„Siostra twojej siostry”, prosta historia o zagubionych trzydziestolatkach, wchodzi właśnie na ekrany polskich kin. Rozmawiamy z jego reżyserką Lynn Shelton.
Krzysztof Kwiatkowski: Pani chyba lubi życiowych rozbitków?
Lynn Shelton: Aż tak to widać? Rzeczywiście, zawsze mnie do nich ciągnęło. Ciekawi mnie człowiek, który nie ma punktów odniesienia i dzięki temu może pójść w każdą stronę. Dlatego „Siostra twojej siostry” jest portretem ludzi, którzy stracili grunt pod nogami. Hannah załamała się po rozpadzie swojego związku, Jack nie umie zmierzyć się ze stratą bliskiej osoby. Oboje przeżywają kryzys tożsamości i muszą zadać sobie podstawowe pytanie: „Co powinienem z sobą zrobić?”. Brzmi szumnie, ale przecież przed takimi dylematami każdy z nas staje.
Bohaterowie „Siostry twojej siostry” nie umieją znaleźć swojego miejsca w świecie. To znak czasu?
Obserwuję generację trzydziestolatków z dystansu, jestem trochę starsza, obchodzę w tym roku dziewiętnastolecie małżeństwa. Ale wciąż spotykam ludzi niepewnych siebie, nigdzie niezakorzenionych. Moi znajomi często dryfują przez życie – wykonują wolne zawody, jeżdżą po świecie, skaczą od projektu do projektu. Noszą w sobie strach przed dzieleniem się intymnością, wciąż odkładają decyzję o ustatkowaniu się.
W pani filmach nie wydarza się nic spektakularnego – bohaterowie siedzą w domu, rozmawiają, zbliżają się do siebie i oddalają.
W latach 50. twórcy francuskiej Nowej Fali odrzucili epickie produkcje na rzecz skromnych historii zwykłych ludzi. W Stanach w naturalnych sceneriach po ekranie włóczyli się bohaterowie Johna Cassavetesa. Dzisiaj również potrzebujemy odskoczni od superprodukcji o herosach – wśród publiczności czuć głód zwyczajności. Amerykańskie studia filmowe zapomniały, że kino może być bliskie ludziom. Robią remaki remake’ów przygód Spidermana i Avengers. A ja chcę, żeby mój widz miał poczucie, że zagląda do czyjegoś życia przez dziurkę od klucza. Nie oferuję wyraźnej pointy ani morału.
Bywa pani nazywana królową mumblecore – niezależnego ruchu, który specjalizuje się w kameralnych dramatach z życia trzydziestolatków. Ma pani poczucie przynależności do grupy?
Podchodzę sceptycznie do podobnych deklaracji. Manifestem napisanym przez artystów była Dogma. Mumblecore to etykieta stworzona przez krytyków. Ale coś jest na rzeczy. Przyjaźnię się z twórcami podobnych filmów – Joe Swanbergiem albo Markiem i Jayem Duplassami. Podobnie odczuwamy świat, wspieramy nawzajem swoje produkcje, pokazujemy podobny wycinek społeczeństwa. I nie musimy przez lata odchodzić z kwitkiem spod drzwi studiów. Prosta formuła naszych filmów sprawia, że wystarczy wziąć kamerę do ręki, zebrać znajomych i kręcić.
Pani jednak późno debiutowała.
Dopiero w wieku 39 lat poczułam się gotowa do wyreżyserowania pełnego metrażu. Wychowałam się w Seattle, studiowałam aktorstwo w Waszyngtonie, przeniosłam się do Nowego Jorku, gdzie skończyłam fotografię, zajmowałam montażem i kinem eksperymentalnym. A żeby zapłacić rachunki, imałam się różnych zawodów. Bywałam aktorką, ale też przez lata pracowałam jako sekretarka.
A także na statku rybackim.
