Ukraina na miesiąc przed Euro: "Lot tupolewa" w menu i plakaty z Banderą

Ukraina na miesiąc przed Euro: "Lot tupolewa" w menu i plakaty z Banderą

Dodano:   /  Zmieniono: 
W menu jednej z lwowskich restauracji można znaleźć potrawę o nazwie... lot tupolewa (fot. Marcin Pieńkowski) 
"Lot tupolewa" w menu tawerny i plakaty Stepana Bandery przedstawianego jako bohatera Ukrainy obok nieskończonych stadionów i poubieranych w narodowe barwy pomników – panie i panowie, oto Ukraina na miesiąc przed rozpoczęciem Euro 2012.
Dzień 1 – Lwów zachwyca

Przekraczamy granicę w Hrebennem bez większych problemów. Wszystko idzie sprawnie - nie ma w zasadzie żadnej kontroli. Przed wyjazdem zostaliśmy ostrzeżeni, by aż do Lwowa nigdzie się nie zatrzymywać, bo może się to dla nas nieciekawie skończyć. Tak też robimy – i bez kłopotów docieramy do celu. Drogi, które przemierzamy, to może nie autostrady, ale narzekać nie ma za bardzo na co – są szerokie i w zasadzie bez dziur. Trzeba jednak uważać, bo często można spotkać błąkające się po drogach krowy z pobliskich pastwisk, które śmiało przemierzają ukraińskie szosy.

W samym Lwowie drogi już tak równie nie są – praktycznie całe centrum jest wybrukowane, a pomiędzy granitowymi kamieniami umieszczono szyny tramwajowe (widać, że nikt ich od dziesięcioleci nie poprawiał, bo często wystają nawet 20 centymetrów ponad poziom jezdni). Tam, gdzie teoretycznie powinien znajdować się asfalt, wcale nie jest lepiej – bo z asfaltu, który kiedyś pewnie tu leżał, niewiele zostało. Polskie drogi prezentują się przy lwowskich arteriach niczym drogi niemieckie przy polskich.

Docieramy do naszej kwatery. Rozmowa z właścicielem nie należy do najłatwiejszych – my mówimy po polsku, angielsku i rosyjsku - on tylko po ukraińsku. Ostatecznie jednak dogadujemy się jak słowianin ze słowianinem - dostajemy klucze i oglądamy apartament. Tu nie ma na co narzekać – wszystkie pomieszczenia odnowione, schludne, łóżka wygodne, w łazience ciepła woda.

Ruszamy obejrzeć miasto. Pierwsze co rzuca nam się w oczy, to wszechobecne łady i wołgi. Widać, że - w porównaniu z Polską – czas zatrzymał się tu jakieś 20 lat temu. Tylko czasem można spotkać na drodze nowego mustanga, czy inne bardzo drogie auto - co potwierdza zasłyszane wcześniej opinie, że na Ukrainie są albo biedni, albo bogaci – klasy średniej brak.

Zwiedzanie miasta zaczynamy od Starego Miasta – konkretnie od Placu Rynkowego. Od razu widać, że na Ukrainie Euro 2012 promuje się znacznie bardziej niż w Polsce. Pomniki ubrane w koszulki ukraińskiej reprezentacji narodowej, spotykane co rusz wielkie piłki Tango 12 (oficjalna piłka Euro 2012) czy dzieci jeżdżące na rolkach z flagami promującymi turniej, to tylko niektóre oznaki zbliżających się mistrzostw. Nawet uliczni grajkowie do instrumentów mają przyczepione symbole Euro 2012.

Ukraina ze Lwowem na czele to jednak nie tylko Euro i zachwycające swą architekturą budynki - to też codzienny protest-czuwanie obrońców Julii Tymoszenko. Zwolenników Tymoszenko spotykamy na placu przy pomniku Tarasa Szewczenki. W większych namiotach rozdają naklejki, przypinki i gazety, w których przeczytać można o aktualnej sytuacji Julii. W mniejszych namiotach – najczęściej trzyosobowych – śpią. Na ścianach namiotów można dostrzec prowizoryczne plakaty z hasłami typu: "Janukowycz – ty, nie Putin, Dniepropietrowsk nie Moskwa", "Janukowycz, nie krzywdź ludzi". Do tego wszystkiego zdjęcia posiniaczonej przewodniczącej Batkwiszczyny. Co ciekawe, nikt opozycjonistów nie zaczepia, nie atakuje, nie zmusza do zwinięcia obozowiska i odejścia. Z demokracją na Ukrainie nie jest chyba jednak tak najgorzej.

Dzień 2 – Bandera wiecznie żywy

Drugi dzień naszego pobytu zaczynamy od przejażdżki tramwajem. Bilety kupujemy u maszynistki, a kasujemy w dawno już u nas nieobecnych "dziurkaczach". Samej jazdy nie zapamiętamy jako wielkiej przyjemności - ukraińskie tramwaje to relikt minionej epoki, a nierówne tory sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy doświadczali łagodnego trzęsienia ziemi. 

Okrężną drogą docieramy ponownie na Stare Miasto, gdzie postanawiamy sprawdzić jakość obsługi tamtejszych ogródków piwnych. Niestety - nie jest ona najwyższa. Na menu trzeba czekać dość długo, a co gorsza - nie ma w nim pozycji w języku angielskim. Obsługa nie jest zbyt pomocna – pod względem językowym Ukraińcy nie są przygotowani do Euro 2012. Z Rosjanami we Lwowie każdy się dogada, ale nawiązanie dialogu z Anglikami i Francuzami będzie stanowić dla lwowian spore wyzwanie.

