Polski wymiar sprawiedliwości nadal lepiej chroni napastnika niż ofiarę
Dziś w III RP najrozsądniej jest grzecznie zapytać włamywacza, co go najbardziej interesuje w naszym domu, pomóc mu zapakować co cenniejsze rzeczy do worka, a na koniec poczęstować kawą. I, broń Boże, niech czasem nie przyjdzie nam do głowy skorzystać z tzw. prawa do obrony koniecznej.
Problem polega na tym, że gdy za kraty zamiast bandytów trafiają ich ofiary, społeczeństwo przestaje wierzyć w sprawiedliwość, a przecież odróżnienie Kaina od Abla jest podstawowym zadaniem władzy sądowniczej. Napadnięty we własnym domu bądź samochodzie obywatel często jest nie tylko ofiarą przestępcy, ale może jeszcze dodatkowo zostać pokrzywdzony przez państwo. Niedawno na własnej skórze doświadczyło tego dwóch mieszkańców Łodzi. Obaj bronili się przed napastnikami - zadając im śmiertelne rany. Tymczasem prokuratura - nie rozważając możliwości działania w obronie koniecznej - oskarżyła ich o zabójstwo. Trafili zatem do aresztu śledczego. Zajęli sąsiednie cele nr 52 i 53, codziennie spotykając się na spacerniaku. Po odsiedzeniu prawie dziesięciu miesięcy mężczyźni wyszli na wolność. Sądy w obu wypadkach odstąpiły od wymierzenia im kar, uznając, że przekroczenie granic obrony koniecznej nastąpiło pod wpływem strachu.
- Prokuratorzy błędnie interpretują przepisy o obronie koniecznej, oskarżając broniące się ofiary brutalnych napadów o popełnienie zbrodni zabójstwa. Tym samym pokrzywdzeni stają się w świetle prawa mordercami i są traktowani tak, jak pospolici zbrodniarze - mówi Krzysztof Orszagh, założyciel Stowarzyszenia przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej.
Roman Walczak zgasił światło i właśnie szedł spać. Wtedy usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Gdy podbiegł do drzwi wejściowych, ktoś krzyknął: "Rwij!". Dwaj włamywacze taranowali właśnie drzwi. Roman Walczak chwycił finkę i wybiegł na klatkę schodową. Zobaczył Henryka G., jednego z przestępców, i zranił go w szyję. Bandyci nie zostali jednak zatrzymani. Prokurator zainteresował się natomiast 33-letnim łodzianinem i doprowadził do jego aresztowania. Romanowi Walczakowi przedstawiono zarzut usiłowania zabójstwa. Pierwszym skutkiem aresztowania było zwolnienie Walczaka z pracy w Przedsiębiorstwie Robót Telekomunikacyjnych. Z jego nieobecności w domu skorzystali przestępcy: włamali się i zdewastowali mieszkanie.
W areszcie Roman Walczak spotkał Józefa Banasiaka, przebywającego w areszcie za takie samo "przestępstwo". W grudniową noc w 1997 r. na teren jego posiadłości wtargnął włamywacz. Właściciel wybiegł z domu i natknął się na Marka P. Pod wpływem strachu i wzburzenia zadał cios, który okazał się śmiertelny. Prokuratura stwierdziła, że pchnięcie nastąpiło w trakcie ucieczki bandyty, kiedy życiu właściciela posesji nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Józefowi Banasiakowi postawiono zarzut zabójstwa. - Zawiązał się społeczny komitet obrony mojej osoby (liczył ponad 2 tys. członków). Bardzo pomógł mi także dziennikarz "Gazety Policyjnej", a poręczenie złożył nawet prezydent Łodzi Marek Czekalski - mówi Józef Banasiak. Kiedy siedział w areszcie, włamano się do domu Czekalskiego. - Z więzienia wysłałem list, w którym pogratulowałem prezydentowi, że nic nie zrobił, gdy obrabiano jego mieszkanie, bo wtedy pewnie byłby ze mną za kratami. A tak, gdy mnie odwiedził, mógł bez przeszkód wyjść na wolność - ironizuje Józef Banasiak.
