa, ani wschodnia polityka" - podsumowała gazeta "Die Zeit". Istotnie, wypowiedzi kanclerza Schrödera kontrastują z postawą Helmuta Kohla, a także z Ostpolitik w wydaniu wielkich przywódców SPD: Willy?ego Brandta i Helmuta Schmidta. W styczniowym wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel" Gerhard Schröder ponownie zaakcentował, że rozszerzenie unii jest "niezmiernie trudnym problemem ekonomicznym i politycznym". Uchylił się jednak od potwierdzenia sugerowanej w pytaniu daty 2006 r., a kilka dni temu szef Urzędu Kanclerskiego, minister Bodo Hombach, określił przyjęcie nowych członków do UE jako odległy sen.
Nikt nie kwestionuje, że państwa kandydackie i unia mają jeszcze wiele do zrobienia, chodzi jednak o to, że pretendenci do UE stają się zakładnikami w partykularnych rozgrywkach jej członków i "popychaczami" reformatorskiego korka wspólnoty. Można wręcz powiedzieć, że dziś więcej zadań do wykonania stoi przed członkami unii niż przed pukającymi do jej drzwi. W tym roku przestaje obowiązywać dotychczasowy system finansowy w UE, a nowego jeszcze nie uzgodniono. Na urzeczywistnienie czeka projekt Komisji Europejskiej "Agenda 2000", a w nim gruntowna reforma polityki rolnej. Większość problemów unijna piętnastka musi załatwić, zanim urośnie do dwudziestki, o kolejnych pretendentach nie wspominając.
Rozwiązując te zadania, każdy z członków unii ma inne życzenia. Niemcy dążą do redukcji składek na rzecz Brukseli. Dziś płacą 22 mld DM rocznie, czyli pokrywają 60 proc. wpływów netto brukselskiego budżetu. Francja, druga pod względem liczby ludności i siły gospodarczej w UE, płaci tylko 3 mld DM, Wielka Brytania zaledwie 1,2 mld DM, a bogaty Luksemburg więcej otrzymuje, niż daje. Oczywiście, wszyscy chcą płacić mniej. Równocześnie kraje członkowskie zdają sobie sprawę, że przyjęcie biedniejszych nowicjuszy jeszcze bardziej obciąży brukselski budżet i wydłuży kolejkę do unijnej kasy. Z drugiej strony, na co zwraca uwagę Nikolaus van der Pas, dyrektor generalny do spraw rozszerzenia UE, sytuacja w biedniejszych krajach unii przedstawia się dziś na tyle korzystnie, że czas ograniczyć im pomoc strukturalną.
W razie niespełnienia oczekiwań każdy z krajów sygnalizuje w mniej lub bardziej zawoalowany sposób możliwość zablokowania procesu rozszerzenia UE. W grudniu ubiegłego roku na francusko-niemieckim szczycie w Poczdamie prezydent Chirac i kanclerz Schröder zwracali się do siebie per "mon cher Gerard" i "mon cher Jacques", nic jednak z tego nie wynikło, jeśli nie wspominać o wyraźnej różnicy zdań w kwestii polityki rolnej, polityki zatrudnienia czy obniżenia składek odprowadzanych do wspólnej kasy.
Kanclerz Schröder akcentuje narodowe priorytety, w czym przypomina konserwatywną premier Margaret Thatcher. Za rządów "żelaznej lady" Wielka Brytania doprowadziła do obniżenia swoich składek, ale wywołała przy tym kilkuletni kryzys wspólnoty. Wtedy jednak wspólnota liczyła znacznie mniej członków; dziś nawet lekka choroba UE może spowodować następstwa o skali trudnej do określenia. Polska i inne kraje kandydackie już po raz trzeci w tym stuleciu podjęły budowę nowych struktur państwowych. Od czasu upadku komunizmu otwarte zostały rynki wschodniej Europy dla zachodnich eksporterów, uwolniono ceny, trwa dostosowywanie norm prawnych do przepisów regulujących funkcjonowanie UE (liczących 80 tys. stron). W dzienniku "Frankfurter Allgemeine" pięciu dyrektorów renomowanych niemieckich instytutów polityki i gospodarki ostrzegło, że "skutki frustracji i niestabilności w tym regionie odczują przede wszystkim Niemcy - szybkie wstąpienie do unii Polski, Węgier, Czech, Estonii i Słowenii nie spowoduje migracji ludności, problem ten może raczej wywołać odkładanie ich przyjęcia".
