W Sejmie pojawił się Adolf Hitler. Donald Tusk ma w związku z tym... powody do radości. Jego plan został zrealizowany w stu procentach.
Czy to nie robi się już nudne? Kolejny raz szef Platformy zachowuje się jak uczniak, który - nie odrobiwszy pracy domowej - chce odwrócić uwagę nauczycielki od swojego lenistwa. Podkłada więc pinezkę na krześle powszechnie wyszydzanego ucznia, tamten na pinezce siada, podskakuje w górę z krzykiem i wpada we wściekłość. Wybucha ogólna wrzawa, a nieprzygotowany do zajęć uczeń zaciera ręce - znów mu się udało.
Właśnie taki teatrzyk odegrano dla nas w Sejmie. Klasą dyrygował i odciągał uwagę od istoty "lekcji" Donald Tusk. Pinezką były wyciągnięte z rękawa słowa Lecha Kaczyńskiego. By mieć pewność, że Jarosław Kaczyński da się sprowokować, uruchomiono "anonimowych" posłów, krzyczących, by Jarosław zadzwonił do swego nieżyjącego brata (posłowie PiS utrzymują, że okrzyki wznosili ludzie Ruchu Palikota).
Prezes PiS usiadł na pinezce i zagrał rolę, jaką mu wyznaczył szef PO. Oskarżył Tuska, że to przewodniczący Platformy odpowiada za "poziom nieprawdopodobnego grubiaństwa", "takiego na poziomie marzeń Adolfa Hitlera o Polakach". W dramacie tym pewną rolę odegrał również Janusz Palikot (nie pierwszy raz grający tak, jak Tusk mu zagrał), który wygarnął w twarz Kaczyńskiemu, że ów wysłał swego brata "na śmierć do Smoleńska" oraz że "zachęcał do stosowania aresztów wydobywczych".
Efekt? W dniu, w którym uwagę wszystkich powinna przykuwać reforma systemu emerytalnego oznaczająca wydłużenie wieku emerytalnego kobiet o siedem lat, Tusk - zamiast tłumaczyć się ze swoich decyzji 90 proc. niezadowolonych z reformy Polaków - mógł wyjść do dziennikarzy i załamywać ręce nad poziomem debaty publicznej w Polsce. Szef rządu znów mógł się zaprezentować jako ten dobry na tle tamtych szaleńców. I robił to bardzo sprawnie - zasugerował m.in. z miną cierpiętnika, że "najbardziej radykalni politycy", którzy dziś używają ostrych epitetów, w przyszłości mogą sięgnąć po argument siły. A tego przecież byśmy nie chcieli. Więc skoro ceną za spokój w Polsce ma być te głupie kilka dodatkowych lat pracy, to chyba nie będziemy się o to kłócić? No i się nie kłócimy - teraz już wszyscy zastanawiają się nad tym kiedy posłowie wreszcie skoczą sobie do gardeł.
Właśnie taki teatrzyk odegrano dla nas w Sejmie. Klasą dyrygował i odciągał uwagę od istoty "lekcji" Donald Tusk. Pinezką były wyciągnięte z rękawa słowa Lecha Kaczyńskiego. By mieć pewność, że Jarosław Kaczyński da się sprowokować, uruchomiono "anonimowych" posłów, krzyczących, by Jarosław zadzwonił do swego nieżyjącego brata (posłowie PiS utrzymują, że okrzyki wznosili ludzie Ruchu Palikota).
Prezes PiS usiadł na pinezce i zagrał rolę, jaką mu wyznaczył szef PO. Oskarżył Tuska, że to przewodniczący Platformy odpowiada za "poziom nieprawdopodobnego grubiaństwa", "takiego na poziomie marzeń Adolfa Hitlera o Polakach". W dramacie tym pewną rolę odegrał również Janusz Palikot (nie pierwszy raz grający tak, jak Tusk mu zagrał), który wygarnął w twarz Kaczyńskiemu, że ów wysłał swego brata "na śmierć do Smoleńska" oraz że "zachęcał do stosowania aresztów wydobywczych".
Efekt? W dniu, w którym uwagę wszystkich powinna przykuwać reforma systemu emerytalnego oznaczająca wydłużenie wieku emerytalnego kobiet o siedem lat, Tusk - zamiast tłumaczyć się ze swoich decyzji 90 proc. niezadowolonych z reformy Polaków - mógł wyjść do dziennikarzy i załamywać ręce nad poziomem debaty publicznej w Polsce. Szef rządu znów mógł się zaprezentować jako ten dobry na tle tamtych szaleńców. I robił to bardzo sprawnie - zasugerował m.in. z miną cierpiętnika, że "najbardziej radykalni politycy", którzy dziś używają ostrych epitetów, w przyszłości mogą sięgnąć po argument siły. A tego przecież byśmy nie chcieli. Więc skoro ceną za spokój w Polsce ma być te głupie kilka dodatkowych lat pracy, to chyba nie będziemy się o to kłócić? No i się nie kłócimy - teraz już wszyscy zastanawiają się nad tym kiedy posłowie wreszcie skoczą sobie do gardeł.
Znacie? Znamy. To posłuchacie jeszcze nie raz - prezes PiS dał się Tuskowi sprowokować już tyle razy, że najwyraźniej nie uczy się na swoich błędach.