Na Starym Mieście zwiedzamy też część zabytków, z operą i  katedrą ormiańską na czele – pod tym względem miasto prezentuje się naprawdę imponująco: widać, że do swojej historię nasi wschodni sąsiedzi przywiązują dużą uwagę. Po drodze jesteśmy zaczepiani przez różnej maści "życzliwych" oferujących oprowadzenie po mieście oraz przez starsze osoby proszące o jakiś datek – waluta nie gra roli. Litujemy się nad starszą Polką, która przy okazji opowiada historię Placu Rynkowego, twierdząc, że znajduje się on na terenie dawnego cmentarza.

W ukraiński krajobraz wpisują się także liczne bazary, bazarki i targi, na których kupić można dosłownie wszystko - od małych i dużych obrazów, przez rękodzieło artystyczne, ręcznie tkane ubrania, po stare zenity, mundury sowieckie i inne pamiątki z minionej epoki. Ceny tych wszystkich skarbów są bardzo różne, ale zasada jest jedna – każdą cenę można obniżyć i to nawet kilkakrotnie.

Nadchodzi wieczór i od dawna wyczekiwany punkt naszej wycieczki – wizyta w tawernie, do której wstęp mają tylko znający tajne (choć nie tak znów bardzo tajne…) hasło. Podchodzimy do zamkniętych, drewnianych drzwi, które otwiera nam uzbrojony w karabin mężczyzna w mundurze Ukraińskiej Armii Powstańczej. Podajemy hasło – "slava Ukrainie" i wchodzimy do środka, gdzie obsługa prowadzi nas w dół schodów, do piwnic. Tam zabawa trwa na całego, a piwo i mocniejsze trunki leją się strumieniami.

Znajdujemy jeden wolny stolik w sali dla palących i w oczekiwaniu na kelnera obserwujemy wystrój. Na ścianach mnóstwo plakatów Stepana Bandery przedstawianego jako bohater Ukrainy. Są też karabiny, menażki i inne powstańcze pamiątki. Po pewnym czasie pojawia się młody chłopak w koszulce UPA – przedstawia się jako „Lech" i informuje, że będzie nas obsługiwał. Zamawiamy trzy piwa, ale otrzymujemy dwa – więcej ponoć nie ma. Rozglądamy się dookoła i okazuje się, że piwa nikt tu nie pije - na każdym stoliku stoi za to półlitrowa butelka z lekko brunatnym napojem w środku. Ryzykujemy i prosimy, by i nam ją przyniesiono. Zgodnie z naszymi przewidywaniami okazuje się, że w butelce jest samogon, który możemy popić… kompotem z suszu. Zdążyliśmy już trochę zgłodnieć, więc przeglądamy menu - i przeżywamy szok. W karcie znajduje się danie nazwane… "Lot tupolewa" – to kurczak w sosie wiśniowym. Od tej chwili przestajemy mówić po polsku.

Do kwatery wracamy białą wołgą - tutejsze taksówki nie mają taksometrów, kas fiskalnych, ani w ogóle niczego, co mogłoby mierzyć koszt przejazdu. Cenę za dowiezienie do domu ustalamy na początku - oczywiście targując się z przemiłym Ukraińcem.

Dzień 3 -  "50 dolarów i jedziecie dalej"

Trzeciego dnia żegnamy Lwów. Aleksiej, właściciel mieszkania, nie może pożegnać nas osobiście, więc klucze oddajemy jego koledze Saszy. Na koniec chcemy jeszcze tylko zobaczyć lwowski stadion i cmentarz Orląt Lwowskich. Prosimy Saszę, by pokazał nam drogę na GPS i wtedy okazuje się, że nasz gospodarz nawigację elektroniczną widzi pierwszy raz w życiu… W końcu jednak udaje nam się uzyskać potrzebne informacje - i dojeżdżamy pod Arenę Lwów. Na drodze dojazdowej wyraźnie brakuje przynajmniej jednej warstwy asfaltu, a teren dookoła samego obiektu to... jeden wielki plac budowy. Po krótkiej rozmowie z ochroną wchodzimy na teren stadionu i robimy kilka zdjęć. Niesamowite, jak wiele jeszcze pozostało Ukraińcom do zrobienia na miesiąc przed początkiem turnieju.

Ze stadionu jedziemy prosto na Cmentarz Łyczakowski, gdzie znajduje się polska część wojskowa – Cmentarz Orląt Lwowskich. Setki białych krzyży wywierają na nas przejmujące wrażenie. Po wizycie na grobach polskich obrońców Lwowa obieramy kurs na granicę w Hrebennem. Przebicie się przez centrum Lwowa nie jest jednak łatwe. O tragicznym stanie dróg już wspominaliśmy, teraz dodać można jeszcze, że przepisy ruchu drogowego tutejsi kierowcy mają za nic. Mimo że mamy zielone światło, z boku próbuje w nas wjechać inny samochód. W końcu udaje nam się wydostać. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na uzupełnienie paliwa - co ciekawe, na stacji można zatankować nie tylko benzynę 95 i 98-oktanową, tak jak u nas, ale też 92, 85, a nawet… 76-oktanową.

Gdy wydaje się nam, że już spokojnie i bezpiecznie dotrzemy do granicy, zatrzymuje nas ukraińska drogówka. - 50 dolarów albo mandat i zatrzymanie prawa jazdy – słyszymy na wejściu. "Sympatyczni" milicjanci informują nas też, że jeśli nie mamy gotówki, możemy skorzystać z otwartego całodobowego banku we Lwowie. Nie mamy czasu na długie negocjacje - następnego dnia musimy być już w pracy. Wręczamy więc policjantom 35 dolarów i 60 złotych, które chętnie przyjmują. Dojeżdżamy do granicy, kontrola jest dość dokładna i trwa ponad godzinę, ale ani Ukraińcy, ani Polacy nie mają żadnych zastrzeżeń. W końcu jesteśmy w Polsce.