Sto dni rządu. Sto dni do Euro 2012. Niezwykła jest ta powszechna miłość do okrągłych liczb, dat i opisanych cyframi symboli.
Kisiel kiedyś celnie rzekł, że „okrągłe rocznice są nonsensem – wynikają z przypadkowego stosowania systemu dziesiętnego". Prawda, system mamy, jaki mamy, więc z pogańską miłością przydajemy liczbom znaczenie magiczne. To one mają za nas coś robić, to im oddajemy pokłony i zawierzamy nadzieje. Bywają liczby o charakterze niezwykłym i symbolicznym – ostatnio obchodziliśmy 90-lecie prof. Władysława Bartoszewskiego, życząc mu już nie 100, ale 200 lat życia wolnego od kontaktów z dyplomatołkami. Ale najczęściej liczby są jedynie sztuką dla sztuki, oderwaną od bazy fatamorganą.
Weźmy najbardziej aktualną aktualność: sto dni rządu. Uparliśmy się oceniać gabinety po trzech miesiącach od zaistnienia. Trudno to racjonalnie uzasadnić. W trzy miesiące można, i owszem, przeprowadzić ustawę przez Sejm, od powstania do fukcjonowania, ale trzeba być na dopalaczach... Kończy się to jednak tak, że powstaje knot prawny, który potem wymaga napraw i uzupełnień. W trzy miesiące żaden minister, który wcześniej pojęcia nie miał o resorcie, nie zostanie liderem zmian. No, chyba żeby się wcześniej przez pół roku do pracy przygotowywał. Wiemy jednak, że to nie jest przypadek tego rządu. Tu teki tasowały się z dnia na dzień, do ostatniej chwili i jakby z przypadku.
Dopiero teraz zaczynamy poznawać, kim są członkowie rządu. Niektórym trzeba było aż Tuskowej zapowiedzi weryfikacji, by wychynęli ze swych norek i odważyli się mówić, co myślą. Z różnym efektem. Weźmy taką panią minister edukacji. Czy ktoś widział efekty jej działalności? Na Katarzynę Hall wielu psioczyło, jej niektóre pomysły zatrważały. Przyłożyła rękę do tego, że rodzice już całkiem zgłupieli, nie wiedząc, kiedy ich dzieci muszą/powinny iść do szkół. Następczyni działa inaczej: z ukrycia. Rodzice, którzy walczą z pomysłem zniewolenia sześciolatków, nawet nie mieli szansy przedstawić jej swoich racji. Krystyna Szumilas mówi twardo, że ta rewolucja wejdzie życie już za dwa lata. A namolnym dziennikarzom odpowiada, że cicho o niej, bo nie lubi się publicznie chwalić – taką już ma ślunską naturę. Hmm, a mnie się wydaje, że w Polsce nie ma obowiązku bycia ministrem. Nawet gdy zaprasza Donald Tusk. Druga liczba magiczna to sto dni do Euro 2012. Na te trzy miesiące przed imprezą już właściwie wszystko powinno być dopięte. Ale nie jest. Pal licho stadion Narodowym zwany – stoi, więc zagra. Gorzej, że w rządzie nie było ani nie ma zgody co do tego, kto właściwie ma koordynować przygotowania. Wysoko oceniona prezydencja unijna wyszła w dużej mierze dlatego, że trzymał ją w ryzach Mikołaj Dowgielewicz. A kto jest kierownikiem ds. Euro? Nie wiadomo. Po trochu każdy z pięciu ministrów, czyli jakby nikt. Czyżby obawiali się kolejnych wpadek i kłopotów? Oficjalnie nie. Ostatnio minister spraw wewnętrznych (kolejny, który się ujawnił na studniówkę) powiedział w wywiadzie, że najbardziej obawia się o... pogodę w czerwcu. Panie ministrze, pan się nie boi. Burza z piorunami czeka rząd dopiero, jak nam się Euro nie uda.
Kolejne liczby brzmią jak szczęśliwe numerki w Lotto: 60-62-65-67. Ale wcale nie są zabawne. Konia z rzędem temu, kto nie pogubił się w dyskusji o reformie emerytalnej. Sama debata ma sens głęboki. Ale im więcej w niej nowych pomysłów, tym silniejsze wrażenie, że komuś zależy na zaciemnieniu obrazu. Cudowna jest idea, by ludziom pozwolić dowolnie decydować o tym, czy będą pracować dłużej, czy krócej. Cudowna, ale na papierze. Polacy – w odróżnieniu od paru innych nacji – swemu państwu z doświadczenia nie wierzą. Nie wierzą więc, że dłużej pracując, więcej dostaną. Będą więc brać emeryturę tak szybko, jak się tylko da. I pracować dalej, na szaro czy czarno. Dziś wiadomo na pewno tylko jedno: że obecny system będzie szybko niewypłacalny i że poziom emerytur, których możemy oczekiwać, doprowadzi nas do łez. Więc skoro państwu nie wierzymy, bierzmy sprawy w swoje ręce. Każda odłożona złotówka na pewno się przyda.
Ostatnia liczba to osiem. Osiem centymetrów. Na tyle w głąb idą dziury, które rozorały nasze nowiutkie, wyczekane autostrady. Sławomir Nowak obejrzał dziury z bardzo bliska i mówi, że sprawa poważna. No pewnie, że poważna. Pęknięcia są w Polsce rzeczą normalną – wciąż trzeba tu coś lepić i klajstrować. Ale akurat na autostradzie zdarzać się nie mogą, zwłaszcza w chwilę po wybudowaniu. Na logikę – jak są dziury, to winny ten, kto zbudował, a nie ten, który płaci i pogania. Ale może i tu logika nie działa?
