Ledwie blokady rolników zeszły z polskich dróg, ledwie lekarze zagrozili strajkiem, ledwie warknęli ostrzegawczo górnicy i nauczyciele, ledwie ukazały się ostatnie wyniki badań opinii publicznej pokazujące spadek poparcia dla rządu, a już słychać histeryczne krzyki: finis Poloniae!
Jeszcze raz potwierdza się, że nie ten ma rację, co ją ma, ale ten, kto głośniej nakrzyczy i mocniej natupie. W tym powszechnym tupaniu zadziwiająco spokojnie brzmi głos opozycji.
Już nie chcemy przyspieszonych wyborów - mówi mi znajomy działacz SLD. I rzeczywiście, po co brać władzę, nawet gdyby rząd AWS-UW rozsypał się przy kolejnej kłótni albo strajku? Po to, żeby borykać się z zapoczątkowanymi, ale dalekimi od uzyskania pozytywnych efektów trzema wielkimi reformami i zapowiedzianą oświatową? Każda jest niezbędna, lecz każda też fatalnie przygotowana informacyjnie, niechlujnie przepchnięta przez Sejm, budząca - jak wszystko, co niewiado- me - strach u niedoinformowanych ludzi. A przy tym każda jest okazją do nowego podziału wpływów i pieniędzy, do wyszarpnięcia większego kawałka dla jednej grupy kosztem innych. Każda - jak wszelkie poruszenie zastanego - budzi uśpione rewindykacje. Inne nastroje w opozycji panowały w okresie przesławnego totolotka, który miał ustalić liczbę województw, albo jeszcze podczas batalii o budżet. Wydawało się, że przyspieszone wybory w 1999 r. są najlepszym rozwiązaniem dla SLD, bo zapewnią sojuszowi zwycięstwo i uchronią go przed tak przykrymi sprawami jak proces o 7 mln dolarów. Potem nagle sam Leszek Miller zaczął mówić o możliwości współpracy rządzących i opozycji, a dziś sojusz nie sprzeciwia się reformom, proponuje tylko ich rozłożenie w czasie dla "ulżenia społeczeństwu". Po prostu lewica szybciej i lepiej oceniła potęgę sił rozpętanych przez "uczniów czarnoksiężnika", jak pozwoliłem sobie kiedyś w tym miejscu nazwać zwycięzców wyborów w 1997 r., zachęcając ich do reformatorskiej odwagi. Wprawdzie zwycięstwo lewicy byłoby dzisiaj jeszcze bardziej oczywiste, z reform wycofać się jednak już nie da, a ktokolwiek znajdzie się w Alejach Ujazdowskich i na Wiejskiej, będzie musiał wziąć na siebie ciężar nie tylko kosztów ich wprowadzenia, ale i rozbuchanych przy tej okazji rewindykacji. Jeśli SLD wziąłby dziś władzę, to już za parę miesięcy jego notowania znalazłyby się na poziomie popularności dzisiejszej koalicji. Lepiej więc przeczekać, spokojnie sypać piasek w tryby, z zatroskaną miną ubolewać nad nieudolnością rządzących i biedą rządzonych, postulując rozłożenie reform w czasie tak, by wówczas gdy przyjdzie czas na wybory parlamentarne, kraj dalej tkwił w konfliktach. Wtedy pozytywne skutki reform skonsumuje zwycięzca tych wyborów, mając czas na nierobienie niczego do 2005 r., tak jak zwycięska w 1993 r. lewica konsumowała skutki reformatorskich działań swych solidarnościowych poprzedników. Będzie też czas na dokończenie przekształcenia SLD w partię lub federację partii, bo w obecnym kształcie (udział związków zawodowych) konstytucja zabrania mu startu w wyborach.
