Rozmowa z HALEYEM JOELEM OSMENTEM, jedenastoletnim odtwórcą głównej roli w filmie "Szósty zmysł"
Krzepiąca alienacja
Autorski film M. Night Shyamalana to kolejny powrót amerykańskiego kina do postaci odrzuconego i niezrozumianego. Ostatnimi laty uzbierała się ich spora galeria. Odrzucenie to zjawisko całkiem powabne - doświadczonemu aktorowi stwarza okazję na koncertową rolę, u widza stosunkowo łatwo wyzwala współczucie i pozwala identyfikować się z bohaterem, a czasem może też posłużyć budowaniu syntezy społecznej czy politycznej. Pacjent zakładu psychiatrycznego zagrany przez Jacka Nicholsona w "Locie nad kukułczym gniazdem" MiloŠsa Formana staje się nosicielem "hipisowskich" tęsknot uniformizującej się Ameryki lat 70. "Forrest Gump", prostaczek zabawnie uwikłany w historię Stanów Zjednoczonych ostatnich 30 lat, lansuje współczesną odmianę światopoglądu Wolterowskiego Kandyda. "Rain Man" z popisową solówką Dustina Hoffmana łączy kliniczne studium autyzmu z ogólnohumanistycznym przesłaniem dotyczącym porozumienia między ludźmi, których dzieli choroba i zadry wyniesione z dzieciństwa. Przed dziesięciu laty pulę oscarową zgarnął zapomniany dziś film "Wożąc panią Daisy" - odsunięta na margines życia bogata żydowska staruszka odnajduje szczególne zrozumienie u swojego czarnoskórego szofera. Filmy ocieplane kiełkującym uczuciem ze strony wyalienowanych działają więc krzepiąco na publiczność i na członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, którzy wyjątkowo chętnie nagradzają obrazy o umoralniającym wydźwięku. "Szósty zmysł" ma duże szanse na przedłużenie tej listy, ponieważ współczucie, porozumienie i nadzieja są pojęciami, wokół których ogniskuje się kameralny dramat chłopczyka o szczególnym rodzaju wrażliwości i jego terapeuty. Dziecko uchodzi za "czubka" pogrążającego się we własnej paranoi. Tymczasem chłopiec nie może sobie poradzić z prześladującymi go koszmarami - atakują go zmarli, którzy gwałtownie opuścili ten padół i pozostawili za sobą nie rozwiązane problemy (próbują nimi obarczyć śmiertelnie przerażone dziecko). Dziecięcy psychiatra początkowo chce podejść do tej przypadłości rutynowo i podciągnąć ją pod którąś ze znanych kategorii psychiatrycznych. Okazuje się jednak, że porachunki żywych i umarłych to problem leczenia duszy, a nie tylko psychiki. I - jak było do przewidzenia - pacjent i lekarz zamieniają się rolami. Jeżeli więc do tego przesłania dodać rewelacyjną grę utalentowanego Haleya Joela Osmenta, któremu widz kibicuje jako postaci ekranowej i aktorowi jednocześnie, prognozy oscarowe wydają się wysoce prawdopodobne.
Wiesław Kot
Roman Rogowiecki: - Zdaniem krytyki, w swym najnowszym filmie przyćmiłeś Bruce?a Willisa. Udało ci się stworzyć bardzo przekonującą postać w trudnym obrazie.
Haley Joel Osment: - Przygotowanie tej roli wymagało ode mnie ciężkiej pracy, ale ja lubię tak poważne wyzwania, bo dają satysfakcję. W znacznym stopniu pomógł mi Bruce Willis, który cierpliwie wyjaśniał mi zasady konstruowania naszego związku w filmie. Bardzo dużo ćwiczyliśmy, by przekonująco pokazać, jak w dziecku rośnie zaufanie do dorosłego. Musiałem dołożyć wielu starań, by osiągnąć ten stan napięcia emocjonalnego, jaki charakteryzuje Cole?a. Musiałem uwierzyć, że jestem osobą, którą gram.
- Czy film z wieloma scenami wywołującymi napięcie, a nawet przerażenie, nie obciążył twojej psychiki? Czy nie miałeś koszmarnych snów?
- Nie. Nie bałem się również na planie. Wiedziałem, że duchy to prawdziwi ludzie. Mogłem też zobaczyć, jak w filmie wywołuje się efekty specjalne - pewnie dlatego nie czułem strachu. Bardzo się starałem sprawiać wrażenie przerażonego, by dobrze wypaść przed publicznością. Scenariusz nie wpłynął na moją psychikę, zwłaszcza że wczucie się w postać i odegranie jej przed kamerą nie było takie trudne.
- To znaczy, że masz naturalny talent aktorski.