Rozpoznając obie sprawy, Sąd Wojewódzki w Łodzi uznał, że zarówno Roman Walczak, jak i Józef Banasiak działali w ramach obrony koniecznej. Przekroczyli wprawdzie jej granice, lecz stało się tak wskutek wzburzenia. W tej sytuacji sąd zastosował nowy przepis kodeksu karnego, nakazujący uznać winę i jednocześnie odstąpić od wymierzenia kary. Z wyrokiem w sprawie Józefa Banasiaka nie zgodził się prokurator, który złożył apelację. - Sądzę, że wyrok zostanie utrzymany przez instancję odwoławczą, gdyż w sprawie Romana Walczaka - przy podobnym stanie faktycznym - zapadło identyczne orzeczenie - mówi mecenas Stanisław Owczarek, obrońca Józefa Banasiaka. - Z drugiej strony, dostrzegam poważny problem w tym, że sąd i prokuratura zaprezentowały tak skrajnie odmienną ocen, tych samych zdarzeń.
Prokuratorzy w podobnych sprawach zbyt często stają po stronie przestępców, a nie ofiar - odmawiając tym ostatnim prawa do samoobrony. W procesie zabójców Jolanty Brzozowskiej prokurator Barbara Zauszkiewicz - domagając się orzeczenia wyroków dożywocia - stwierdziła: "To obrona konieczna społeczeństwa". Czy ma to oznaczać, że jednostka jest pozbawiona prawa do obrony koniecznej, a ewentualne karanie przestępcy może nastąpić tylko po przeprowadzeniu postępowania sądowego? Już Cycero, rzymski prawnik i filozof, w swoim słynnym przemówieniu w sprawie Milona powiedział: "Istnieje bowiem owo nie pisane, lecz wrodzone prawo, którego się nie uczymy ani nie czytamy, ale które przyjmujemy i akceptujemy, iż siłę siłą odeprzeć wolno". Z kolei według Grocjusza, legalność instytucji obrony koniecznej wynika z "umowy politycznej" istniejącej w państwie. Na jej podstawie obywatele zrzekają się na rzecz państwa prawa do samoobrony przed zamachami na ich życie, zdrowie i dobra materialne. Gdy jednak władza państwowa nie wywiązuje się ze swego obowiązku, obywatele odzyskują prawo do występowania przeciwko napastnikowi w obronie swoich dóbr. Tym samym wyręczają organy państwa i działają w obronie nie tylko własnej osoby, ale wręcz całego ładu społecznego.
Podobne słowa padły na sali sądowej podczas procesu Władysława Hnatkowskiego. Ten emerytowany wojskowy zastrzelił na ulicy 22-letniego Roberta S., uciekającego ze skradzionym z samochodu radiem. Prokurator uznał ten czyn za zabójstwo i zażądał czterech lat pozbawienia wolności. Ryszard Berus, obrońca oskarżonego, twierdził natomiast, że działanie jego klienta "zmierzało do ochrony bliźniego w imię jego miłości i przeciwstawiania się przestępczości". Sąd Wojewódzki w Warszawie podzielił tę argumentację i - opierając się na przepisie o obronie koniecznej - wydał wyrok uniewinniający.
Mój dom - moją twierdzą
Obrona konieczna stanowi jeden z filarów anglo- saskiego systemu prawnego. Użycie siły w obronie koniecznej musi być - według angielskiego Criminal Law Act z 1967 r. - racjonalne i uzasadnione okolicznościami. Przed czterema laty brytyjski MSZ wydał jednak wytyczne dla prokuratorów, aby traktowali pobłażliwie osoby używające przemocy w celu odparcia ataku na ich mienie. Z kolei w USA - przy mnogości stanowych regulacji prawnych - działaniem w obronie koniecznej nie jest zamach sprowokowany przez broniącego się, nie jest nim także przeciwstawianie się prawnym działaniom funkcjonariusza publicznego albo odpieranie ataku przez jednego z uczestników bójki. Zazwyczaj również przepisy stanowe kazuistycznie opisują sytuacje, w których dopuszczalne jest użycie broni palnej albo innych niebezpiecznych narzędzi. Amerykańskie sądy w praktyce stosują bardzo liberalną definicję obrony koniecznej. W 1993 r. uznano na przykład, że Rodney Pears z Luizjany działał w granicach prawa, zabijając japońskiego studenta, który przez pomyłkę wszedł na teren jego posesji. Nie znał on angielskiego i nie zrozumiał ostrzeżenia: "Stój, bo strzelam!". Podobne rozstrzygnięcie zapadło w Teksasie. Listonoszka ubrana po cywilnemu rozwoziła pocztę i w pewnym momencie wjechała na teren prywatnej posesji. Chwilę później została zastrzelona: właścicielowi wydawało się, że w ręku trzyma nie list, lecz rewolwer. Bardzo głośna była także sprawa zastrzelenia w nowojorskim metrze czterech mężczyzn zaczepiających przechodnia, który okazał się uzbrojony. Sąd uznał, że oskarżonego usprawiedliwia to, iż w przeszłości był ofiarą napaści gangu młodocianych.
