W biegu na orientację zawodnikowi pomagają mapa, kompas oraz dobra kondycja. Ta sympatyczna dyscyplina sportowa, wymyślona w XIX w. przez majora Ernsta Killandera, jest metaforą życia człowieka. Żeby dobiec do mety i osiągnąć sukces, każdy z nas potrzebuje mapy, kompasu i dobrej kondycji. Problem w tym, że na co dzień używamy różnych map życiowych, a i meta dla każdego znaczy co innego.
Media objaśniają nam świat i to, co się wokół dzieje. Są niczym mapa i kompas po wybojach cywilizacji. Wydawałoby się, że wystarczy przeczytać gazety i człowiek stanie się mądry, światły i zorientowany. Nic bardziej mylnego! Czytając niektóre gazety, głupiejemy i wpadamy w dezorientację większą niż gołąb pocztowy po wypaleniu skręta. Weźmy choćby lekturę ostatniego numeru „Gazety Polskiej”. Czytając ten poczytny w kręgach gorących patriotów tygodnik, można ulec nie tylko patriotycznemu oburzeniu na dzisiejszą Polskę, ale także, niestety, bolesnej dezorientacji, a nawet ideologicznej schizofrenii.
Oto z tekstu Piotra Lisiewicza dowiadujemy się, że poeta Czesław Miłosz to „były komunistyczny dyplomata”, którego poezja (tu cytat za Lechoniem) to „psie gówno”. Podpierając się Lechoniem, Lisiewicz daje do zrozumienia swoim fanom, że Miłosz to nic niewarta szmata. Jednak kilka stron dalej, w tej samej „Gazecie Polskiej”, mój ulubiony autor powieści fantastycznych, czyli Marcin Wolski, recenzując książkę o Antonim Słonimskim, pisze, że jego „atak na Czesława Miłosza był haniebny”. I tu czytelnik „Gazety Polskiej” może popaść w zdumienie i dezorientację jednocześnie, bo rzecz dotyczy tego samego wydarzenia z czasów głębokiej komuny. W 1951 r. Miłosz postanowił (będąc dyplomatą PRL) zostać na Zachodzie. I jakże to? Dobrze jest atakować Miłosza czy źle?
Gdy gwiazda sakiewiczowskiej prasy Lisiewicz cytuje radośnie Lechonia o Miłoszu, że gówno, cieszy to PiS czy smuci? Zagubiony konsument dzisiejszych mediów powinien mieć czytelną instrukcję. Dzielne jak legiony Piłsudskiego kluby miłośników „Gazety Polskiej” mogą w sprawie Miłosza popaść w jeszcze większą dezorientację, bo w tym samym numerze pisma ze „strefy wolnego słowa” ceniony gdański poeta Wojciech Wencel wymienia „Na brzegu rzeki” Miłosza jako jedną z dziesięciu najważniejszych polskich książek wydanych po 1989 r. Tak więc jak na razie w „Gazecie Polskiej” nielubiany tam Czesław Miłosz (głosami Wencla i Wolskiego) zaskakująco wygrywa 2:1.
Poezja – wiadomo, sprawa zagmatwana, niewielu ją tak naprawdę rozumie, a jeszcze mniej się na niej zna. Co jednak robić, gdy i na innych szpaltach „Gazety Polskiej” schizofrenia i zaprzeczanie samemu sobie.
W artykule „Kasia Tusk w butach Moniki Jaruzelskiej” Piotr Lisiewicz ujawnia niecną strategię córki premiera, która tylko udaje apolityczne zainteresowanie modą i przepisami kulinarnymi, a tak naprawdę ociepla wizerunek premiera, czyli odgrywa niezwykle ważną rolę propagandową. W tym samym artykule Lisiewicz pisze o prześmiewcach, którzy w internecie parodiują w sposób niezwykle zabawny i udany blog córki premiera. Maciej i Lucjan w blogu „Make life harder” kpią z żałosnych porad Kasi Tusk, a ich teksty, jak obliczył „Komputer Świat”, są kilkakrotnie częściej czytane od oryginału.
Wieści dotyczące udanych parodii bloga Tuskówny są nijak niekompatybilne z artykułem Krystyny Grzybowskiej, która w tym samym numerze „Gazety Polskiej” ubolewa nad brakiem antyrządowej satyry i grzmi „niech no któryś (…) weźmie na warsztat Donalda Tuska i spróbuje go skrytykować, albo jego córeczkę Kasię”. No to jak w końcu jest? Skoro Lisiewicz pisze na całą stronę gazety, że parodia Kasi Tusk jest czytana chętniej niż sama Kasia, a Grzybowska kilka stron dalej jęczy, że nikt nie śmie naigrawać się z córki premiera. Komu wierzyć? Komu ufać? Zagubienie, poplątanie, brak jasnych instrukcji i wskazówek. Że też naczelny na taki bałagan wam pozwala.
