Realizm jest jedną o ostatnich cech, jaką nam, Polakom, można przypisać. Żyjemy mitami, złudzeniami, wspomnieniami i legendą. Oraz nadzieją osobliwie graniczącą z wiarą w cud. Najchętniej wracamy do wielkich sukcesów, często sprzed dziesięcioleci. Ale legenda poświęceń i martyrologii – nawet ta okupiona potworną ceną krwi, której być może dało się uniknąć – też przywoływana jest nader chętnie. Jednym z niewzruszalnych mitów, jakimi żywimy się od lat w polityce zagranicznej, jest przekonanie o szczególnej roli odgrywanej wobec Wielkiego Brata za oceanem. Mit jak mit, postaci i wersji ma setki. Jest więc Dobry Wielki Brat, taki, który nie da nas skrzywdzić. Czasem jest Groźny Wielki Brat, który nas łupi (via Wall Street) i pozbawia fruktów. Wreszcie jest Bogaty Wielki Brat, który ma wszystkiego za dużo, więc podzieli się z nami i będziemy bogaci (uwaga: ta wersja mitu doczekała się mutacji lokalnych i przez lata funkcjonowała na Śląsku pod postacią Unkla z Enerefu oraz jego mitycznych „grospaketów”).
Ostatnio jednak nasza wiara w mit przeżywa kryzys. Sygnał – wyraźny i głośny – rozległ się, kiedy nad Wisłę zjechał chętny do zamieszkania w Białym Domu. Mitt Romney, nadzieja republikanów w listopadowych wyborach, wybrał Polskę jako trzeci wierzchołek europejskiej wyprawy po amerykańskie głosy. Wyprawy mało udanej, czego najdelikatniejszym przykładem był komentarz amerykańskich mediów zaczynający się od słów: „Mitt, prosimy – wracaj. Dość już wstydu narobiłeś”. O ile londyńskie gafy i izraelskie wpadki Romneya są dla nas i egzotyczne, i mało istotne, o tyle jęk zawodu, jaki się rozległ u nas w kraju, jest tyleż symboliczny, co rewolucyjny. Oto bowiem do Polski przyjeżdża polityczny sukcesor klanu Bushów i Ronalda Reagana. A tymczasem w kraju nie tylko nie ma euforii, ale wręcz pojawia się złość. Romney potraktował nas bowiem trochę jak małomiasteczkową klientelę wiejskiego bazaru. To, co zaoferował, było raczej rodem z Cepelii niż minimalną próbą narysowania wizji relacji z krajem, który za Ameryką poszedł w ciemno na dwie wojny. Polska widownia zobaczyła zatem obrazki z przeszłości, pocztówki: z Janem Pawłem II, z Lechem Wałęsą, plakat pisany solidarycą i pamiątkę z wizyty w kolebce Sierpnia '80. Krótko mówiąc, zero konkretów i nawet dyplomatycznie zawoalowanego odniesienia do zawiedzionych nadziei po prezydenturze Obamy. Oczywiście nie przeszkodziło to kilku dyżurnym optymistom powtórzyć zgrane melodie o tym, żeby pamiętać, jakie proporcje są między naszymi krajami, gdzie nasze miejsce w geopolityce, że to nie prezydent USA znosi wizy i że przecież o ten świstek (czyli wizę w paszporcie) wojny Stanom Zjednoczonym nie wypowiemy. Reszta obserwatorów po raz pierwszy od dawna (o ile nie w ogóle) uznała, że szkoda czasu na słuchanie takich banałów, i poszła się opalać. Słusznie. Jeśli komuś to désintéressement powinno dać do myślenia, to w pierwszej kolejności politykom. Z Romneyem spotkali się i prezydent, i premier. Świeżo mamy w pamięci tłumaczenia, jak to z François Hollande'em spotykać się nie wypadało, bo to mieszanie się w kampanię wyborczą innego kraju. Widać, raz się nie mieszamy, a raz tak, zależy, z kim komu po drodze.