W areszcie śledczym czeka na proces Zbigniew B. z Warszawy. Kiedy latem ubiegłego roku odpoczywał wraz ze swoją przyjaciółką na plaży nad Wisłą, został zaatakowany przez pięciu podpitych dziewiętnastolatków. Mężczyzna trzymał w ręku nóż, gdyż zamierzał właśnie przygotować kanapki. Zadał nim cios jednemu z napastników. Teraz pechowiec siedzi w areszcie pod zarzutem zabójstwa. Równocześnie dwoje z trójki oskarżonych o zabójstwo studenta Wojtka Króla odpowiada z wolnej stopy. Czy nie naruszono tu elementarnych zasad sprawiedliwości? Zbigniew B., wspierany przez Stowarzyszenie przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej i prof. Lecha Falandysza, wierzy, że sąd wyda korzystny dla niego wyrok. Kto jednak zwróci mu czas spędzony w więzieniu?
W podobnej sprawie, zakończonej uniewinnieniem, Zbigniew W. z Warszawy przesiedział w areszcie trzy miesiące. Zdarzyło się jednak, że nękana przez organy ścigana ofiara nie doczekała korzystnego rozstrzygnięcia. W Bielawie dwóch przebywających na przepustce wychowanków domu poprawczego napadło 68-letniego emeryta Aleksandra Z. Trzymali go za ramiona i tłukli jego głową o ścianę. Aleksander Z. wyrwał nóż jednemu z napastników i zaczął nim wymachiwać na oślep, trafiając jednego z bandytów w tętnicę brzuszną, a drugiego - w udową. Napastnicy wykrwawili się, zanim udzielono im pomocy. Po tym wydarzeniu mieszkańcy Bielawy podzielili się na dwa obozy. Część słała do szpitala kwiaty, gratulacje i listy pochwalne - Aleksandra Z. zgłoszono nawet do odznaczenia za "walkę z bandytyzmem". Inni oskarżyli jednak emeryta: "Szkoda, że młodzi poszli do piachu, a taki stary siedzi sobie w szpitalu". Aleksander Z. nie wytrzymał presji psychicznej - powiesił się w szpitalu.
Na przepisy dotyczące obrony koniecznej nie mogą także powoływać się policjanci, których zadaniem jest przecież przywracanie porządku. Pewien wiejski stróż prawa został oskarżony o zabójstwo i wiele miesięcy przesiedział w areszcie - przestępstwo polegało na tym, że rzucił kamieniem w kierunku włamywacza. Gdy plądrujący zagrodę przestępca zaczął uciekać, policjant oddał regulaminowe trzy strzały ostrzegawcze i wtedy skończyły mu się naboje. Zdesperowany chwycił kamień i trafił nim bandytę w skroń, powodując śmierć. Przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczy się z kolei proces byłego policjanta Jana G., który podczas interwencji na przystanku autobusowym na Bródnie zastrzelił dwie osoby. Stróż prawa twierdzi, że został zaatakowany przez grupę uzbrojonych mężczyzn: "Bałem się o własne życie, działałem w obronie koniecznej". Sąd nad Janem G. jest sygnałem dla całego świata przestępczego: to policjant więcej ryzykuje niż przestępca, temu ostatniemu opłaca się ryzyko i brawura.
