Polska w kwestii ukraińskiej miota się między bojkotem a dialogiem. Najpierw prezydent Bronisław Komorowski jako jeden z niewielu europejskich przywódców wybierał się do Wiktora Janukowycza, by zaraz po kapitulacji ukraińskiego prezydenta wobec unijnego bojkotu twardo odrzucić zaproszenie do Kijowa. Ciężko pojąć, gdzie w tym jest jakaś logika, bo jeśli naprawdę warto rozmawiać, to chyba mniej istotne gdzie – w Jałcie czy w Kijowie. Jeśli zaś nie mamy o czym dyskutować z ukraińskim prezydentem, póki ten nie skończy maltretować Julii Tymoszenko, to po co było przez tydzień uzasadniać niemal samotną wycieczkę na Krym? Po drodze prezydent strzela gafy, bo apel o zmianę ukraińskiego prawa, delikatnie mówiąc, trąci protekcjonalnością. Wyobrażam sobie burzę w Polsce, gdyby ktokolwiek (no, może poza satrapą Łukaszenką) mówił nam, jak złe albo bzdurne prawo mamy w Rzeczypospolitej. Dyplomacja to gra na wielu instrumentach i czasem warto wcześniej pomyśleć, który bierzemy do ręki.
Kolejny kłopot mamy z niezwykle dziwną powściągliwością ministra spraw zagranicznych. Nie ma już śladu po ubiegłorocznej energii, z jaką Radosław Sikorski próbował uregulować relacje z Ukraińcami. Wtedy była prawdziwa dyplomatyczna ofensywa. Wykorzystanie ludzi i doświadczenia nabytego w jeszcze trudniejszych czasach, kiedy Ukrainą trząsł Leonid Kuczma. Były oficjalne wystąpienia i nieoficjalne rozmowy. Wizyty, naciski, obietnice i dialog. Kiedy się okazało, że Janukowycz wszystko to ma za nic, pomysły na Ukrainę się wyczerpały.
Zdaje się, że dziś to Belweder chciałby grać pierwsze skrzypce w tej kwestii (słusznie nawiązując do znakomitej roli, jaką odgrywał duży pałac za czasów prezydenta Kwaśniewskiego). Tyle że jak dotąd konceptu nie widać. Do rangi symbolu zagmatwania i pogubienia urasta odtrąbienie przez prezydenckiego doradcę sukcesu, kiedy Janukowycz odwołał szczyt w Jałcie. Na czym niby ten sukces prezydenta miałby polegać – pojąć nie mógł niemal nikt. Widać było jak na dłoni, że prezydent Ukrainy się boi, że zamiast zbiorowego zdjęcia z liderami Europy będzie miał wąski kadr z polskim prezydentem. I że to bojkot wystraszył go skuteczniej niż perspektywa gorzkich słów Bronisława Komorowskiego. Ale belwederski team doradców uznał, że ludzie kupią nawet tak karkołomne objaśnienia. Więc puścił tę wersję w świat.
Wydaje się, że po starciu na koncepcje przyszłości Europy (federalizm vs. państwa narodowe) mamy pole kolejnego spięcia. I choć w niczym nie przypomina ono prezydencko-rządowej wojny z czasów Lecha Kaczyńskiego, to jednak jest sygnałem dwugłosu w polskiej polityce zagranicznej. Na ten dwugłos, podobnie jak na brak pomysłu na Ukrainę, nie stać nas jak nigdy dotąd. Nie tylko dlatego, że do Euro został miesiąc, a przy takiej imprezie gesty będą widoczne dla całego świata. Także dlatego, że po mistrzostwach zainteresowanie Ukrainą i jej problemami naturalnie spadnie. I trudniej będzie szukać sojuszników w tej batalii. Niemcy swoje święte (choć może właściwsze byłoby określenie „świętoszkowate") oburzenie uznali za stosowne zademonstrować właśnie teraz, nie dlatego, że zdarzyło się coś nadzwyczajnego, tylko dlatego że teraz świat zwraca na nie uwagę. My też musimy wykorzystać swoje pięć minut, zamiast snuć baśnie i mity o rzekomych sukcesach. Inaczej sami pchamy Ukrainę w moskiewskie objęcia.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.