Przez kilka miesięcy pływałam po Morzu Beringa na gigantycznym trawlerze, który wielkimi sieciami wydobywał tony ryb. Na dolnym pokładzie znajdowała się przetwórnia, gdzie na japoński rynek przerabiano czarniaki z rodziny dorszowatych w surimi. Przez sześć godzin ukręcałam głowy rybom, które wymknęły się ostrzom specjalnej maszyny. Później przysługiwało mi sześć godzin odpoczynku i znowu wracałam do taśmy. Szczęśliwie jedna z kobiet z kuchni zaszła w ciążę i trzeba było odstawić ją na ląd. Weszłam wtedy na jej miejsce. To była fantastyczna przygoda.
Pamięta pani, kiedy pani głównym zajęciem stała się reżyseria?
Przełomem był festiwal Sundance. Zaprezentowałam tam „Humpday” i moja kariera nabrała rozpędu. Zaczęłam żyć z kina. Ale wcześniejsze doświadczenia zostały we mnie. Występy aktorskie, praca w teatrze, montowanie cudzych filmów. Na początku wszystko robiłam sama: pisałam scenariusz, obsługiwałam kamerę, montowałam, zajmowałam się dźwiękiem. Myślę, że dzięki temu dzisiaj umiem lepiej rozmawiać ze współpracownikami. No i spotkałam po drodze ludzi, których gesty, słowa i emocje wykorzystuję w swoich opowieściach.
Wyobraża sobie pani czasem swoich bohaterów za 20 lat?
Zrobiłam ostatnio trzy filmy, których akcja rozgrywała się w skondensowanej przestrzeni, między kilkoma osobami. Nie mogłam rozpraszać się ani wychodzić myślami poza ich teraźniejszość. Ale jestem wierna swoim aktorom. Dlatego poczekam, aż oni się zestarzeją. Wtedy zapukam do nich z kamerą i odpowiem panu na to pytanie.
„Siostra twojej siostry”, Lynn Shelton, Gutek Film KONKURS 31 sierpnia w kinach sieci Multikino odbędzie się Noc Reżyserskich Wersji Władcy Pierścieni. Każdy z kultowych filmów Petera Jacksona został poszerzony o ponad 40 minut. Mamy podwójne zaproszenia dla czytelników. Proszę dzwonić: 22 529 11 00.
Lynn Shelton: Aż tak to widać? Rzeczywiście, zawsze mnie do nich ciągnęło. Ciekawi mnie człowiek, który nie ma punktów odniesienia i dzięki temu może pójść w każdą stronę. Dlatego „Siostra twojej siostry” jest portretem ludzi, którzy stracili grunt pod nogami. Hannah załamała się po rozpadzie swojego związku, Jack nie umie zmierzyć się ze stratą bliskiej osoby. Oboje przeżywają kryzys tożsamości i muszą zadać sobie podstawowe pytanie: „Co powinienem z sobą zrobić?”. Brzmi szumnie, ale przecież przed takimi dylematami każdy z nas staje.
Bohaterowie „Siostry twojej siostry” nie umieją znaleźć swojego miejsca w świecie. To znak czasu?
Obserwuję generację trzydziestolatków z dystansu, jestem trochę starsza, obchodzę w tym roku dziewiętnastolecie małżeństwa. Ale wciąż spotykam ludzi niepewnych siebie, nigdzie niezakorzenionych. Moi znajomi często dryfują przez życie – wykonują wolne zawody, jeżdżą po świecie, skaczą od projektu do projektu. Noszą w sobie strach przed dzieleniem się intymnością, wciąż odkładają decyzję o ustatkowaniu się.
W pani filmach nie wydarza się nic spektakularnego – bohaterowie siedzą w domu, rozmawiają, zbliżają się do siebie i oddalają.
W latach 50. twórcy francuskiej Nowej Fali odrzucili epickie produkcje na rzecz skromnych historii zwykłych ludzi. W Stanach w naturalnych sceneriach po ekranie włóczyli się bohaterowie Johna Cassavetesa. Dzisiaj również potrzebujemy odskoczni od superprodukcji o herosach – wśród publiczności czuć głód zwyczajności. Amerykańskie studia filmowe zapomniały, że kino może być bliskie ludziom. Robią remaki remake’ów przygód Spidermana i Avengers. A ja chcę, żeby mój widz miał poczucie, że zagląda do czyjegoś życia przez dziurkę od klucza. Nie oferuję wyraźnej pointy ani morału.