Obrońca Jana G. może się powołać na precedensową sprawę, rozpatrywaną przez ten sam sąd, a dotyczącą Elżbiety Borowik. Zastrzeliła ona jednego ze złodziei kradnących transformator nieopodal jej posiadłości w podwarszawskim Chotomowie. W przeszłości do jej domu już się włamano, wielokrotnie zakłócano spokój na terenie posesji. Policja praktycznie nie reagowała na prośby o pomoc, a krytycznego dnia poszkodowanej nie udało się nawet dodzwonić na posterunek. Wobec Elżbiety Borowik zastosowano areszt tymczasowy (uchylony dopiero wskutek poręczeń posłów Jacka Kuronia i Jana Lityńskiego) i oskarżono ją o zabójstwo. Sąd wydał jednak wyrok uniewinniający. Kazus Elżbiety Borowik przesądził o tym, że pracujący wówczas nad nowym kodeksem karnym posłowie wprowadzili przepis (art. 25 § 3 k.k.) znacznie rozszerzający pojęcie obrony koniecznej. W razie przekroczenia jej granic sąd jest zobowiązany odstąpić od wymierzenia kary - pod warunkiem, że broniący się działa w stanie strachu lub wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami.
- Ten przepis zawiera w sobie jednak wewnętrzną sprzeczność. Odstąpienie od wymierzenia kary nie prowadzi do całkowitego oczyszczenia oskarżonego, staje się on bowiem osobą skazaną. Wiąże się to zarówno z odium społecznego potępienia, jak i umieszczeniem w rejestrze skazanych, co zamyka na przykład drogę do wykonywania wielu zawodów - zauważa Krzysztof Orszagh. Nie należy zapomnieć, że obrona konieczna - jak stwierdził prof. Juliusz Makarewicz, twórca kodeksu karnego z 1932 r. - "nie jest obroną własną, lecz obroną prawa przed bezprawiem". Jeśli ludzi występujących w obronie porządku prawnego oraz życia i zdrowia traktuje się jak pospolitych przestępców, prowadzi to do dezintegracji społeczeństwa.
- Pamiętam, jak chyba pięć lat temu złodziej wyrwał na ulicy torebkę pewnej kobiecie - wspomina Józef Banasiak. - Podstawiłem nogę przestępcy, przewrócił się, pociągał nosem, bo zaczęła mu lecieć krew. Udało mi się odzyskać torebkę - była w niej cała emerytura (3,6 mln starych złotych). W nagrodę dostałem od tej kobiety czekoladę z orzechami. Dzisiaj bym już tego nie zrobił. Nauczyłem się, że kiedy złodziej ucieka z łupem, trzeba zejść mu z drogi, żeby przypadkiem nie zrobił sobie krzywdy. Właśnie to napisałem w liście do Hanny Suchockiej, minister sprawiedliwości i prokuratora generalnego.
Problem polega na tym, że gdy za kraty zamiast bandytów trafiają ich ofiary, społeczeństwo przestaje wierzyć w sprawiedliwość, a przecież odróżnienie Kaina od Abla jest podstawowym zadaniem władzy sądowniczej. Napadnięty we własnym domu bądź samochodzie obywatel często jest nie tylko ofiarą przestępcy, ale może jeszcze dodatkowo zostać pokrzywdzony przez państwo. Niedawno na własnej skórze doświadczyło tego dwóch mieszkańców Łodzi. Obaj bronili się przed napastnikami - zadając im śmiertelne rany. Tymczasem prokuratura - nie rozważając możliwości działania w obronie koniecznej - oskarżyła ich o zabójstwo. Trafili zatem do aresztu śledczego. Zajęli sąsiednie cele nr 52 i 53, codziennie spotykając się na spacerniaku. Po odsiedzeniu prawie dziesięciu miesięcy mężczyźni wyszli na wolność. Sądy w obu wypadkach odstąpiły od wymierzenia im kar, uznając, że przekroczenie granic obrony koniecznej nastąpiło pod wpływem strachu.
- Prokuratorzy błędnie interpretują przepisy o obronie koniecznej, oskarżając broniące się ofiary brutalnych napadów o popełnienie zbrodni zabójstwa. Tym samym pokrzywdzeni stają się w świetle prawa mordercami i są traktowani tak, jak pospolici zbrodniarze - mówi Krzysztof Orszagh, założyciel Stowarzyszenia przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej.
