Marcin Pieńkowski: W jakich okolicznościach poznał pan generała Petelickiego?
Gromosław Czempiński: Pierwszy raz spotkaliśmy się w 1976 r. na przyjęciu zorganizowanym przez ambasadę Polski w Nowym Jorku. Sławek pracował tam jako attaché kulturalny, a ja byłem wicekonsulem w Chicago. Nie pamiętam, czy ktoś mi go przedstawił. Chyba sam do niego podszedłem. Rozmawialiśmy, a potem, tego samego dnia, ruszyliśmy w miasto. Jako młodsi oficerowie wywiadu chcieliśmy sprawdzić, jak funkcjonuje FBI w Nowym Jorku w porównaniu z tym, jak działa w Chicago.
Mimo że nie znali się panowie wcześniej, poszli się pobawić na mieście?
Tak. Pochodziliśmy trochę po klubach, trochę wypiliśmy, odwiedziliśmy też kilka nocnych lokali. Cały czas sprawdzaliśmy, czy ciągnie się za nami FBI. Spędziliśmy razem około 48 godzin, brojąc na mieście. Potem wróciliśmy, każdy do siebie, do swoich obowiązków. I obaj czekaliśmy, czy jakieś informacje dotrą do centrali.
Panów zachowanie mogło się nie spodobać przełożonym?
Robiliśmy rzeczy, które w zasadzie są niedozwolone. Nie wolno nam było prowokować ani bez powodu testować funkcjonowania FBI. Z reguły jeśli postępowanie oficera odbiega od standardów, to należy powiadomić centralę, że oficer zachował się niezgodnie z procedurami. I Sławek czekał w napięciu, czy taka wiadomość pojawi się w centrali, i ja czekałem. Ale ostatecznie nic się nie ukazało, przełożeni nie otrzymali żadnej informacji o naszych wspólnych wypadach. W ten sposób nabraliśmy do siebie zaufania.
Po tych wypadach spotykali się panowie jeszcze w Stanach Zjednoczonych?
Tylko kilka razy, ponieważ mój pobyt w USA nie trwał długo. Zostałem wycofany z powodu zdrady jednego z oficerów. Ponownie zobaczyliśmy się po moim powrocie z Genewy. Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Na początku nie była to przyjaźń zawodowa – Sławek był w wywiadzie, mnie przeniesiono do kontrwywiadu, czyli do Departamentu II. Nie pracowaliśmy już w tej samej jednostce, ale Sławek często do mnie przychodził. Z jednej strony była to okazja, żeby porozmawiać, z drugiej – chciał usłyszeć o naszych doświadczeniach.
To spotkania zawodowe. A co z prywatnymi?
Urządzaliśmy różne wypady w Warszawie – towarzyskie, zabawowe. Sławek miał wielu przyjaciół, można powiedzieć, że nieporównywalnie więcej ode mnie. Również dlatego, że ja jako odsunięty od Departamentu I nie miałem już tak naturalnych kontaktów z kolegami z wywiadu. To Sławek był tym, który tworzył naturalny pomost między nami. Starał się, żeby nasze relacje były utrzymywane i żeby moje kontakty z wywiadem się nie rozluźniły. Mówił: „Gromek, nie martw się, prędzej czy później wrócisz”.
Generał Petelicki był wobec panów lojalny. Jakim był człowiekiem?
Sławek był przede wszystkim bardzo towarzyski. Niesłychanie przedsiębiorczy i rzutki. Gdziekolwiek się znalazł, starał się odgrywać pierwszoplanową rolę. Mimo to budził szacunek kolegów. Lubił też pokazywać, że jest wyjątkowo sprawny i silny. Wielokrotnie konfrontowaliśmy się w siłowaniu na rękę.
Wygrywał?
Na prawą nigdy nie wygrał, na lewą nigdy nie wygrałem ja. To było dla niego niezrozumiałe, mówił: „Gromek, przecież to ja jestem jeden wielki mięsień, a ty jesteś głównie koszykarzem czy siatkarzem. Jaką ty możesz mieć sprawność?”. Lubił też wyciągać nas na zabawy. Zawsze chciał, żebyśmy się spotykali po pracy. Nasza przyjaźń zadzierzgnęła się mocniej, gdy po trzech latach wróciłem do wywiadu. Sławek w tym czasie już awansował, co znaczyło, że musiał mieć dobre wyniki. Został zastępcą naczelnika, co budziło podziw i respekt młodych, bo awansował najszybciej. Szkołę skończył trzy lata przed nami, przed tym słynnym rocznikiem 1972.
I to jeszcze nie były Kiejkuty, prawda?
Nie kończył Kiejkut. Sławek był szkolony indywidualnie, bardziej starannie. Poświęcano mu nieporównanie więcej czasu niż na zwykłych zajęciach czy seminariach. Kolejne zbliżenie między nami nastąpiło, gdy obaj wzięliśmy udział w ćwiczeniach dywersyjnych.
Co panowie próbowali sabotować?
Mieliśmy za zadanie „wysadzać” sztaby wojskowe w stolicy i wokół niej. To nie było łatwe zadanie. Nie mieliśmy dokumentów, szukała nas policja i żandarmeria. Takie ćwiczenia odbywały się w całej Polsce. Sławek wykazał się wyjątkową pomysłowością w wymyślaniu sposobów na to, jak się dostać na teren jednostek wojskowych. I w różnych miejscach zostawialiśmy atrapy bomb. Można powiedzieć, że wysadziliśmy wszystkie sztaby wojskowe w garnizonie warszawskim.
Może pan uchylić rąbka tajemnicy okrywającej te pomysły gen. Petelickiego?
Zawsze chodziło o to, by wymyślić jakąś historię lub spreparować dokumenty. Dzięki temu strażnicy nas wpuszczali. I to mimo że żandarmeria była ostrzeżona i wyczulona! Zatrzymywali i legitymowali każdą obcą osobę, która pojawiła się w okolicy jednostki. Nam się jednak udawało. Preparowaliśmy lewe dokumenty. Co prawda nie jest to legalne, ale to była symulacja. Udawaliśmy, że jesteśmy rzuceni gdzieś daleko w Europie, wokół są nieprzyjaciele, a my nie mamy dokumentów i musimy sobie poradzić. Ćwiczenia z dokumentami to część szkolenia, które przechodzi każdy oficer wywiadu.
A jak na panów skuteczność reagowało wojsko?
Po dwóch dniach kazano nam przerwać akcję. Panowała frustracja spowodowana tym, że nie udało się nas złapać. Konfetti wybuchało w różnych miejscach. Kierownictwo doszło do wniosku, że nie można tak ośmieszać armii i systemu zabezpieczeń. Od tego momentu bardzo przypadliśmy sobie ze Sławkiem do gustu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.