PS Witam dziś na łamach „Wprost" naszych nowych felietonistów Krzysztofów Daukszewicza i Rybińskiego. Polecam lekturę!
Weźmy najbardziej aktualną aktualność: sto dni rządu. Uparliśmy się oceniać gabinety po trzech miesiącach od zaistnienia. Trudno to racjonalnie uzasadnić. W trzy miesiące można, i owszem, przeprowadzić ustawę przez Sejm, od powstania do fukcjonowania, ale trzeba być na dopalaczach... Kończy się to jednak tak, że powstaje knot prawny, który potem wymaga napraw i uzupełnień. W trzy miesiące żaden minister, który wcześniej pojęcia nie miał o resorcie, nie zostanie liderem zmian. No, chyba żeby się wcześniej przez pół roku do pracy przygotowywał. Wiemy jednak, że to nie jest przypadek tego rządu. Tu teki tasowały się z dnia na dzień, do ostatniej chwili i jakby z przypadku.
Dopiero teraz zaczynamy poznawać, kim są członkowie rządu. Niektórym trzeba było aż Tuskowej zapowiedzi weryfikacji, by wychynęli ze swych norek i odważyli się mówić, co myślą. Z różnym efektem. Weźmy taką panią minister edukacji. Czy ktoś widział efekty jej działalności? Na Katarzynę Hall wielu psioczyło, jej niektóre pomysły zatrważały. Przyłożyła rękę do tego, że rodzice już całkiem zgłupieli, nie wiedząc, kiedy ich dzieci muszą/powinny iść do szkół. Następczyni działa inaczej: z ukrycia. Rodzice, którzy walczą z pomysłem zniewolenia sześciolatków, nawet nie mieli szansy przedstawić jej swoich racji. Krystyna Szumilas mówi twardo, że ta rewolucja wejdzie życie już za dwa lata. A namolnym dziennikarzom odpowiada, że cicho o niej, bo nie lubi się publicznie chwalić – taką już ma ślunską naturę. Hmm, a mnie się wydaje, że w Polsce nie ma obowiązku bycia ministrem. Nawet gdy zaprasza Donald Tusk. Druga liczba magiczna to sto dni do Euro 2012. Na te trzy miesiące przed imprezą już właściwie wszystko powinno być dopięte. Ale nie jest. Pal licho stadion Narodowym zwany – stoi, więc zagra. Gorzej, że w rządzie nie było ani nie ma zgody co do tego, kto właściwie ma koordynować przygotowania. Wysoko oceniona prezydencja unijna wyszła w dużej mierze dlatego, że trzymał ją w ryzach Mikołaj Dowgielewicz. A kto jest kierownikiem ds. Euro? Nie wiadomo. Po trochu każdy z pięciu ministrów, czyli jakby nikt. Czyżby obawiali się kolejnych wpadek i kłopotów? Oficjalnie nie. Ostatnio minister spraw wewnętrznych (kolejny, który się ujawnił na studniówkę) powiedział w wywiadzie, że najbardziej obawia się o... pogodę w czerwcu. Panie ministrze, pan się nie boi. Burza z piorunami czeka rząd dopiero, jak nam się Euro nie uda.
Kolejne liczby brzmią jak szczęśliwe numerki w Lotto: 60-62-65-67. Ale wcale nie są zabawne. Konia z rzędem temu, kto nie pogubił się w dyskusji o reformie emerytalnej. Sama debata ma sens głęboki. Ale im więcej w niej nowych pomysłów, tym silniejsze wrażenie, że komuś zależy na zaciemnieniu obrazu. Cudowna jest idea, by ludziom pozwolić dowolnie decydować o tym, czy będą pracować dłużej, czy krócej. Cudowna, ale na papierze. Polacy – w odróżnieniu od paru innych nacji – swemu państwu z doświadczenia nie wierzą. Nie wierzą więc, że dłużej pracując, więcej dostaną. Będą więc brać emeryturę tak szybko, jak się tylko da. I pracować dalej, na szaro czy czarno. Dziś wiadomo na pewno tylko jedno: że obecny system będzie szybko niewypłacalny i że poziom emerytur, których możemy oczekiwać, doprowadzi nas do łez. Więc skoro państwu nie wierzymy, bierzmy sprawy w swoje ręce. Każda odłożona złotówka na pewno się przyda.
Ostatnia liczba to osiem. Osiem centymetrów. Na tyle w głąb idą dziury, które rozorały nasze nowiutkie, wyczekane autostrady. Sławomir Nowak obejrzał dziury z bardzo bliska i mówi, że sprawa poważna. No pewnie, że poważna. Pęknięcia są w Polsce rzeczą normalną – wciąż trzeba tu coś lepić i klajstrować. Ale akurat na autostradzie zdarzać się nie mogą, zwłaszcza w chwilę po wybudowaniu. Na logikę – jak są dziury, to winny ten, kto zbudował, a nie ten, który płaci i pogania. Ale może i tu logika nie działa?
PS Witam dziś na łamach „Wprost" naszych nowych felietonistów Krzysztofów Daukszewicza i Rybińskiego. Polecam lekturę!