Roman Walczak zgasił światło i właśnie szedł spać. Wtedy usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Gdy podbiegł do drzwi wejściowych, ktoś krzyknął: "Rwij!". Dwaj włamywacze taranowali właśnie drzwi. Roman Walczak chwycił finkę i wybiegł na klatkę schodową. Zobaczył Henryka G., jednego z przestępców, i zranił go w szyję. Bandyci nie zostali jednak zatrzymani. Prokurator zainteresował się natomiast 33-letnim łodzianinem i doprowadził do jego aresztowania. Romanowi Walczakowi przedstawiono zarzut usiłowania zabójstwa. Pierwszym skutkiem aresztowania było zwolnienie Walczaka z pracy w Przedsiębiorstwie Robót Telekomunikacyjnych. Z jego nieobecności w domu skorzystali przestępcy: włamali się i zdewastowali mieszkanie.
W areszcie Roman Walczak spotkał Józefa Banasiaka, przebywającego w areszcie za takie samo "przestępstwo". W grudniową noc w 1997 r. na teren jego posiadłości wtargnął włamywacz. Właściciel wybiegł z domu i natknął się na Marka P. Pod wpływem strachu i wzburzenia zadał cios, który okazał się śmiertelny. Prokuratura stwierdziła, że pchnięcie nastąpiło w trakcie ucieczki bandyty, kiedy życiu właściciela posesji nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Józefowi Banasiakowi postawiono zarzut zabójstwa. - Zawiązał się społeczny komitet obrony mojej osoby (liczył ponad 2 tys. członków). Bardzo pomógł mi także dziennikarz "Gazety Policyjnej", a poręczenie złożył nawet prezydent Łodzi Marek Czekalski - mówi Józef Banasiak. Kiedy siedział w areszcie, włamano się do domu Czekalskiego. - Z więzienia wysłałem list, w którym pogratulowałem prezydentowi, że nic nie zrobił, gdy obrabiano jego mieszkanie, bo wtedy pewnie byłby ze mną za kratami. A tak, gdy mnie odwiedził, mógł bez przeszkód wyjść na wolność - ironizuje Józef Banasiak.
Rozpoznając obie sprawy, Sąd Wojewódzki w Łodzi uznał, że zarówno Roman Walczak, jak i Józef Banasiak działali w ramach obrony koniecznej. Przekroczyli wprawdzie jej granice, lecz stało się tak wskutek wzburzenia. W tej sytuacji sąd zastosował nowy przepis kodeksu karnego, nakazujący uznać winę i jednocześnie odstąpić od wymierzenia kary. Z wyrokiem w sprawie Józefa Banasiaka nie zgodził się prokurator, który złożył apelację. - Sądzę, że wyrok zostanie utrzymany przez instancję odwoławczą, gdyż w sprawie Romana Walczaka - przy podobnym stanie faktycznym - zapadło identyczne orzeczenie - mówi mecenas Stanisław Owczarek, obrońca Józefa Banasiaka. - Z drugiej strony, dostrzegam poważny problem w tym, że sąd i prokuratura zaprezentowały tak skrajnie odmienną ocen, tych samych zdarzeń.
Prokuratorzy w podobnych sprawach zbyt często stają po stronie przestępców, a nie ofiar - odmawiając tym ostatnim prawa do samoobrony. W procesie zabójców Jolanty Brzozowskiej prokurator Barbara Zauszkiewicz - domagając się orzeczenia wyroków dożywocia - stwierdziła: "To obrona konieczna społeczeństwa". Czy ma to oznaczać, że jednostka jest pozbawiona prawa do obrony koniecznej, a ewentualne karanie przestępcy może nastąpić tylko po przeprowadzeniu postępowania sądowego? Już Cycero, rzymski prawnik i filozof, w swoim słynnym przemówieniu w sprawie Milona powiedział: "Istnieje bowiem owo nie pisane, lecz wrodzone prawo, którego się nie uczymy ani nie czytamy, ale które przyjmujemy i akceptujemy, iż siłę siłą odeprzeć wolno". Z kolei według Grocjusza, legalność instytucji obrony koniecznej wynika z "umowy politycznej" istniejącej w państwie. Na jej podstawie obywatele zrzekają się na rzecz państwa prawa do samoobrony przed zamachami na ich życie, zdrowie i dobra materialne. Gdy jednak władza państwowa nie wywiązuje się ze swego obowiązku, obywatele odzyskują prawo do występowania przeciwko napastnikowi w obronie swoich dóbr. Tym samym wyręczają organy państwa i działają w obronie nie tylko własnej osoby, ale wręcz całego ładu społecznego.