Podobnego zdania jest Fritz Breuss z Uniwersytetu Wiedeńskiego: "Nie ma wątpliwości, że per saldo obie strony odniosą korzyści z rozszerzenia unii". Nowi członkowie staną w kolejce do unijnej kasy, ale już samo otwarcie tych rynków i rosnąca siła nabywcza kilkudziesięciu milionów nowych obywateli unii (liczba konsumentów UE wzrośnie o 28 proc.) umożliwi zwiększenie eksportu piętnastki, o czym Niemcy, Austriacy i Finowie już się przekonali. Tito Baeri z mediolańskiego Universita Bocconi zwraca uwagę, że rozszerzenie unii nie odbije się ani na zatrudnieniu, ani na cenach w krajach UE. Jego zdaniem, alarmistyczne scenariusze o napływie poszukującej pracy biedoty z państw kandydackich są bezpodstawne, gdyż w tych krajach wzrasta stopa życiowa, rośnie wynagrodzenie, a bezrobocie jest często mniejsze niż na zachodzie Europy. W tym kontekście komentator "Die Welt" przypomniał, że "Niemcy już dziś mają większą wymianę handlową z krajami wschodniej Europy niż z Ameryką".
W Niemczech powoli zapomina się również o nowym wymiarze bezpieczeństwa RFN; umocnienie demokracji i dobrobyt u wschodnich sąsiadów sytuuje Niemców w innej konstelacji geopolitycznej. Przy rozważaniu kosztów pomija się też oszczędności, jakie kraje Zachodu mogły poczynić dzięki redukcji zbrojeń i liczebności armii po rozpadzie Układu Warszawskiego. Europa ma swoje granice i kraje, które leżą poza tymi granicami, nigdy nie będą jej członkami.
Wolfgang Schäuble, szef frakcji CDU/CSU w Bundes- tagu, wystąpił z ostrą krytyką gabinetu Schrödera. Jak stwierdził, jego rząd "już w pierwszych tygodniach lekkomyślnie roztrwonił kapitał zaufania sąsiadów do Niemiec". Zdaniem chadeckiego lidera, Francja i Wielka Brytania podejmują dziś bilateralne inicjatywy w polityce bezpieczeństwa bez udziału Niemiec. Opozycyjnym chadekom wtóruje "Die Zeit": "Populizm kanclerza wzmacnia podejrzenie, że może mu brakować właściwego spojrzenia na sprawy fundamentalne i wyczucia niuansów polityki europejskiej". Rozszerzenie unii jest dziś tak istotne dla stabilizacji i bezpieczeństwa w Europie, jak kiedyś tworzenie nowego, powojennego porządku na Zachodzie.
Tymczasem "pragmatyczny" kanclerz Gerhard Schröder sporządza listę spraw do załatwienia: najpierw Niemcy, potem reformy unii, a dopiero później jej rozszerzenie. Różowo-zielony gabinet w Bonn postawił sobie za cel załatwienie tych dwóch pierwszych kwestii na marcowym szczycie unii w Brukseli, a w najgorszym razie przed czerwcowym szczytem w Kolonii. Jak podsumował dziennik "Luxemburger Wort": "Pertraktacje z pięcioma kandydatami już się toczą. Pod niemieckim przewodnictwem powinny one nabrać rozpędu, jednak wygląda na to, że to trudne zadanie Bonn chce zepchnąć na unijnego nowicjusza - Finlandię. Czyżby po erze Kohla wybiła godzina dyletantów? Szkoda byłoby Europy".
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.