- Myślę, że odziedziczyłem go po moim tacie - aktorze. Niemal wszystkiego, co umiem - nauczyłem się od niego.
- Jak się zaczęło twoje aktorstwo - czy rodzice chcieli, byś grał, czy sam zdradzałeś takie skłonności?
- We wczesnym dzieciństwie ciągle oglądałem filmy w telewizji, szczególnie kreskówki Disneya. Przed ekranem wyobrażałem sobie, że wcielam się w różne posta- cie - od superbohaterów po zwierzęta. Udając różne filmowe postaci, świetnie się bawiłem. Lubiłem się wcielać w kogoś innego choćby na chwilę. Wiedziałem, że mój tata jako aktor również udaje różne postacie, że bawi się, jak ja. Kiedyś dowiedziałem się, że gdy będę dorosły, też mogę się tym zająć i bardzo tego zapragnąłem. To fantastyczne móc zmieniać swoją osobowość. Dzięki temu można się dużo dowiedzieć o sobie, uczuciach, które w nas drzemią i czekają na to, by się ujawnić. Każda z filmowych postaci ma niepowtarzalną osobowość. Wcielając się w nią, można odkryć w sobie cechy, których się nie znało. Gdy miałem pięć lat, mama z tatą zdecydowali, że mogę już grać - wtedy wszystko się zaczęło. Wystąpiłem w kilku reklamówkach, rodzice znaleźli mi agenta i od tej pory gram. Tata uczy mnie tego zawodu.
- A jak godzisz pracę w filmach ze szkolną edukacją? Masz własnego nauczyciela?
- Tak. Z moją nauczycielką opracowuję ten sam materiał, którego uczą się moi koledzy. Ale kiedy nie gram w filmie, chodzę do szkoły. Moje ulubione przedmioty to matematyka i historia. Jestem pewien, że będę studiował aktorstwo. Interesuje mnie także wszystko, co jest związane ze zwierzętami. Świetnie się z nimi gra, między innymi z psem.
- Czy spędzając tyle czasu na kręceniu filmów, nie czujesz się pozbawiony beztroskiego dzieciństwa. Zamiast na planie mógłbyś być na boisku z kolegami. Czy nie żałujesz tego?
- Nie. Myślę, że potrafię znaleźć czas na dziecięce zajęcia, jak zabawa z kolegami czy uprawianie sportu. Ale mam również "dostęp" do dorosłego życia. Mogę spotykać wspaniałych ludzi, takich jak Bruce Willis, czy podróżować po świecie i być - jak teraz - w Polsce bądź w Japonii. Bardzo mi się to podoba. Prowadzę też życie jak inne jedenastolatki. Bardzo lubię zwierzęta - mam dwie jaszczurki, dwie żaby, chomika, psa rybki i kota. Mieszkamy w górzystej części Los Angeles i często widzę takie zwierzęta, jak kojoty czy jelenie.
- Co twoi rówieśnicy sądzą o twojej pracy? Czy zazdroszczą ci, że znasz Willisa i innych aktorów?
- Nie, nie są o to zazdrośni, są tym podekscytowani. Czasami zadają pytania dotyczące pracy w filmie, pytają, jak to wszystko działa. Cieszą się, że ich kolega gra w filmach. Moi znajomi uważają, że nie zmieniłem się przez aktorstwo.
- Zagrałeś już z wieloma największymi gwiazdami, jak Bruce Willis, Tom Hanks czy Whoopi Goldberg. Czego się od nich nauczyłeś?
- Podoba mi się, że gwiazdy traktują wszystkich jednakowo - zresztą na planie wszyscy są równi. Od wybitnych aktorów można się ciągle uczyć, z każdej sceny, nawet z takiej bez dialogu. Wystarczy patrzeć, jak zmieniają nastrój, jak przygotowują się do wcielenia się w postać, którą mają zagrać. Każdy z nich mi pomógł - także Tom Selleck czy Gerard Depardieu. Od każdego czegoś się nauczyłem.
- Czy masz ulubionego aktora, który byłby dla ciebie wzorem?
- Nie mam. U każdego aktora podoba mi się jakiś element gry. Mogłem wiele podpatrzyć, ale najwięcej nauczyłem się od mojego taty
- Krytycy piszą, że twoja rola w "Szóstym zmyśle" może przynieść ci nominację do Oscara.
- Gdybym został nominowany, byłby to dla mnie największy zaszczyt, o jakim mógłbym marzyć. Na rozdaniu nagród spotykają się giganci ekranu. Co roku oglądam ceremonię. Samo patrzenie na uhonorowanych jest czymś cudownym. Bycie tam razem z nimi byłoby niesamowitym zaszczytem.
Więcej możesz przeczytać w 5/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.