Podobne słowa padły na sali sądowej podczas procesu Władysława Hnatkowskiego. Ten emerytowany wojskowy zastrzelił na ulicy 22-letniego Roberta S., uciekającego ze skradzionym z samochodu radiem. Prokurator uznał ten czyn za zabójstwo i zażądał czterech lat pozbawienia wolności. Ryszard Berus, obrońca oskarżonego, twierdził natomiast, że działanie jego klienta "zmierzało do ochrony bliźniego w imię jego miłości i przeciwstawiania się przestępczości". Sąd Wojewódzki w Warszawie podzielił tę argumentację i - opierając się na przepisie o obronie koniecznej - wydał wyrok uniewinniający.
Mój dom - moją twierdzą
Obrona konieczna stanowi jeden z filarów anglo- saskiego systemu prawnego. Użycie siły w obronie koniecznej musi być - według angielskiego Criminal Law Act z 1967 r. - racjonalne i uzasadnione okolicznościami. Przed czterema laty brytyjski MSZ wydał jednak wytyczne dla prokuratorów, aby traktowali pobłażliwie osoby używające przemocy w celu odparcia ataku na ich mienie. Z kolei w USA - przy mnogości stanowych regulacji prawnych - działaniem w obronie koniecznej nie jest zamach sprowokowany przez broniącego się, nie jest nim także przeciwstawianie się prawnym działaniom funkcjonariusza publicznego albo odpieranie ataku przez jednego z uczestników bójki. Zazwyczaj również przepisy stanowe kazuistycznie opisują sytuacje, w których dopuszczalne jest użycie broni palnej albo innych niebezpiecznych narzędzi. Amerykańskie sądy w praktyce stosują bardzo liberalną definicję obrony koniecznej. W 1993 r. uznano na przykład, że Rodney Pears z Luizjany działał w granicach prawa, zabijając japońskiego studenta, który przez pomyłkę wszedł na teren jego posesji. Nie znał on angielskiego i nie zrozumiał ostrzeżenia: "Stój, bo strzelam!". Podobne rozstrzygnięcie zapadło w Teksasie. Listonoszka ubrana po cywilnemu rozwoziła pocztę i w pewnym momencie wjechała na teren prywatnej posesji. Chwilę później została zastrzelona: właścicielowi wydawało się, że w ręku trzyma nie list, lecz rewolwer. Bardzo głośna była także sprawa zastrzelenia w nowojorskim metrze czterech mężczyzn zaczepiających przechodnia, który okazał się uzbrojony. Sąd uznał, że oskarżonego usprawiedliwia to, iż w przeszłości był ofiarą napaści gangu młodocianych.
W areszcie śledczym czeka na proces Zbigniew B. z Warszawy. Kiedy latem ubiegłego roku odpoczywał wraz ze swoją przyjaciółką na plaży nad Wisłą, został zaatakowany przez pięciu podpitych dziewiętnastolatków. Mężczyzna trzymał w ręku nóż, gdyż zamierzał właśnie przygotować kanapki. Zadał nim cios jednemu z napastników. Teraz pechowiec siedzi w areszcie pod zarzutem zabójstwa. Równocześnie dwoje z trójki oskarżonych o zabójstwo studenta Wojtka Króla odpowiada z wolnej stopy. Czy nie naruszono tu elementarnych zasad sprawiedliwości? Zbigniew B., wspierany przez Stowarzyszenie przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej i prof. Lecha Falandysza, wierzy, że sąd wyda korzystny dla niego wyrok. Kto jednak zwróci mu czas spędzony w więzieniu?
W podobnej sprawie, zakończonej uniewinnieniem, Zbigniew W. z Warszawy przesiedział w areszcie trzy miesiące. Zdarzyło się jednak, że nękana przez organy ścigana ofiara nie doczekała korzystnego rozstrzygnięcia. W Bielawie dwóch przebywających na przepustce wychowanków domu poprawczego napadło 68-letniego emeryta Aleksandra Z. Trzymali go za ramiona i tłukli jego głową o ścianę. Aleksander Z. wyrwał nóż jednemu z napastników i zaczął nim wymachiwać na oślep, trafiając jednego z bandytów w tętnicę brzuszną, a drugiego - w udową. Napastnicy wykrwawili się, zanim udzielono im pomocy. Po tym wydarzeniu mieszkańcy Bielawy podzielili się na dwa obozy. Część słała do szpitala kwiaty, gratulacje i listy pochwalne - Aleksandra Z. zgłoszono nawet do odznaczenia za "walkę z bandytyzmem". Inni oskarżyli jednak emeryta: "Szkoda, że młodzi poszli do piachu, a taki stary siedzi sobie w szpitalu". Aleksander Z. nie wytrzymał presji psychicznej - powiesił się w szpitalu.
