Szymon Hołownia odszedł z „Newsweeka” oburzony okładką pisma, którego był felietonistą. Widnieje na niej wizerunek księdza z kobietą i dzieckiem w tle. Bo księża – jak się okazuje – utrzymują relacje nie tylko seksualne, lecz także rodzinne.
Kościół zabrania używania środków antykoncepcyjnych, nic więc dziwnego, że księżowska seksualność nie jest wolna od prokreacji. Na miejscu Hołowni uznałabym taką okładkę za poważny wkład pisma „Newsweek” w obniżanie poziomu hipokryzji w Polsce. Bo seksualna aktywność księży to nie tylko przedmiot plotek, jak sądzi publicysta, ale również – na co wskazują badania – rzeczywisty wkład w narodową prokreację.
Pamiętam, jak kilka lat temu w małej wsi pod Makowem Mazowieckim pani w sklepie pokazała mi dwie dziewczyny. „To księdza” – powiedziała z pewną dumą. Mówię: „Jak to? To wasz ksiądz ma dzieci?!”. „Pewno! Przecież to chłop! I do tego uczciwy, łoży na dziewczynki, ta starsza idzie właśnie na studia do Warszawy”. Matką była oczywiście księdza gospodyni. Co się dzieje z takimi matkami i ich dziećmi, jak ksiądz nie łoży? Tego nie dowiemy się nigdy.
Szymon Hołownia powinien wiedzieć, że seksualność nie jest przedmiotem naszego wyboru ani też dobrem, które trafia się po zawarciu związku małżeńskiego niczym samochód czy mieszkanie, nie da się jej zneutralizować przez przysięgi i religijne zobowiązania. Ona jest nieusuwalnym elementem kondycji ludzkiej, takim jak łaknienie, głód, przyjemność i cierpienie. I tak jak celebrycie Szymonowi Hołowni trudno jest naśladować Chrystusa, choć jako katolik powinien do tego dążyć, tak przeciętnemu księdzu trudno jest pokonać własną seksualność. Coś z nią musi robić. A to, że nie jest to tylko jego prywatna sprawa ani wewnętrzny kłopot Kościoła, pokazują procesy o pedofilię w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech i w Irlandii. Już chyba tylko w Polsce utrzymywany jest mit o aseksualności kilkudziesięciu tysięcy młodych mężczyzn. Gratuluję więc Szymonowi Hołowni, że postanowił zostać obrońcą tego mitu. To prawdziwy gest Don Kichota.
Okładka „Newsweeka” dobrze koresponduje z ostatnią okładką „Wprost”. Obie pokazują różne formy „rodziny”. Tyle że jedna dąży do skrytości, druga do jawności. Uznanie tej drugiej (widocznej na okładce „Wprost”) powiększa zasięg praw człowieka, uciekanie natomiast przed prawdą o rzekomym celibacie księży powiększa hipokryzję i krzywdę. Kościół prawdopodobnie jeszcze długo nie zniesie celibatu, i to nie z powodu szacunku dla tradycji czy ze względów moralnych (jakież zresztą miałyby one być?), ale ze względów ekonomicznych. Majątku Kościoła i dobrobytu księży nie można trwonić na rodzinę. Lepiej tolerować status quo.
Jak pisał kiedyś antropolog Paul Bohannan: „Rodzina jest najbardziej plastyczną z ludzkich instytucji i zmienia się wraz z potrzebami społeczności”. Rodzina różnicuje się, ma wiele kształtów uznanych przez demokratyczne społeczeństwa, a mimo to pełni właściwe sobie funkcje. Wystarczy zajrzeć do jakiejkolwiek (niekatolickiej) encyklopedii socjologicznej, by się przekonać, jak wielki jest zasięg stwierdzonej różnorodności rodziny. Wystarczy również rozejrzeć się po znajomych, by zobaczyć, jak wiele ma form. Tradycyjność rodziny nie gwarantuje ani jej trwałości, ani szczęścia jej członków.
Jak każdy z nas, znam kilka homoseksualnych rodzin. Nie tylko moich przyjaciół Roberta Biedronia i Krzysia Śmiszka. Najczęściej chodzi o układ: mama, dziecko, babcia. Same kobiety. To przecież też homoseksualna rodzina. Wiele ich jest w Polsce.
W nowoczesnych społeczeństwach (pisząc „nowoczesne społeczeństwo”, nie mam na myśli stadionów, stoczni ani liczby komputerów na głowę obywateli, ale zasięg i realność prawa do równego traktowania) trzeba zaakceptować zmienność form rodziny, w tym rodzinę homoseksualną. Bo czy nowoczesne państwo ma faktycznie uprawnienia do nadawania „specjalnych” przywilejów wyłącznie tradycyjnej rodzinie i odmawiania ich tym, którzy pragną zachować funkcje rodziny, ale w innym niż tradycyjny związek? Czy jeśli pary przestaną legalizować swoje związki, to mają mieć z tego powodu ograniczone prawa? Czy konkubinat, partnerstwo (hetero- i homoseksualne), rodzina typu patchwork zagrażają rodzinie tradycyjnej? Bynajmniej. W tym przypadku obrona tradycji jest niezgodna i z prawami człowieka, i z nowoczesną demokracją. Jest jak walka Don Kichota z wiatrakami. Tyle że bardziej szkodliwa.