Spadek poparcia dla rządu był wkalkulowany w plan reform
Dobry człowiek z Gliwic. Zamysł rządu premiera Buzka był tyleż prosty, co szaleńczo odważny: przeprowadzić wszystkie trudne reformy jak najszybciej, przetrwać czas nieuchronnego bałaganu i frustracji związanych z ich wdrożeniem, zwyciężyć w wyborach, kiedy przyjdą pozytywne skutki reform i poprawią się nastroje społeczne. Cóż się więc z tej perspektywy takiego strasznego przydarzyło? Przecież obniżka nastrojów i spadek poparcia dla rządu był w ten plan wkalkulowany. Niech politycy i publicyści nie zachowują się tak jak kobieta, która nagle odkryła, że nie będzie wiecznie młoda. A że zdesperowani rolnicy wyszli na drogi, że ujawniły się potężne lobby z ekspozyturami w koalicji, że w kolejce do strajku ustawiają się coraz to nowe grupy zawodowe? To też się przydarza rządzącym w wolnym świecie. Brytyjscy górnicy pod wodzą mocno podejrzanego o libijsko-kremlowskie koneksje niejakiego Scargilla rzucili w latach 80. wyzwanie rządowi Margaret Thatcher i przegrali, choć zatrzęsła się Anglia. W USA kipiały strajkami kopalnie Wirginii i huty Pensylwanii, a dziś nie ma tam ani jednego wielkiego pieca, zaś potomkowie strajkujących doskonale urządzili się w innych, nowocześniejszych zawodach. We Francji rolnicy coraz to zrzucają płody swoich jakoby niedochodowych gospodarstw, a transportowcy paraliżują komunikację. A mimo to kraj idzie naprzód. Co więcej, premier Buzek w ciągu ponad roku swego urzędowania zaprezentował coś niesłychanie wartościowego, co sprawia, że jego osobiste notowania są wyższe od notowań kierowanego przezeń rządu. Otóż od czasów Tadeusza Mazowieckiego nie mieliśmy na premierowskim fotelu człowieka tak budzącego zaufanie, człowieka dialogu i kompromisu. Bo w Polsce nigdy postawy skrajne nie znajdą szerszego poparcia, Polacy nie pójdą masowo ani za Lepperem, ani za Radiem Maryja, choć blokady rolnicze pokazały, że obie skrajności - lewicowa i prawicowa - wspierają się skutecznie nawzajem. Polacy zawsze byli ludźmi środka, co nam zresztą przy różnych okazjach zarzucano. Posiadanie takiego człowieka - nie wodza, ale jednego z nas - na przywódczym stanowisku, to wielka szansa, której nie należałoby marnować. Czasy "Solidarności" kanonizowały strajk. Oflagowana brama i opaska na rękawie dawały patent na patriotyzm. Dziesięciolecie wolnej Polski zde- sakralizowało strajkowy obrządek, pokazało, że za flagami i nabożnymi pieśniami nie musi koniecznie stać ludzka krzywda, ale pazerny interes lub polityczna rozgrywka. Któż dziś przejąłby się strajkiem nieefektywnej kopalni lub przestarzałej huty; niech sobie stoją, przynajmniej nie trzeba będzie dopłacać do produkcji! Dlatego dzisiejsze protesty zarówno rolników, jak i lekarzy polegają na robieniu na złość innym ludziom: blokowanie dróg to agresja przeciw kierowcom, odmowa leczenia pacjentów to agresja przeciw nim. Jeśli zrobimy na złość dostatecznie dużej liczbie ludzi, rząd się cofnie, bo państwo jest bezsilne, a ludzie, przeciw którym kierujemy swoją agresję - nie zorganizowani. Takie postawy są krótkowzroczne, nie tylko dlatego, że podejmuje się lekkomyślną grę interesem państwa, ale nade wszystko dlatego, że nie uzyskają one akceptacji większości, przeciwko której są skierowane.
I na koniec przesłanie do rządzących: unikać grubych błędów! Bo małe są nie do uniknięcia. Gdyby rząd miał dobrych i nie bojących się własnego zdania doradców, wiedziałby wcześniej, że katastrofalnie pogarsza się sytuacja dużych gospodarstw hodowlanych i że protest Leppera pociągnie nie tylko frustratów, ale i farmerów, którzy uwierzyli w wolny rynek i teraz poczuli się wystrychnięci na dudka. Można byłoby na czas uruchomić pieniądze, które wyasygnowano dopiero pod presją strajku. Gdyby Unia Wolności była tak mądra, za jaką się uważa, nie wywoływałaby styczniowego kryzysu w koalicji w najgorszym momencie, tuż przed rolniczymi blokadami i zapowiedzią strajku lekarzy. Gdyby polityka informacyjna rządu nie sprowadzała się do eksploatowania ciepła i samorodnego talentu medialnego premiera. Gdyby... ale to temat na osobne rozważania.