Na przepisy dotyczące obrony koniecznej nie mogą także powoływać się policjanci, których zadaniem jest przecież przywracanie porządku. Pewien wiejski stróż prawa został oskarżony o zabójstwo i wiele miesięcy przesiedział w areszcie - przestępstwo polegało na tym, że rzucił kamieniem w kierunku włamywacza. Gdy plądrujący zagrodę przestępca zaczął uciekać, policjant oddał regulaminowe trzy strzały ostrzegawcze i wtedy skończyły mu się naboje. Zdesperowany chwycił kamień i trafił nim bandytę w skroń, powodując śmierć. Przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczy się z kolei proces byłego policjanta Jana G., który podczas interwencji na przystanku autobusowym na Bródnie zastrzelił dwie osoby. Stróż prawa twierdzi, że został zaatakowany przez grupę uzbrojonych mężczyzn: "Bałem się o własne życie, działałem w obronie koniecznej". Sąd nad Janem G. jest sygnałem dla całego świata przestępczego: to policjant więcej ryzykuje niż przestępca, temu ostatniemu opłaca się ryzyko i brawura.
Obrońca Jana G. może się powołać na precedensową sprawę, rozpatrywaną przez ten sam sąd, a dotyczącą Elżbiety Borowik. Zastrzeliła ona jednego ze złodziei kradnących transformator nieopodal jej posiadłości w podwarszawskim Chotomowie. W przeszłości do jej domu już się włamano, wielokrotnie zakłócano spokój na terenie posesji. Policja praktycznie nie reagowała na prośby o pomoc, a krytycznego dnia poszkodowanej nie udało się nawet dodzwonić na posterunek. Wobec Elżbiety Borowik zastosowano areszt tymczasowy (uchylony dopiero wskutek poręczeń posłów Jacka Kuronia i Jana Lityńskiego) i oskarżono ją o zabójstwo. Sąd wydał jednak wyrok uniewinniający. Kazus Elżbiety Borowik przesądził o tym, że pracujący wówczas nad nowym kodeksem karnym posłowie wprowadzili przepis (art. 25 § 3 k.k.) znacznie rozszerzający pojęcie obrony koniecznej. W razie przekroczenia jej granic sąd jest zobowiązany odstąpić od wymierzenia kary - pod warunkiem, że broniący się działa w stanie strachu lub wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami.
- Ten przepis zawiera w sobie jednak wewnętrzną sprzeczność. Odstąpienie od wymierzenia kary nie prowadzi do całkowitego oczyszczenia oskarżonego, staje się on bowiem osobą skazaną. Wiąże się to zarówno z odium społecznego potępienia, jak i umieszczeniem w rejestrze skazanych, co zamyka na przykład drogę do wykonywania wielu zawodów - zauważa Krzysztof Orszagh. Nie należy zapomnieć, że obrona konieczna - jak stwierdził prof. Juliusz Makarewicz, twórca kodeksu karnego z 1932 r. - "nie jest obroną własną, lecz obroną prawa przed bezprawiem". Jeśli ludzi występujących w obronie porządku prawnego oraz życia i zdrowia traktuje się jak pospolitych przestępców, prowadzi to do dezintegracji społeczeństwa.
- Pamiętam, jak chyba pięć lat temu złodziej wyrwał na ulicy torebkę pewnej kobiecie - wspomina Józef Banasiak. - Podstawiłem nogę przestępcy, przewrócił się, pociągał nosem, bo zaczęła mu lecieć krew. Udało mi się odzyskać torebkę - była w niej cała emerytura (3,6 mln starych złotych). W nagrodę dostałem od tej kobiety czekoladę z orzechami. Dzisiaj bym już tego nie zrobił. Nauczyłem się, że kiedy złodziej ucieka z łupem, trzeba zejść mu z drogi, żeby przypadkiem nie zrobił sobie krzywdy. Właśnie to napisałem w liście do Hanny Suchockiej, minister sprawiedliwości i prokuratora generalnego.
Więcej możesz przeczytać w 5/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.