Bywa pani nazywana królową mumblecore – niezależnego ruchu, który specjalizuje się w kameralnych dramatach z życia trzydziestolatków. Ma pani poczucie przynależności do grupy?
Podchodzę sceptycznie do podobnych deklaracji. Manifestem napisanym przez artystów była Dogma. Mumblecore to etykieta stworzona przez krytyków. Ale coś jest na rzeczy. Przyjaźnię się z twórcami podobnych filmów – Joe Swanbergiem albo Markiem i Jayem Duplassami. Podobnie odczuwamy świat, wspieramy nawzajem swoje produkcje, pokazujemy podobny wycinek społeczeństwa. I nie musimy przez lata odchodzić z kwitkiem spod drzwi studiów. Prosta formuła naszych filmów sprawia, że wystarczy wziąć kamerę do ręki, zebrać znajomych i kręcić.
Pani jednak późno debiutowała.
Dopiero w wieku 39 lat poczułam się gotowa do wyreżyserowania pełnego metrażu. Wychowałam się w Seattle, studiowałam aktorstwo w Waszyngtonie, przeniosłam się do Nowego Jorku, gdzie skończyłam fotografię, zajmowałam montażem i kinem eksperymentalnym. A żeby zapłacić rachunki, imałam się różnych zawodów. Bywałam aktorką, ale też przez lata pracowałam jako sekretarka.
A także na statku rybackim.
Przez kilka miesięcy pływałam po Morzu Beringa na gigantycznym trawlerze, który wielkimi sieciami wydobywał tony ryb. Na dolnym pokładzie znajdowała się przetwórnia, gdzie na japoński rynek przerabiano czarniaki z rodziny dorszowatych w surimi. Przez sześć godzin ukręcałam głowy rybom, które wymknęły się ostrzom specjalnej maszyny. Później przysługiwało mi sześć godzin odpoczynku i znowu wracałam do taśmy. Szczęśliwie jedna z kobiet z kuchni zaszła w ciążę i trzeba było odstawić ją na ląd. Weszłam wtedy na jej miejsce. To była fantastyczna przygoda.
Pamięta pani, kiedy pani głównym zajęciem stała się reżyseria?
Przełomem był festiwal Sundance. Zaprezentowałam tam „Humpday” i moja kariera nabrała rozpędu. Zaczęłam żyć z kina. Ale wcześniejsze doświadczenia zostały we mnie. Występy aktorskie, praca w teatrze, montowanie cudzych filmów. Na początku wszystko robiłam sama: pisałam scenariusz, obsługiwałam kamerę, montowałam, zajmowałam się dźwiękiem. Myślę, że dzięki temu dzisiaj umiem lepiej rozmawiać ze współpracownikami. No i spotkałam po drodze ludzi, których gesty, słowa i emocje wykorzystuję w swoich opowieściach.
Wyobraża sobie pani czasem swoich bohaterów za 20 lat?
Zrobiłam ostatnio trzy filmy, których akcja rozgrywała się w skondensowanej przestrzeni, między kilkoma osobami. Nie mogłam rozpraszać się ani wychodzić myślami poza ich teraźniejszość. Ale jestem wierna swoim aktorom. Dlatego poczekam, aż oni się zestarzeją. Wtedy zapukam do nich z kamerą i odpowiem panu na to pytanie.
„Siostra twojej siostry”, Lynn Shelton, Gutek Film KONKURS 31 sierpnia w kinach sieci Multikino odbędzie się Noc Reżyserskich Wersji Władcy Pierścieni. Każdy z kultowych filmów Petera Jacksona został poszerzony o ponad 40 minut. Mamy podwójne zaproszenia dla czytelników. Proszę dzwonić: 22 529 11 00.
Więcej możesz przeczytać w 35/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.