Już nie chcemy przyspieszonych wyborów - mówi mi znajomy działacz SLD. I rzeczywiście, po co brać władzę, nawet gdyby rząd AWS-UW rozsypał się przy kolejnej kłótni albo strajku? Po to, żeby borykać się z zapoczątkowanymi, ale dalekimi od uzyskania pozytywnych efektów trzema wielkimi reformami i zapowiedzianą oświatową? Każda jest niezbędna, lecz każda też fatalnie przygotowana informacyjnie, niechlujnie przepchnięta przez Sejm, budząca - jak wszystko, co niewiado- me - strach u niedoinformowanych ludzi. A przy tym każda jest okazją do nowego podziału wpływów i pieniędzy, do wyszarpnięcia większego kawałka dla jednej grupy kosztem innych. Każda - jak wszelkie poruszenie zastanego - budzi uśpione rewindykacje. Inne nastroje w opozycji panowały w okresie przesławnego totolotka, który miał ustalić liczbę województw, albo jeszcze podczas batalii o budżet. Wydawało się, że przyspieszone wybory w 1999 r. są najlepszym rozwiązaniem dla SLD, bo zapewnią sojuszowi zwycięstwo i uchronią go przed tak przykrymi sprawami jak proces o 7 mln dolarów. Potem nagle sam Leszek Miller zaczął mówić o możliwości współpracy rządzących i opozycji, a dziś sojusz nie sprzeciwia się reformom, proponuje tylko ich rozłożenie w czasie dla "ulżenia społeczeństwu". Po prostu lewica szybciej i lepiej oceniła potęgę sił rozpętanych przez "uczniów czarnoksiężnika", jak pozwoliłem sobie kiedyś w tym miejscu nazwać zwycięzców wyborów w 1997 r., zachęcając ich do reformatorskiej odwagi. Wprawdzie zwycięstwo lewicy byłoby dzisiaj jeszcze bardziej oczywiste, z reform wycofać się jednak już nie da, a ktokolwiek znajdzie się w Alejach Ujazdowskich i na Wiejskiej, będzie musiał wziąć na siebie ciężar nie tylko kosztów ich wprowadzenia, ale i rozbuchanych przy tej okazji rewindykacji. Jeśli SLD wziąłby dziś władzę, to już za parę miesięcy jego notowania znalazłyby się na poziomie popularności dzisiejszej koalicji. Lepiej więc przeczekać, spokojnie sypać piasek w tryby, z zatroskaną miną ubolewać nad nieudolnością rządzących i biedą rządzonych, postulując rozłożenie reform w czasie tak, by wówczas gdy przyjdzie czas na wybory parlamentarne, kraj dalej tkwił w konfliktach. Wtedy pozytywne skutki reform skonsumuje zwycięzca tych wyborów, mając czas na nierobienie niczego do 2005 r., tak jak zwycięska w 1993 r. lewica konsumowała skutki reformatorskich działań swych solidarnościowych poprzedników. Będzie też czas na dokończenie przekształcenia SLD w partię lub federację partii, bo w obecnym kształcie (udział związków zawodowych) konstytucja zabrania mu startu w wyborach.