Pamiętam, jak kilka lat temu w małej wsi pod Makowem Mazowieckim pani w sklepie pokazała mi dwie dziewczyny. „To księdza” – powiedziała z pewną dumą. Mówię: „Jak to? To wasz ksiądz ma dzieci?!”. „Pewno! Przecież to chłop! I do tego uczciwy, łoży na dziewczynki, ta starsza idzie właśnie na studia do Warszawy”. Matką była oczywiście księdza gospodyni. Co się dzieje z takimi matkami i ich dziećmi, jak ksiądz nie łoży? Tego nie dowiemy się nigdy.
Szymon Hołownia powinien wiedzieć, że seksualność nie jest przedmiotem naszego wyboru ani też dobrem, które trafia się po zawarciu związku małżeńskiego niczym samochód czy mieszkanie, nie da się jej zneutralizować przez przysięgi i religijne zobowiązania. Ona jest nieusuwalnym elementem kondycji ludzkiej, takim jak łaknienie, głód, przyjemność i cierpienie. I tak jak celebrycie Szymonowi Hołowni trudno jest naśladować Chrystusa, choć jako katolik powinien do tego dążyć, tak przeciętnemu księdzu trudno jest pokonać własną seksualność. Coś z nią musi robić. A to, że nie jest to tylko jego prywatna sprawa ani wewnętrzny kłopot Kościoła, pokazują procesy o pedofilię w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech i w Irlandii. Już chyba tylko w Polsce utrzymywany jest mit o aseksualności kilkudziesięciu tysięcy młodych mężczyzn. Gratuluję więc Szymonowi Hołowni, że postanowił zostać obrońcą tego mitu. To prawdziwy gest Don Kichota.
Okładka „Newsweeka” dobrze koresponduje z ostatnią okładką „Wprost”. Obie pokazują różne formy „rodziny”. Tyle że jedna dąży do skrytości, druga do jawności. Uznanie tej drugiej (widocznej na okładce „Wprost”) powiększa zasięg praw człowieka, uciekanie natomiast przed prawdą o rzekomym celibacie księży powiększa hipokryzję i krzywdę. Kościół prawdopodobnie jeszcze długo nie zniesie celibatu, i to nie z powodu szacunku dla tradycji czy ze względów moralnych (jakież zresztą miałyby one być?), ale ze względów ekonomicznych. Majątku Kościoła i dobrobytu księży nie można trwonić na rodzinę. Lepiej tolerować status quo.
Jak pisał kiedyś antropolog Paul Bohannan: „Rodzina jest najbardziej plastyczną z ludzkich instytucji i zmienia się wraz z potrzebami społeczności”. Rodzina różnicuje się, ma wiele kształtów uznanych przez demokratyczne społeczeństwa, a mimo to pełni właściwe sobie funkcje. Wystarczy zajrzeć do jakiejkolwiek (niekatolickiej) encyklopedii socjologicznej, by się przekonać, jak wielki jest zasięg stwierdzonej różnorodności rodziny. Wystarczy również rozejrzeć się po znajomych, by zobaczyć, jak wiele ma form. Tradycyjność rodziny nie gwarantuje ani jej trwałości, ani szczęścia jej członków.
Jak każdy z nas, znam kilka homoseksualnych rodzin. Nie tylko moich przyjaciół Roberta Biedronia i Krzysia Śmiszka. Najczęściej chodzi o układ: mama, dziecko, babcia. Same kobiety. To przecież też homoseksualna rodzina. Wiele ich jest w Polsce.
W nowoczesnych społeczeństwach (pisząc „nowoczesne społeczeństwo”, nie mam na myśli stadionów, stoczni ani liczby komputerów na głowę obywateli, ale zasięg i realność prawa do równego traktowania) trzeba zaakceptować zmienność form rodziny, w tym rodzinę homoseksualną. Bo czy nowoczesne państwo ma faktycznie uprawnienia do nadawania „specjalnych” przywilejów wyłącznie tradycyjnej rodzinie i odmawiania ich tym, którzy pragną zachować funkcje rodziny, ale w innym niż tradycyjny związek? Czy jeśli pary przestaną legalizować swoje związki, to mają mieć z tego powodu ograniczone prawa? Czy konkubinat, partnerstwo (hetero- i homoseksualne), rodzina typu patchwork zagrażają rodzinie tradycyjnej? Bynajmniej. W tym przypadku obrona tradycji jest niezgodna i z prawami człowieka, i z nowoczesną demokracją. Jest jak walka Don Kichota z wiatrakami. Tyle że bardziej szkodliwa.