6 października reprezentacja Polski, remisując z Ukrainą 1-1, nie sprawiła prezentu na 49. urodziny trenera Jerzego Engela. Ten prezent został bowiem wręczony awansem już na początku września.
Pamiętamy, już wtedy Polacy zapewnili sobie awans do finałów MŚ 2002 w Japonii i Korei Płd., wygrywając kluczowy mecz z Norwegią, finalistą kilku ostatnich finałów MŚ i ME. Nasi piłkarze czekali na to 16 lat, od MŚ w 1986 r., kiedy ostatni raz gościli w gronie najlepszych drużyny świata. Przypomnieć jednak należy, że wtedy finałowe grono tworzyło 24 zespołów, a obecnie ta grupa jest mniej elitarna - powiększono ją oto do 32 ekip.
Upojeni sukcesem Polacy katastrofalnie przegrali następnie z Białorusią 1-4, ale w sobotę znów wypadli dobrze. Tym razem wynik był gorszy niż gra. Zwłaszcza w II połowie Polacy mogli imponować: bezbłędny w bramce Jerzy Dudek, znakomity w obronie Tomasz Hajto, mrówczo pracowity Bartosz Karwan, wręcz genialnie grający przez 10 minut II połowy Piotr Świerczewski, tradycyjnie zaliczający asystę Marek Koźmiński, niezawodny Emmanuel Olisadebe. Z powodu kontuzji nie zagrał jeden gracz z podstawowego składu w tych eliminacjach - Radosław Kałużny.
U źródeł dobrej gry w eliminacjach leży chyba jedna podstawowa przyczyna. Przez kilkanaście lat polscy piłkarze pognębieni zostali serią klęsk i porażek. Odczuli to na własnej skórze, a precyzyjniej - na własnych kieszeniach. Żaden z nich nie grał w klubie z europejskiego topu. Paru grało w klubach-średniakach, a częściej przesiadywało w nich na ławkach rezerwowych. Większość występowała w klubach-słabeuszach. Prestiż żaden, a pieniądze skromne, jak na spektakularne transfery, do jakich dochodziło w europejskim piłkarstwie (Vieri, Figo, Zidane przechodzili z klubu do klubu za kwoty przekraczające 50 mln $).
Przygnębienie klęskami i niska samoocena przerodziła się nareszcie w chęć rewanżu i ambicję. Bo o sukcesie reprezentacji Polski nie zadecydowały jakieś wyjątkowe umiejętności naszych piłkarzy (nadal przecież nie ma wśród nich żadnej gwiazdy europejskiego choćby formatu, tak jak kiedyś Lubański, Lato czy Boniek), lecz wola walki. A trener Engel uczynił z nich zespół, poukładał klocki w dobrze funkcjonujący organizm.
Pierwsze symptomy zyskiwania renomy przez Polaków już zresztą widać. Świerczewski nie gra już w Bastii, lecz w Olympique Marsylia, Dudek pojawił się w bramce FC Liverpool, Tomaszowie Wałdoch i Hajto są podstawowymi obrońcami Schalke 04 Gelsenkirchen, a więc klubu, który dopiero w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu został wyprzedzony przez Bayern Monachium (zwycięzcę Ligi Mistrzów!) w wyścigu po tytuł mistrzów Niemiec, a Tomasz Kłos występuje w Kaiserslautern, które jest aktualnym liderem Bundesligi. Polacy przez kilkanaście poprzednich lat oszczędzali się, grając w reprezentacji, w której występy nie przynosiły profitów takich, jak gra w klubach. Teraz już jednak widzą, że trzeba w reprezentację zainwestować siły i wolę, aby zyskać w klubach.
I można się spodziewać, że nie spoczną na laurach, bo dopiero udane występy w finałach MŚ wpłyną radykalnie na ich wartość rynkową. Mogą nawet odpaść w eliminacjach grupowych, ale jeśli rozegrają tych parę dobrych spotkań, będą atakowali, strzelali, walczyli, to staną przed nimi otworem już nie tylko boiska Bundesligi, lecz salony angielskiej Premiership, hiszpańskiej Primera Division czy włoskiej Serie A. A tam nie przechodzi się za 1-2 mln marek, jak do klubów Bundesligi, lecz za 10 i więcej mln USD. I zarabia się, nie kilkaset tysięcy marek rocznie, lecz kilka mln USD.
Czy stać Polaków na sukces w finałach MŚ? Dziś, gdyby wyrokować uczciwie należałoby odpowiedzieć: nie. Lecz przed eliminacjami do tych MŚ też skazywaliśmy ich na porażkę, a wyszło całkiem inaczej. Nasi są drużyną nieco nieobliczalną. Stać ich może nie na tytuł mistrzów globu, ale na awans np. do ćwierćfinałów (półfinałów?). Gdy nie zabraknie im woli walki, gdy trochę rozwiną jeszcze swoje talenty (a czynią to stale, przykładem najszybszych są choćby Olisadebe, Dudek, Hajto), mogą sprawić miłą niespodziankę.
