- Muszę powiedzieć bardzo otwarcie, że nie było jakimś przedmiotem naszej szczególnej ambicji, aby uczestniczyć w dyskusji, ile pieniędzy ze strefy euro ma wpłynąć do banków czy na konta rządów dwóch innych państw strefy euro (Hiszpanii i Włoch - PAP)" - powiedział Tusk w piątek na zakończenie dwudniowego szczytu UE w Brukseli.
Już pierwszego dnia szczyt "27" przekształcił się około godziny pierwszej w nocy w szczyt eurolandu, by podjąć decyzje ws. antykryzysowych środków dla Hiszpanii i Włoch, które borykają się z ogromnymi kosztami obsługi długu.
- Nie chodzi o to, że mieliśmy dwie godziny więcej snu. Ale nie oszukujmy się: nie wiem czy ktokolwiek z państwa byłby zainteresowany tym, aby Polska aktywnie uczestniczyła w dzieleniu się poważnymi kłopotami. Dlatego nie jesteśmy nadgorliwi w tym domaganiu się ciągłej obecności w takich spotkaniach - powiedział Tusk.
Bez entuzjazmu, bez poczucia porażki
Dotychczas, między innymi w trakcie negocjacji nad paktem fiskalnym, Polsce bardzo zależało, by uczestniczyć w spotkaniach strefy euro - także tych dotyczących kryzysu euro i Grecji. Politycy argumentowali, że ma to wpływ na powiązaną z eurolandem gospodarkę krajów spoza strefy - bo wszyscy razem są unijnym rynkiem wewnętrznym. Premier przyznał, że "ta batalia (o udział w szczytach euro) znalazła finał wiele miesięcy temu; my przyjęliśmy to bez entuzjazmu, ale i bez poczucia dramatycznej porażki".
Na spotkaniu strefy euro w nocy z 28 na 29 czerwca ustalono nie tylko pomoc i jej zasady dla Hiszpanii i Włoch, ale też podjęto decyzję o tworzeniu europejskiego nadzoru bankowego z udziałem Europejskiego Banku Centralnego w trybie "pilnym", co zostało zapisane w przyjętej przez euroland deklaracji. To pierwszy element tzw. unii bankowej, na którym bardzo zależało Berlinowi. Unia bankowa jest otwarta dla wszystkich 27 państw UE, ale sam Tusk przyznał, że "przede wszystkim" dla państw strefy euro, a Polska później zdecyduje, czy ewentualnie do niej wejdzie.
Pytany o zmniejszenie aktywności Polski w trwającej debacie nad nowym kształtem integracji europejskiej, w tym strefy euro, zwłaszcza w kontekście zacieśniania relacji Polski z Niemcami, premier nie odpowiedział bezpośrednio. Przyznał natomiast, że sugestie prasowe, że "Merkozy" (od nazwisk kanclerz Niemiec Angeli Merkel i poprzedniego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego), zostanie zastąpiony w UE "Merkotuskiem", były przesadzone.
- Nie byłem autorem ani entuzjastą tej zbitki nazwisk "Merkotusk" i nie przywiązałem się do tego nieadekwatnego do rzeczywistości sformułowania. Choć nie odczuwam jakiejś ujmy, broń Boże (z powodu tego sformułowania), ale nie przejąłem się tym sposobem komentowania tego, co się dzieje w Europie - powiedział premier.
"Każdemu życzę skuteczności Merkel"
Określenia "Merkotusk" użył komentator "Wall Street Journal", sugerując, że po odejściu Sarkozy'ego nowym bliskim sojusznikiem Merkel w UE będzie Tusk. O takim sojuszu mówiono w kontekście starć zdyscyplinowanej finansowo Północy z borykającym się w kryzysie zadłużenia Południem Europy.
- Z absolutnym zrozumieniem traktujemy oczekiwania państw strefy euro, które są w kłopocie. Nieraz miałem okazję osobiście prezentować nasz punkt widzenia pani kanclerz Merkel. W naszym polskim punkcie widzenia zawarta jest oczywista teza, że bez aktywności Niemiec zarówno strefa euro będzie zagrożona, jak i Niemcy. Więc w jakimś sensie nikt nikomu w strefie euro nie robi łaski, wszyscy muszą sobie pomagać, aby ten kryzys pokonać - powiedział Tusk.
Zapewnił, ze korzysta czasem z okazji, by okazać gest solidarności nie tylko słabszym krajom, ale też temu najsilniejszemu, czyli Niemcom. Jego zdaniem, nie należy jednak wyolbrzymiać problemu osamotnienia Niemiec. - Mimo wszystko życzyłbym każdemu takiej skuteczności, jaką prezentuje kanclerz Merkel, która obiektywnie nie jest w łatwej sytuacji, bo wszyscy w eurozonie wiedzą, że od gotowości Niemiec w dużym stopniu zależy zażegnanie kryzysu finansowego - powiedział. - Ale też trzeba uczciwie powiedzieć, że ta gotowość oznacza po prostu pieniądze - dodał.
sjk, PAP