Fundamentalizm religijny był dla Zachodu całkowitym zaskoczeniem. Nie wiedzieliśmy, że dawny fanatyzm powróci, korzystając z najnowocześniejszych technologii i globalnych mediów – Salman Rushdie mówi Cezaremu Michalskiemu o swoim życiu po fatwie.
Rozmawiałem z Rushdiem w Londynie, w samym sercu Bloomsbury, dzielnicy artystów i studentów. Od fatwy minęły 23 lata, od zamachów w Nowym Jorku 11 lat. Na rozmowę z Rushdiem nie trzeba już mieć zgody tajnych służb, jednak nie przestano grozić mu śmiercią, więc o miejscu spotkania poinformowano mnie w ostatniej chwili, a rozmawialiśmy w piwnicy agencji literackiej, której założyciel Andrew Wylie opiekuje się książkami Rushdiego od 20 lat.
Idąc na to spotkanie, mijając knajpy pełne rozbawionych Angoli, nie wiedziałem, z kim właściwie będę rozmawiał. Ze zmanierowanym celebrytą czy z mizantropem zgorzkniałym po latach ukrywania się przed nienawiścią ludzi, których nie zamierzał ob-razić. Spotkałem zwyczajnego faceta, który często się śmiał, opowiadając, jak stoczył i wygrał wojnę o ocalenie własnego pisarstwa i własnego życia.
CEZARY MICHALSKI: Przed fatwą uważa pan „Szatańskie wersety” za najmniej polityczną ze swoich książek, co jest zresztą prawdą na tle „Dzieci północy” czy „Wstydu”. Także po fatwie chce pan bronić tej powieści jako „tekstu literackiego”. Dlaczego nie skorzystał pan z okazji i nie wszedł w nową rolę, za którą i tak zapłacił pan ukrywaniem się przez 20 lat? Czemu za wszelką cenę chciał pan pozostać „pisarzem”, „cywilem”, „osobą prywatną”, zamiast stać się zawodowym wrogiem islamskiego fundamentalizmu, bojownikiem sekularyzmu, zmobilizowanym obrońcą liberalnych swobód?
SALMAN RUSHDIE: Ponieważ jestem tym, kim jestem. Jestem pisarzem i przez te wszystkie lata po fatwie zajmowałem się właściwie wyłącznie tym, aby pisarzem pozostać. Walczyłem o to, aby nie stać się wytworem innych ludzi. Czymś, co oni wymyślili na mój temat. Było bardzo łatwo pójść w tę nową rolę, ona była pozornie podniecająca.
Dzięki niej nie tylko się pan ukrywał, ale prowadził też życie celebryty. Spotkania z Thatcher, Blairem, Clintonem, przyjaźń z Bono, który śpiewał piosenkę do pańskiego tekstu. John Le Carré pana atakuje, Günter Grass i Kurt Vonnegut pana bronią...
...i zmieniam mieszkania, kiedy rozpoznał mnie sąsiad albo zwęszyły brukowce, spotykam się z własnym synem i byłą żoną w towarzystwie uzbrojonych agentów tajnej policji, wypraszają mnie z samolotu, jeśli rozpoznali mnie inni pasażerowie. Bycie ściganym celebrytą ma też swoje cienie (śmiech). Przez parę lat po fatwie wydawało się, że każdy na świecie ma jakieś wyobrażenie o mnie i mojej książce. Mogłem grać w ich grę, ale wtedy przestałbym być pisarzem. Więcej, przestałbym być sobą. Kiedy twój wizerunek nawet w twoich oczach zostaje rozbity przez potężne siły, nad którymi nie masz żadnej władzy, pozostaje ci skupienie się na swojej przestrzeni prywatnej, żeby zachować jakieś poczucie tożsamości, żeby się bronić przed kompletnym rozpadem.
Nawet rozwód jest wtedy czymś „normalniejszym”? Nawet eksbicjonistycznie przedstawiane przez pana w „Autobiografii” załamania prywatnego życia?
W dużym skrócie tak można powiedzieć (śmiech). Nawet utrata jakiegoś uczucia, nawet pojawienie się uczucia innego. Każdy ocalony moment życia prywatnego, zarówno ten najgorszy, jak i ten najlepszy, miłość, utrata miłości, wszystko jest lepsze od tego, co się dzieje z twoim publicznym wizerunkiem, kiedy tracisz nad nim panowanie. Kiedy przejmują nad nim władzę i kształtują go imamowie, politycy, brukowce. Julian Barnes napisał do mnie, zaraz w pierwszym tygodniu po fatwie: „nie pozwól im się zdefiniować, nie pozwól im się zinterpretować, zachowaj władzę nad sobą, pozostań tym, kim byłeś”. To bardzo dobra rada, nawet jeśli w mojej sytuacji nie było łatwo ją zrealizować (śmiech). Zatem walczyłem ze zmiennym szczęściem o prawo do pozostania zarówno osobą prywatną, jak i pisarzem. Przecież łatwo było zacząć pisać książki bardziej polemiczne, zaangażowane, ideologiczne, uwikłane w wojnę z islamem, którą mi narzucano. Tyle że ja takich książek nie pisałem przedtem i nie chciałem ich pisać potem.