Spadek poparcia dla rządu był wkalkulowany w plan reform
Dobry człowiek z Gliwic. Zamysł rządu premiera Buzka był tyleż prosty, co szaleńczo odważny: przeprowadzić wszystkie trudne reformy jak najszybciej, przetrwać czas nieuchronnego bałaganu i frustracji związanych z ich wdrożeniem, zwyciężyć w wyborach, kiedy przyjdą pozytywne skutki reform i poprawią się nastroje społeczne. Cóż się więc z tej perspektywy takiego strasznego przydarzyło? Przecież obniżka nastrojów i spadek poparcia dla rządu był w ten plan wkalkulowany. Niech politycy i publicyści nie zachowują się tak jak kobieta, która nagle odkryła, że nie będzie wiecznie młoda. A że zdesperowani rolnicy wyszli na drogi, że ujawniły się potężne lobby z ekspozyturami w koalicji, że w kolejce do strajku ustawiają się coraz to nowe grupy zawodowe? To też się przydarza rządzącym w wolnym świecie. Brytyjscy górnicy pod wodzą mocno podejrzanego o libijsko-kremlowskie koneksje niejakiego Scargilla rzucili w latach 80. wyzwanie rządowi Margaret Thatcher i przegrali, choć zatrzęsła się Anglia. W USA kipiały strajkami kopalnie Wirginii i huty Pensylwanii, a dziś nie ma tam ani jednego wielkiego pieca, zaś potomkowie strajkujących doskonale urządzili się w innych, nowocześniejszych zawodach. We Francji rolnicy coraz to zrzucają płody swoich jakoby niedochodowych gospodarstw, a transportowcy paraliżują komunikację. A mimo to kraj idzie naprzód. Co więcej, premier Buzek w ciągu ponad roku swego urzędowania zaprezentował coś niesłychanie wartościowego, co sprawia, że jego osobiste notowania są wyższe od notowań kierowanego przezeń rządu. Otóż od czasów Tadeusza Mazowieckiego nie mieliśmy na premierowskim fotelu człowieka tak budzącego zaufanie, człowieka dialogu i kompromisu. Bo w Polsce nigdy postawy skrajne nie znajdą szerszego poparcia, Polacy nie pójdą masowo ani za Lepperem, ani za Radiem Maryja, choć blokady rolnicze pokazały, że obie skrajności - lewicowa i prawicowa - wspierają się skutecznie nawzajem. Polacy zawsze byli ludźmi środka, co nam zresztą przy różnych okazjach zarzucano. Posiadanie takiego człowieka - nie wodza, ale jednego z nas - na przywódczym stanowisku, to wielka szansa, której nie należałoby marnować. Czasy "Solidarności" kanonizowały strajk. Oflagowana brama i opaska na rękawie dawały patent na patriotyzm. Dziesięciolecie wolnej Polski zde- sakralizowało strajkowy obrządek, pokazało, że za flagami i nabożnymi pieśniami nie musi koniecznie stać ludzka krzywda, ale pazerny interes lub polityczna rozgrywka. Któż dziś przejąłby się strajkiem nieefektywnej kopalni lub przestarzałej huty; niech sobie stoją, przynajmniej nie trzeba będzie dopłacać do produkcji! Dlatego dzisiejsze protesty zarówno rolników, jak i lekarzy polegają na robieniu na złość innym ludziom: blokowanie dróg to agresja przeciw kierowcom, odmowa leczenia pacjentów to agresja przeciw nim. Jeśli zrobimy na złość dostatecznie dużej liczbie ludzi, rząd się cofnie, bo państwo jest bezsilne, a ludzie, przeciw którym kierujemy swoją agresję - nie zorganizowani. Takie postawy są krótkowzroczne, nie tylko dlatego, że podejmuje się lekkomyślną grę interesem państwa, ale nade wszystko dlatego, że nie uzyskają one akceptacji większości, przeciwko której są skierowane.
I na koniec przesłanie do rządzących: unikać grubych błędów! Bo małe są nie do uniknięcia. Gdyby rząd miał dobrych i nie bojących się własnego zdania doradców, wiedziałby wcześniej, że katastrofalnie pogarsza się sytuacja dużych gospodarstw hodowlanych i że protest Leppera pociągnie nie tylko frustratów, ale i farmerów, którzy uwierzyli w wolny rynek i teraz poczuli się wystrychnięci na dudka. Można byłoby na czas uruchomić pieniądze, które wyasygnowano dopiero pod presją strajku. Gdyby Unia Wolności była tak mądra, za jaką się uważa, nie wywoływałaby styczniowego kryzysu w koalicji w najgorszym momencie, tuż przed rolniczymi blokadami i zapowiedzią strajku lekarzy. Gdyby polityka informacyjna rządu nie sprowadzała się do eksploatowania ciepła i samorodnego talentu medialnego premiera. Gdyby... ale to temat na osobne rozważania.
Więcej możesz przeczytać w 9/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.