Jeśli Robert Biedroń poczuł się urażony tym, że Gadzinowski dywaguje na temat penisa lidera jego ugrupowania, po czym nazywa samego Biedronia "własnością Palikota" - to niech najpierw zastanowi się kto autoryzuje taki język w polskiej polityce. Janusz Palikot (wzorem Andrzeja Leppera) doszedł - jeszcze jako poseł PO - do wniosku, że nie jest ważne czy ma argumenty, czy ich nie ma. Ważne jest to, aby zaatakować przeciwnika poniżej pasa, bo wtedy ten - aby odpowiedzieć na atak - będzie się musiał schylić, a wtedy obaj znajdą się w parterze. A w parterze - wiadomo - wygrywa ten, kto mocniej szarpie za włosy i głębiej wbija się zębami w rękę przeciwnika. W tym zaś Palikot jest mistrzem.
Jarosław Kaczyński, Jarosław Gowin, Donald Tusk - żaden z nich do parteru z Palikotem schodzić nie zamierza. Ale już np. Leszek Miller od jakiegoś czasu walczy z Palikotem na takich warunkach ("naćpana hołota"...), a teraz - jak widać - w jego ślady idzie Gadzinowski. Za chwilę do bijatyki dołączą się pomniejsi polityczni chuligani zachęceni przez premiera-in-spe Palikota do ujawnienia swoich niskich instynktów. Skoro bowiem wolno Palikotowi - to czemu nie wolno im? I za chwilę określenie "penis" zostanie w poważnych programach publicystycznych zastąpione swoim odpowiednikiem zaczynającym się od litery "ch". I dopiero wtedy będzie się działo - media oszaleją ze szczęścia, polityczni chuligani trafią na czołówki gazet, a Palikot powie pewnie, że to dowód na zerwanie z pruderyjnym katolicyzmem.
Tylko niech ktoś mi wyjaśni - w jaki sposób Polska stanie się od tego lepsza?
O językowych ekscesach polskich polityków czytaj na Wprost.pl:
Palikot: gdy patrzę na Kaczyńskiego widzę dziada. On już jest martwy
"Lewicowość Ruchu Palikota jest jak penis Janusza Palikota - sztuczna"