Cały wywiad Cezarego Michalskiego z Salmanem Rushdiem w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost".
Nowy numer "Wprost" od 12.00 w niedzielę jest dostępny w formie e-wydania. Najnowsze wydanie tygodnika dostępne jest też na Facebooku.
Idąc na to spotkanie, mijając knajpy pełne rozbawionych Angoli, nie wiedziałem, z kim właściwie będę rozmawiał. Ze zmanierowanym celebrytą czy z mizantropem zgorzkniałym po latach ukrywania się przed nienawiścią ludzi, których nie zamierzał ob-razić. Spotkałem zwyczajnego faceta, który często się śmiał, opowiadając, jak stoczył i wygrał wojnę o ocalenie własnego pisarstwa i własnego życia.
CEZARY MICHALSKI: Przed fatwą uważa pan „Szatańskie wersety” za najmniej polityczną ze swoich książek, co jest zresztą prawdą na tle „Dzieci północy” czy „Wstydu”. Także po fatwie chce pan bronić tej powieści jako „tekstu literackiego”. Dlaczego nie skorzystał pan z okazji i nie wszedł w nową rolę, za którą i tak zapłacił pan ukrywaniem się przez 20 lat? Czemu za wszelką cenę chciał pan pozostać „pisarzem”, „cywilem”, „osobą prywatną”, zamiast stać się zawodowym wrogiem islamskiego fundamentalizmu, bojownikiem sekularyzmu, zmobilizowanym obrońcą liberalnych swobód?
SALMAN RUSHDIE: Ponieważ jestem tym, kim jestem. Jestem pisarzem i przez te wszystkie lata po fatwie zajmowałem się właściwie wyłącznie tym, aby pisarzem pozostać. Walczyłem o to, aby nie stać się wytworem innych ludzi. Czymś, co oni wymyślili na mój temat. Było bardzo łatwo pójść w tę nową rolę, ona była pozornie podniecająca.
Dzięki niej nie tylko się pan ukrywał, ale prowadził też życie celebryty. Spotkania z Thatcher, Blairem, Clintonem, przyjaźń z Bono, który śpiewał piosenkę do pańskiego tekstu. John Le Carré pana atakuje, Günter Grass i Kurt Vonnegut pana bronią...
...i zmieniam mieszkania, kiedy rozpoznał mnie sąsiad albo zwęszyły brukowce, spotykam się z własnym synem i byłą żoną w towarzystwie uzbrojonych agentów tajnej policji, wypraszają mnie z samolotu, jeśli rozpoznali mnie inni pasażerowie. Bycie ściganym celebrytą ma też swoje cienie (śmiech). Przez parę lat po fatwie wydawało się, że każdy na świecie ma jakieś wyobrażenie o mnie i mojej książce. Mogłem grać w ich grę, ale wtedy przestałbym być pisarzem. Więcej, przestałbym być sobą. Kiedy twój wizerunek nawet w twoich oczach zostaje rozbity przez potężne siły, nad którymi nie masz żadnej władzy, pozostaje ci skupienie się na swojej przestrzeni prywatnej, żeby zachować jakieś poczucie tożsamości, żeby się bronić przed kompletnym rozpadem.
Nawet rozwód jest wtedy czymś „normalniejszym”? Nawet eksbicjonistycznie przedstawiane przez pana w „Autobiografii” załamania prywatnego życia?
W dużym skrócie tak można powiedzieć (śmiech). Nawet utrata jakiegoś uczucia, nawet pojawienie się uczucia innego. Każdy ocalony moment życia prywatnego, zarówno ten najgorszy, jak i ten najlepszy, miłość, utrata miłości, wszystko jest lepsze od tego, co się dzieje z twoim publicznym wizerunkiem, kiedy tracisz nad nim panowanie. Kiedy przejmują nad nim władzę i kształtują go imamowie, politycy, brukowce. Julian Barnes napisał do mnie, zaraz w pierwszym tygodniu po fatwie: „nie pozwól im się zdefiniować, nie pozwól im się zinterpretować, zachowaj władzę nad sobą, pozostań tym, kim byłeś”. To bardzo dobra rada, nawet jeśli w mojej sytuacji nie było łatwo ją zrealizować (śmiech). Zatem walczyłem ze zmiennym szczęściem o prawo do pozostania zarówno osobą prywatną, jak i pisarzem. Przecież łatwo było zacząć pisać książki bardziej polemiczne, zaangażowane, ideologiczne, uwikłane w wojnę z islamem, którą mi narzucano. Tyle że ja takich książek nie pisałem przedtem i nie chciałem ich pisać potem.
Cały wywiad Cezarego Michalskiego z Salmanem Rushdiem w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost".
Nowy numer "Wprost" od 12.00 w niedzielę jest dostępny w formie e-wydania. Najnowsze wydanie tygodnika dostępne jest też na Facebooku.