Ogólny ton rozczarowania powinien skłonić rządzących, by zrobili uczciwy bilans relacji z USA. Nie historyczny, z przyjęciem do NATO na miejscu pierwszym. Taki dokładny – na przykład z offsetem (ktoś jeszcze pamięta, że gigantyczna kasa za 40 myśliwców F-16 miała się zwrócić w miliardowych inwestycjach zmieniających Polskę w krainę ekonomicznej szczęśliwości? Jeśli nie pamięta, to niech sobie poczyta gazety z tamtych lat). Ludzie usłyszeli fałszywy ton w tej odzie do Polaków. I bez względu na to, czy na jesieni się okaże, że mamy powtórkę z Obamy, czy republikanie wrócą do Białego Domu – już dziś warto się zastanowić, czego od nich naprawdę chcemy. A potem zakomunikować im to z polską uprzejmością i taką samą stanowczością. Oraz pamiętać, że sąsiadów mamy też bliżej.
Ostatnio jednak nasza wiara w mit przeżywa kryzys. Sygnał – wyraźny i głośny – rozległ się, kiedy nad Wisłę zjechał chętny do zamieszkania w Białym Domu. Mitt Romney, nadzieja republikanów w listopadowych wyborach, wybrał Polskę jako trzeci wierzchołek europejskiej wyprawy po amerykańskie głosy. Wyprawy mało udanej, czego najdelikatniejszym przykładem był komentarz amerykańskich mediów zaczynający się od słów: „Mitt, prosimy – wracaj. Dość już wstydu narobiłeś”. O ile londyńskie gafy i izraelskie wpadki Romneya są dla nas i egzotyczne, i mało istotne, o tyle jęk zawodu, jaki się rozległ u nas w kraju, jest tyleż symboliczny, co rewolucyjny. Oto bowiem do Polski przyjeżdża polityczny sukcesor klanu Bushów i Ronalda Reagana. A tymczasem w kraju nie tylko nie ma euforii, ale wręcz pojawia się złość. Romney potraktował nas bowiem trochę jak małomiasteczkową klientelę wiejskiego bazaru. To, co zaoferował, było raczej rodem z Cepelii niż minimalną próbą narysowania wizji relacji z krajem, który za Ameryką poszedł w ciemno na dwie wojny. Polska widownia zobaczyła zatem obrazki z przeszłości, pocztówki: z Janem Pawłem II, z Lechem Wałęsą, plakat pisany solidarycą i pamiątkę z wizyty w kolebce Sierpnia '80. Krótko mówiąc, zero konkretów i nawet dyplomatycznie zawoalowanego odniesienia do zawiedzionych nadziei po prezydenturze Obamy. Oczywiście nie przeszkodziło to kilku dyżurnym optymistom powtórzyć zgrane melodie o tym, żeby pamiętać, jakie proporcje są między naszymi krajami, gdzie nasze miejsce w geopolityce, że to nie prezydent USA znosi wizy i że przecież o ten świstek (czyli wizę w paszporcie) wojny Stanom Zjednoczonym nie wypowiemy. Reszta obserwatorów po raz pierwszy od dawna (o ile nie w ogóle) uznała, że szkoda czasu na słuchanie takich banałów, i poszła się opalać. Słusznie. Jeśli komuś to désintéressement powinno dać do myślenia, to w pierwszej kolejności politykom. Z Romneyem spotkali się i prezydent, i premier. Świeżo mamy w pamięci tłumaczenia, jak to z François Hollande'em spotykać się nie wypadało, bo to mieszanie się w kampanię wyborczą innego kraju. Widać, raz się nie mieszamy, a raz tak, zależy, z kim komu po drodze.
Ogólny ton rozczarowania powinien skłonić rządzących, by zrobili uczciwy bilans relacji z USA. Nie historyczny, z przyjęciem do NATO na miejscu pierwszym. Taki dokładny – na przykład z offsetem (ktoś jeszcze pamięta, że gigantyczna kasa za 40 myśliwców F-16 miała się zwrócić w miliardowych inwestycjach zmieniających Polskę w krainę ekonomicznej szczęśliwości? Jeśli nie pamięta, to niech sobie poczyta gazety z tamtych lat). Ludzie usłyszeli fałszywy ton w tej odzie do Polaków. I bez względu na to, czy na jesieni się okaże, że mamy powtórkę z Obamy, czy republikanie wrócą do Białego Domu – już dziś warto się zastanowić, czego od nich naprawdę chcemy. A potem zakomunikować im to z polską uprzejmością i taką samą stanowczością. Oraz pamiętać, że sąsiadów mamy też bliżej.
Więcej możesz przeczytać w 32/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.