Otwiera go tekst o babce pisarza, postaci trochę jak z Marquezowskich „Stu lat samotności". Ta prosta chłopka żyła na krawędzi światów realnego i magicznego – i nie widziała w tym niczego nadzwyczajnego. Pisząc o niej, Stasiuk stworzył impresję, przetykaną obyczajowymi obserwacjami podlaskiej wsi z lat 60. ubiegłego wieku. Pełno w tym metafizycznej zadumy. „Niebawem umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów.(…) Żywa, istniejąca nadprzyrodzona rzeczywistość odejdzie wraz z nimi".
Wspomina pisarza Augustyna Barana w opowiadaniu o ich literackim i światopoglądowym przyciąganiu, o sile ich przyjaźni – szorstkiej, pozbawionej galanterii, ale do bólu prawdziwej. O bliskości jest też „Suka" – historia postępującego zniedołężenia starego domowego psiska. Ale apogeum tęsknoty za światem, który przeminął, jest finałowe opowiadanie „Grochów". Narrator wspomina przyjaciela z młodości, wspólne podróże, którymi próbowali zagłuszyć peryferyjną melancholię, wyzierającą z każdego zakątka macierzystej okolicy. Podczas ostatniej wspólnej eskapady dojechali samochodem nad Adriatyk, żeby „umiarkowanie pić", łazić, gadać, na nowo scementować przyjaźń i poczuć się tak, jak wtedy, gdy przed 30 laty tęsknie gapili się na gigantyczne rozlewisko torów i pociągi przejeżdżające przy lokomotywowni Olszynka Grochowska. Dokładnie tam należy zacząć sentymentalną podróż po warszawskim Brooklynie Stasiuka.
Czytaj więcej we "Wprost"