Irena Dziedzic znów się lustruje

Irena Dziedzic znów się lustruje

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przed Sądem Okręgowym po raz kolejny ruszył proces autolustracyjny Ireny Dziedzic (fot. sxc.hu) Źródło: FreeImages.com
Ruszył ponowny proces autolustracyjny znanej w PRL dziennikarki Ireny Dziedzic. Dziennikarka chce uznania przez sąd, że nie była tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL. Tymczasem według IPN w latach 1958-1966 Dziedzic świadomie współpracowała z SB.
Przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga 86-letnia Dziedzic ponownie oświadczyła, że złożyła prawdziwe oświadczenie lustracyjne o  tym, że nie była agentką SB. Dziennikarka składała szczegółowe wyjaśnienia o  "nachodzeniu" jej przez SB, która "utrudniała jej pracę zawodową" i  fabrykowała akta. Prokurator pionu lustracyjnego IPN Jarosław Skrok powtórzył, że jej oświadczenie jest nieprawdziwe.

W 2011 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił wyrok sądu I instancji z  2010 r. o "kłamstwie lustracyjnym" Dziedzic. Sąd Apelacyjny uznał, że Sąd Okręgowy nie  wykazał, by Dziedzic miała świadomość współpracy oraz by w ogóle doszło do  jej "materializacji". - Lustrowana nie przejmowała się zlecanymi jej zadaniami i nie wykonywała ich - podkreślał sędzia Zbigniew Kapiński.

Zemsta za taniec, którego nie było?

W 2006 r. "Newsweek", a potem m.in. "Misja Specjalna" TVP podały nazwisko Dziedzic wśród dziennikarzy PRL, którzy mieli być tajnymi współpracownikami. Dziedzic, która zaprzeczała, by była TW "Marleną", wniosła do sądu o autolustrację. W Sądzie Okręgowym mówiła, że uważa się za  wieloletnią ofiarę tajnych służb, bo sprawa jej rzekomej współpracy miała być zemstą wysokiego oficera służb za to, że w latach 50-tych nie  chciała z nim zatańczyć, a potem poskarżyła się do KC PZPR, że za odmowę przetrzymano ją przez całą noc. Dziedzic przekonywała też, że akta "wszystko przedstawiają w esbeckiej interpretacji".

Pion lustracyjny IPN - który jest stroną procesu, choć formalnie nie  oskarża Dziedzic, bo nie pełniąc funkcji publicznej, nie podlega ona lustracji - uznał, że od czerwca 1958 r. do kwietnia 1966 r. świadomie i  tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW jako "Marlena". Nie  zachowała się jednak ani teczka pracy "Marleny", ani jej zobowiązanie do  współpracy. Są zaś zapisy oficera prowadzącego Włodzimierza Lipińskiego i  sześć dokumentów z lat 60., pod którymi Dziedzic miała się podpisać; w  tym pokwitowania wzięcia pieniędzy.

Szpiegowała kolegów?

Według akt SB Lipiński (już nie żyje) w 1957 r. zaproponował Dziedzic, by informowała o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Miała przekazać "wiele informacji o charakterze operacyjnym", m.in. nt. poety Adama Ważyka; pewnego obywatela USA; romansu koleżanki. Dziedzic twierdzi, że SB miała te informacje z  podsłuchu w jej telefonie. - Cała Warszawa rozmawiała wtedy o "Poemacie dla dorosłych" Ważyka, o innych rzeczach też mówiłam ze znajomymi przez telefon. Ale nigdy świadomie nie mówiłam nic esbecji, choć w telewizji byliśmy tą esbecją poprzetykani - przekonywała jednak sama Dziedzic, która dodała, że zwerbowano jej gosposię.

Dziedzic miała też dostać od SB 9 tys. zł pożyczki, którą oddała dopiero po czterech latach. Według IPN taka nieoprocentowana pożyczka była rzadkością i świadczy o znaczeniu agenta. Dziedzic tłumaczyła natomiast, że "nie ma w świadomości", by przyjmowała jakąś pożyczkę, bo "nie miała wtedy problemów finansowych". Pokwitowania pieniędzy od SB uznała za  zmanipulowane - chociaż biegły ocenił, że to ona je podpisała.

W 1966 r. Lipiński uznał, że Dziedzic nie ma możliwości dotarcia do  cudzoziemców, którymi interesuje się SB, wobec czego współpracę zakończono. Potem była inwigilowana, gdy związała się z dziennikarzem z  Berlina Zachodniego, którego SB podejrzewała o związki z wywiadem Niemiec. W marcu 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia.

W 2010 r. Sąd Okręgowy uznał oświadczenie Dziedzic za nieprawdziwe i zakazał jej pełnienia funkcji publicznych na trzy lata. O taki wyrok wnosił IPN. - Lustrowana przekazywała informacje kontrwywiadowi w ograniczonym zakresie, kontakty były sporadyczne, ale jednak była to współpraca -  uzasadnił sędzia Przemysław Filipkowski. Dodał, że do współpracy nikt jej nie zmuszał. Podkreślił, że SB nie uznawała informacji od niej za  bezwartościowe, choć zarazem przyznał, że "brak jest związków pokwitowań z udzielaniem informacji".

Zwracając sprawę do Sądu Okręgowego Sąd Apelacyjny uznał, że sprawa wymaga bardziej wnikliwego zbadania, bo Sąd Okręgowy nie odpowiedział na pytanie, czy kontakty Dziedzic z kontrwywiadem miały formę tajnej i świadomej współpracy. Sąd Apelacyjny uznał, że pokwitowania nie są typowe, bo zazwyczaj agenci nie  podpisywali się nazwiskiem, lecz tylko kryptonimem.

PAP, arb