Jak ta strategia realizowana jest w praktyce widzieliśmy w czasie ostatniej kampanii wyborczej. Oto PiS zaczął się w sondażach niebezpiecznie zbliżać do PO, politycy Platformy nerwowo patrzyli po sobie, ministrowie - pod wpływem nagłego stresu - nie potrafili sobie przypomnieć choćby jednego własnego sukcesu, którym można byłoby odwrócić bieg zdarzeń, a elektorat Platformy kurczył się i kurczył. Wtedy Donald Tusk wsiadł do tzw. Tuskobusu i ruszył w Polskę, gdzie z otwartą przyłbicą mierzył się z płaczącymi niewiastami, kibolami, paprykarzami i całą resztą narodu, który nagle zobaczył jakiego ma fajnego premiera. No bo czyż nie jest fajny premier, który rękę uściśnie, wysłucha, wytłumaczy, że chciałby zrobić więcej, no ale przecież jest tylko człowiekiem, przy czym zawsze jest gotów do dyskusji, etc. etc. Ci, którzy nie mieli na tyle szczęścia, by Tuskobus zajechał na ich podwórko - i tak mieli okazję poczuć się, jakby Tusk wpadł do nich do domu, bo do Tuskobusu jak ćmy do ognia zlatywali się dziennikarze, liczący na to, że premier rzuci im jakąś zgrabną wypowiedź, którą można przedstawić w głównym wydaniu wiadomości, albo w porannym wydaniu gazety. A premier ich nie zawodził. Efekt? PO wygrała wybory bezapelacyjnie, a eksperci nie mieli wątpliwości - to osobisty sukces Tuska.
Teraz szef rządu wraca do Tuskobusu. Nie, nie chodzi o to, że znów będzie objeżdżał Polskę. Po prostu - wobec kłopotów Rady Ministrów z umową ACTA, ustawą refundacyjną, reformą emerytalną i ze wszystkim innym, czym tylko rząd się w ostatnim czasie zajmował - premier znów postanowił przypomnieć Polakom, że jest fajny, chociaż przyszło mu pracować z niefajnymi ludźmi. Wzywa więc po kolei swoich ministrów na dywanik (w domyśle: żeby im powiedzieć co mają robić, aby byli choć w połowie tak fajni jak on - no bo, pani minister Mucho i panie ministrze Arłukowiczu, premier dłużej świecić za was oczyma nie może). Potem opowiada opinii publicznej o tym, co ministrom polecił zrobić (w domyśle: teraz już będzie dobrze, bo premier kontroluje sytuację). A potem jeszcze ma czas i siłę, by tłumaczyć tej upartej opozycji, tudzież innym kobietom czy związkowcom, że on emerytury zreformować musi dla dobra wszystkich i też mu się serce kraja, gdy myśli, że Kasia Tusk będzie musiała swojego bloga prowadzić aż do 67 urodzin - no ale tak po prostu musi być (w domyśle: nie lekceważę was - bo rozmawiamy - chociaż mógłbym z wami nie rozmawiać skoro mam większość, a to co chcę zrobić i tak zrobić muszę). Tak superpremier po raz kolejny ratuje sytuację.
Tylko czy rzeczywiście ją uratuje? Sondaż OBOP-u dla TVP Info wskazuje na to, że premier jest - obok ministra Arłukowicza - najgorzej ocenianym członkiem rządu. Być może efekt nowego Tuskobusu nie zaczął jeszcze działać. Ale może być też tak, że ten efekt w ogóle już przestał działać. Bo choćby Tusk był tytanem w każdej możliwej dziedzinie - to od premiera nie oczekuje się tego, że będzie się znał na wszystkim, ale tego, że będzie potrafił stworzyć zespół ludzi, z których każdy zna się na tym fragmencie rzeczywistości, za który odpowiada. Tymczasem Tusk z tworzeniem takiego zespołu ma problem od czasów pierwszego rządu PO-PSL. Można wręcz odnieść wrażenie, że ministrowie są Tuskowi potrzebni tylko po to, by wywoływać kryzysy, które następnie on - dobry i mądry władca - musi rozwiązywać.
Model sprawowania władzy oparty o zasadę "dobry car - źli bojarzy" przez pewien czas może się sprawdzać. Ale w końcu - prędzej czy później - ludzie zaczną się pytać: no dobrze, ale kto nadaje szlachectwo tym bojarom? I wtedy żaden Tuskobus już nie pomoże.
O tym, jak Donald Tusk walczy z kryzysem swojego rządu, przeczytasz na Wprost.pl:
Tusk: dobrowolność ws. emerytur? Oznaczałaby ruinę systemuTusk nie chce płacić na kapelanów w wojsku
Premier: matki? Nie przywiązujmy ich do kołyski. Są jeszcze faceci
Tusk: jeśli nie podniesiemy wieku emerytalnego, czeka nas katastrofa
Tusk będzie nadal przesłuchiwał swoich ministrów. Teraz czas na Arłukowicza i Cichockiego
Polacy niezadowoleni z drugiego rządu Tuska. "Miało być lepiej"