Najważniejsze, że podczas MŚ nareszcie będziemy mieli komu kibicować...
Ireneusz Pawlik
Pamiętamy, już wtedy Polacy zapewnili sobie awans do finałów MŚ 2002 w Japonii i Korei Płd., wygrywając kluczowy mecz z Norwegią, finalistą kilku ostatnich finałów MŚ i ME. Nasi piłkarze czekali na to 16 lat, od MŚ w 1986 r., kiedy ostatni raz gościli w gronie najlepszych drużyny świata. Przypomnieć jednak należy, że wtedy finałowe grono tworzyło 24 zespołów, a obecnie ta grupa jest mniej elitarna - powiększono ją oto do 32 ekip.
Upojeni sukcesem Polacy katastrofalnie przegrali następnie z Białorusią 1-4, ale w sobotę znów wypadli dobrze. Tym razem wynik był gorszy niż gra. Zwłaszcza w II połowie Polacy mogli imponować: bezbłędny w bramce Jerzy Dudek, znakomity w obronie Tomasz Hajto, mrówczo pracowity Bartosz Karwan, wręcz genialnie grający przez 10 minut II połowy Piotr Świerczewski, tradycyjnie zaliczający asystę Marek Koźmiński, niezawodny Emmanuel Olisadebe. Z powodu kontuzji nie zagrał jeden gracz z podstawowego składu w tych eliminacjach - Radosław Kałużny.
U źródeł dobrej gry w eliminacjach leży chyba jedna podstawowa przyczyna. Przez kilkanaście lat polscy piłkarze pognębieni zostali serią klęsk i porażek. Odczuli to na własnej skórze, a precyzyjniej - na własnych kieszeniach. Żaden z nich nie grał w klubie z europejskiego topu. Paru grało w klubach-średniakach, a częściej przesiadywało w nich na ławkach rezerwowych. Większość występowała w klubach-słabeuszach. Prestiż żaden, a pieniądze skromne, jak na spektakularne transfery, do jakich dochodziło w europejskim piłkarstwie (Vieri, Figo, Zidane przechodzili z klubu do klubu za kwoty przekraczające 50 mln $).
Przygnębienie klęskami i niska samoocena przerodziła się nareszcie w chęć rewanżu i ambicję. Bo o sukcesie reprezentacji Polski nie zadecydowały jakieś wyjątkowe umiejętności naszych piłkarzy (nadal przecież nie ma wśród nich żadnej gwiazdy europejskiego choćby formatu, tak jak kiedyś Lubański, Lato czy Boniek), lecz wola walki. A trener Engel uczynił z nich zespół, poukładał klocki w dobrze funkcjonujący organizm.
Pierwsze symptomy zyskiwania renomy przez Polaków już zresztą widać. Świerczewski nie gra już w Bastii, lecz w Olympique Marsylia, Dudek pojawił się w bramce FC Liverpool, Tomaszowie Wałdoch i Hajto są podstawowymi obrońcami Schalke 04 Gelsenkirchen, a więc klubu, który dopiero w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu został wyprzedzony przez Bayern Monachium (zwycięzcę Ligi Mistrzów!) w wyścigu po tytuł mistrzów Niemiec, a Tomasz Kłos występuje w Kaiserslautern, które jest aktualnym liderem Bundesligi. Polacy przez kilkanaście poprzednich lat oszczędzali się, grając w reprezentacji, w której występy nie przynosiły profitów takich, jak gra w klubach. Teraz już jednak widzą, że trzeba w reprezentację zainwestować siły i wolę, aby zyskać w klubach.
I można się spodziewać, że nie spoczną na laurach, bo dopiero udane występy w finałach MŚ wpłyną radykalnie na ich wartość rynkową. Mogą nawet odpaść w eliminacjach grupowych, ale jeśli rozegrają tych parę dobrych spotkań, będą atakowali, strzelali, walczyli, to staną przed nimi otworem już nie tylko boiska Bundesligi, lecz salony angielskiej Premiership, hiszpańskiej Primera Division czy włoskiej Serie A. A tam nie przechodzi się za 1-2 mln marek, jak do klubów Bundesligi, lecz za 10 i więcej mln USD. I zarabia się, nie kilkaset tysięcy marek rocznie, lecz kilka mln USD.
Czy stać Polaków na sukces w finałach MŚ? Dziś, gdyby wyrokować uczciwie należałoby odpowiedzieć: nie. Lecz przed eliminacjami do tych MŚ też skazywaliśmy ich na porażkę, a wyszło całkiem inaczej. Nasi są drużyną nieco nieobliczalną. Stać ich może nie na tytuł mistrzów globu, ale na awans np. do ćwierćfinałów (półfinałów?). Gdy nie zabraknie im woli walki, gdy trochę rozwiną jeszcze swoje talenty (a czynią to stale, przykładem najszybszych są choćby Olisadebe, Dudek, Hajto), mogą sprawić miłą niespodziankę.
Najważniejsze, że podczas MŚ nareszcie będziemy mieli komu kibicować...
Ireneusz Pawlik