"Słynny antypolski wyskok Teda Turnera, założyciela CNN, przypomniał Amerykanom o polish jokes, czyli gatunku dowcipów, które w Stanach Zjednoczonych wydawały się od pewnego czasu nieodwołalnie zanikać" - czytam w tekście "Śmiechu warte". Jakież to były (są?) dowcipy? Ano na przykład: "Co to jest kawał brudnej szmaty z dziurą w środku? Chustka do nosa Polaka" (tu podpowiedź dla mniej domyślnych Czytelników: wspomniana dziura służyć ma nieskrępowanemu, a jednocześnie dyskretnemu dostępowi do wnętrza organu powonienia). Czy najnowsza amerykańska definicja "chustki do nosa Polaka" uległa istotnemu przewartościowaniu w stosunku do cytowanej? Innymi słowy - czy przeciętny Amerykanin uważa obecnie, że: primo - "chustka do nosa Polaka" niekoniecznie musi być brudna, secundo - nie ma zazwyczaj otworu w środku, tertio - nad Wisłą używa się już niemal wyłącznie chusteczek higienicznych jednorazowego użytku? Moim skromnym zdaniem - nie. Moim zdaniem, problem z niewyparzonym językiem wiceprezesa Time Warner Inc. nie sprowadza się wyłącznie do naruszenia przez męża aktorki Fondy zasad - jak to powiadają elegancko za oceanem - political correctness i przywołania stereotypów z zamierzchłej przeszłości. Śmiem twierdzić, że zasadniczy problem z naszego punktu widzenia jest jak najbardziej aktualny i w wypadku incydentu z saperem Turnerem w roli głównej sprowadza się do wniosku, że twórca bodaj największego dziś i najbardziej opiniotwórczego medium na świecie głośno tylko wypowiedział to, co wciąż jeszcze myśli o nas wielu jego rodaków. I nie tylko zresztą obywateli USA. "Tylko w styczniu 1999 r. deficyt w obrotach handlowych RP zwiększył się o ponad 1,2 mld dolarów" - wyliczają autorzy tekstu "Polska marka". Co ma zapaść w naszym handlu zagranicznym do polish jokes? - spyta ktoś. Ma, i to wiele. Otóż nie jesteśmy w stanie zaoferować wybrednym i wymagającym zachodnim rynkom nic szczególnie atrakcyjnego, co łączy się może nie tyle zaraz z głupotą i lenistwem najczęstszych bohaterów polish jokes, ile - powiedzmy bardziej eufemistycznie - z brakiem kreatywności polskich producentów oraz speców od marketingu. I nikt mnie nie przekona, że sytuację zmienią diametralnie egzorcyzmy nad złotym, zwane oficjalnie "uprawianiem elastycznej polityki kursowej". Autorzy artykułu "Polska marka" wśród polskich przebojów eksportowych wymieniają meble. Domniemywam jednak, że w świadomość przeciętnego odbiorcy zza Odry wrył się jeden tylko polski wynalazek z tej branży: "okrągły stół" - do dziś w wielu krajach synonim gotowości do kompromisu. Dalej wśród naszych eksportowych hitów, które jako "produkty" obroniły się same, wymieniłbym Karola Wojtyłę i Lecha Wałęsę. Co dalej na tej liście? Dalej musi, niestety, nastąpić pełna zażenowania cisza. Co prawda autorzy wspomnianego materiału podają, że sprzedajemy w RFN odzież wartości 2 mld marek. Tylko ilu Niemców o tym wie, skoro w tamtejszych sklepach nasze tekstylia opatrzone są metkami Bossa lub Quelle? Dlaczego tak się dzieje? "Polscy eksporterzy niechętnie podają kraj pochodzenia towarów z obawy, że trudno je będzie dobrze sprzedać"- tłumaczą z prostotą autorzy artykułu. I tak wracamy do amerykańskich polish jokes czy niemieckich Polenwitze, a więc międzynarodowego wizerunku Polski i Polaków. Możemy uchodzić za "tygrysa Europy Środkowej" w oczach dziennikarzy, ekonomistów bądź polityków, ale jeszcze nie wśród zwykłych zjadaczy chleba. Bo który - dajmy na to - przeciętny niemiecki konsument sięgnie u siebie, mając pod ręką prawdziwy róg obfitości, po nasze wędliny, przetwory warzywne lub soki, jeżeli Rzeczpospolitą kojarzy akurat wyłącznie z dowcipem, wedle którego nie ma polskiego odpowiednika niemieckiego słowa "mydło"? Niepełnosprawni pracownicy gwarancją rynkowego sukcesu firmy - dowiaduję się z tekstu "Biznes na rencie". Czyż nie ma to wiele wspólnego z osławionym wzgardliwym Polnische Wirtschaft? W szpitalach leczy się zdrowych pacjentów, aby wyłudzić dodatkowe pieniądze z kas chorych - czytam w "Terapii symulowanej". Czyż nie jest to najlepsza satyra na uzdrawianie służby zdrowia po polsku? Prezydent Rzeczypospolitej zarabia mniej niż marszałek wojewódz- twa - zauważają autorzy tekstu "Sami sobie". Czyż nie jest to doskonały punkt wyjścia do karykaturalnej prezentacji reformy samorządowej w polskim wydaniu? Autorzy cytowanego na początku artykułu "Śmiechu warte" wieszczą "koniec ery polish jokes". Nie byłbym tego tak do końca pewien. Wciąż sami o sobie układamy nowe jokes i nowe Witze.
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.