„Gazeta Polska” ( jak przystało przyzwoitej gazecie patriotycznej) powinna być kompasem dla swoich czytelników, a nie jakąś poplamioną mapą z radzieckiego magazynu saperek. Te śmieszne zaprzeczenia i różnice zdań powinny być na przyszłość eliminowane. Niech wasza mowa będzie jasna jak piwo, bo z tej tchórzliwej i niepewnej swego mąki wygranych wyborów za trzy lata nie będzie, a co najwyżej hulajnoga dla redaktora Sakiewicza.
Oto z tekstu Piotra Lisiewicza dowiadujemy się, że poeta Czesław Miłosz to „były komunistyczny dyplomata”, którego poezja (tu cytat za Lechoniem) to „psie gówno”. Podpierając się Lechoniem, Lisiewicz daje do zrozumienia swoim fanom, że Miłosz to nic niewarta szmata. Jednak kilka stron dalej, w tej samej „Gazecie Polskiej”, mój ulubiony autor powieści fantastycznych, czyli Marcin Wolski, recenzując książkę o Antonim Słonimskim, pisze, że jego „atak na Czesława Miłosza był haniebny”. I tu czytelnik „Gazety Polskiej” może popaść w zdumienie i dezorientację jednocześnie, bo rzecz dotyczy tego samego wydarzenia z czasów głębokiej komuny. W 1951 r. Miłosz postanowił (będąc dyplomatą PRL) zostać na Zachodzie. I jakże to? Dobrze jest atakować Miłosza czy źle?
Gdy gwiazda sakiewiczowskiej prasy Lisiewicz cytuje radośnie Lechonia o Miłoszu, że gówno, cieszy to PiS czy smuci? Zagubiony konsument dzisiejszych mediów powinien mieć czytelną instrukcję. Dzielne jak legiony Piłsudskiego kluby miłośników „Gazety Polskiej” mogą w sprawie Miłosza popaść w jeszcze większą dezorientację, bo w tym samym numerze pisma ze „strefy wolnego słowa” ceniony gdański poeta Wojciech Wencel wymienia „Na brzegu rzeki” Miłosza jako jedną z dziesięciu najważniejszych polskich książek wydanych po 1989 r. Tak więc jak na razie w „Gazecie Polskiej” nielubiany tam Czesław Miłosz (głosami Wencla i Wolskiego) zaskakująco wygrywa 2:1.
Poezja – wiadomo, sprawa zagmatwana, niewielu ją tak naprawdę rozumie, a jeszcze mniej się na niej zna. Co jednak robić, gdy i na innych szpaltach „Gazety Polskiej” schizofrenia i zaprzeczanie samemu sobie.
W artykule „Kasia Tusk w butach Moniki Jaruzelskiej” Piotr Lisiewicz ujawnia niecną strategię córki premiera, która tylko udaje apolityczne zainteresowanie modą i przepisami kulinarnymi, a tak naprawdę ociepla wizerunek premiera, czyli odgrywa niezwykle ważną rolę propagandową. W tym samym artykule Lisiewicz pisze o prześmiewcach, którzy w internecie parodiują w sposób niezwykle zabawny i udany blog córki premiera. Maciej i Lucjan w blogu „Make life harder” kpią z żałosnych porad Kasi Tusk, a ich teksty, jak obliczył „Komputer Świat”, są kilkakrotnie częściej czytane od oryginału.
Wieści dotyczące udanych parodii bloga Tuskówny są nijak niekompatybilne z artykułem Krystyny Grzybowskiej, która w tym samym numerze „Gazety Polskiej” ubolewa nad brakiem antyrządowej satyry i grzmi „niech no któryś (…) weźmie na warsztat Donalda Tuska i spróbuje go skrytykować, albo jego córeczkę Kasię”. No to jak w końcu jest? Skoro Lisiewicz pisze na całą stronę gazety, że parodia Kasi Tusk jest czytana chętniej niż sama Kasia, a Grzybowska kilka stron dalej jęczy, że nikt nie śmie naigrawać się z córki premiera. Komu wierzyć? Komu ufać? Zagubienie, poplątanie, brak jasnych instrukcji i wskazówek. Że też naczelny na taki bałagan wam pozwala.
„Gazeta Polska” ( jak przystało przyzwoitej gazecie patriotycznej) powinna być kompasem dla swoich czytelników, a nie jakąś poplamioną mapą z radzieckiego magazynu saperek. Te śmieszne zaprzeczenia i różnice zdań powinny być na przyszłość eliminowane. Niech wasza mowa będzie jasna jak piwo, bo z tej tchórzliwej i niepewnej swego mąki wygranych wyborów za trzy lata nie będzie, a co najwyżej hulajnoga dla redaktora Sakiewicza.