Książka powstała z pani inicjatywy, czy chciał tego pani mąż, Andrzej Łapicki?
Kamila Łapicka: W poprzedniej książce, „Nic się nie stało”, która była zbiorem felietonów męża, zamieściliśmy kilka dialogów, dzisiaj można powiedzieć „wprawek”. Ich charakter i rodzaj poczucia humoru, który nas z mężem połączył, spotkały się z uznaniem i w ten sposób zapadła decyzja o rozpoczęciu prac nad „Łapą…”. Podjęliśmy ją bardzo szybko. Wykonałam telefon do męża i po dziesięciu minutach mojego wstępu powiedział: tak! Cieszyliśmy się na tę formę (współ)pracy, bo na przekór potędze internetu i dla własnej przyjemności obcowania z drugim człowiekiem pisaliśmy taki małżeński, książkowy pamiętnik metodą tradycyjną. Pomogła nam może odrobinę potęga telefonii komórkowej, bo niektóre rozmowy, na przykład podczas wakacji, były przeprowadzane telefonicznie.
W jaki sposób książka powstawała w praktyce? To były spontaniczne rozmowy?
Zachowywaliśmy pewien rytm „pracy”, starając się nagrać jedną rozmowę dziennie, ale w zależności od naszych humorów i fantazji bywały na przykład dni, kiedy powstały trzy rozmowy, a potem robiliśmy sobie tygodniową przerwę. Inicjatywa, czyli wybór tematu i techniczna strona nagrania leżały po mojej stronie, ale często podpytywałam męża, o czym chciałby porozmawiać. Nie lubił tych pytań i mówił, że tylko z zaskoczenia taka rozmowa może się dobrze udać, bo zmusza umysł do błyskawicznego wysiłku.
O czym najbardziej, pani zdaniem, są te rozmowy: o sztuce, o teatrze, życiu towarzyskim Andrzeja Łapickiego?
Myślę, że te rozmowy są w największym stopniu o bogatym życiu wewnętrznym mojego męża. Wielokrotnie wypowiadał się na temat zawodu, natomiast rzadko mówił o swoich emocjach, miłości, tolerancji. O rzeczach ostatecznych. Książka ma więc kształt, z którego jestem bardzo zadowolona. Myślę, że słychać w niej frazę męża i można rozpoznać jego ironiczne poczucie humoru.
Czy pani mąż zdążył się z zapoznać z książką, z jej ostateczną formą? Jak ją zrecenzował?
Wszystkie rozmowy zamieszczone w książce spisywałam na bieżąco i czytaliśmy je potem z ekranu komputera, więc mąż znał naszą publikację w wersji elektronicznej, wówczas roboczej. Po lekturze poszczególnych dialogów wygłaszał komentarze na gorąco. Mówił: „To nam się udało, świetne!”, albo „Jak myślisz żoneczko, o czym to jest?”. Andrzej nie widział niestety wydrukowanego egzemplarza, który mam w ręku dopiero od 12 września. Ostatni etap pracy – pisanie wstępu oraz podpisów do zdjęć – wykonałam sama.
Czy były tematy, o których pani mąż nie chciał rozmawiać?
Mąż nigdy nie uchylał się od rozmowy na żaden temat. Jeśli zaproponowane przeze mnie hasło nie wydawało mu się ciekawe, mówił o tym wprost. Jeśli nie miał ochoty kontynuować nagrania, informował o tym grzecznie i wyłączałam dyktafon.
A może nie zdążyła go pani o coś zapytać?
Z dzisiejszej perspektywy łatwo się zastanawiać nad niezadanymi pytaniami. Myślę jednak, że te, które udało się zadać, dzięki intuicji albo naszej wiedzy o sobie nawzajem są zupełnie wystarczające. Jestem zdania, że ze względu na pewną delikatność trzeba zostawić drugiemu człowiekowi osobistą przestrzeń i także w stosunku do męża bardzo tę zasadę szanowałam.
Szczególnie w tym środowisku nie należy w ogóle na nikogo liczyć – opowiadał pani Andrzej Łapicki, wspominał też, że ożywiłaby go praca, pieniądze. Jakie miał zdanie o środowisku aktorów, czy czuł się w nim osamotniony, trochę wykluczony?
Mąż był zdania, że aktor z pewnym stażem i dorobkiem powinien do końca życia przebierać w propozycjach zawodowych. W ostatnich latach nie zawsze doświadczał tego luksusu i stąd w niektórych rozmowach pobrzmiewa nuta goryczy. Jednak z pewnością nie czuł się osamotniony ani w żadnej mierze wykluczony z aktorskiego środowiska. Koledzy i koleżanki otaczali go nie tylko szacunkiem, ale darzyli ogromną sympatią. Koleżanki zwłaszcza.
Jest pani teatrologiem, czy planuje pani może publikację o aktorstwie Andrzeja Łapickiego, ściśle teatrologiczną?
W tej chwili jest na taką syntezę za wcześnie, ale nie wykluczam tego. Może kiedy nabiorę słynnego, mężowskiego dystansu, będę umiała zagłębić się należycie w jego zawodową twórczość.
Pani mąż mówi w jednej z rozmów: zanosi się na to, że będziesz reżyserem. Ma pani takie plany?
Mąż a priori pokładał dużą wiarę w moje umiejętności reżyserskie i rzeczywiście był zdania, że mogłabym się spełnić w tym zawodzie. Czas, a właściwie początek przyszłego roku akademickiego, zweryfikują te nadzieje. Teraz poznaję tajniki tej pracy podczas reżyserskich asystentur. Po „Mazepie” (reż. Piotr Tomaszuk) i „Paradach” (reż. Edward Wojtaszek) czeka mnie kolejna.
Wiosną przyszłego roku będę miała zaszczyt i przyjemność pracować jako asystentka Jarosława Gajewskiego, dyrektora artystycznego Teatru Polskiego w Warszawie, a jednocześnie reżysera najnowszej sztuki Sławomira Mrożka – „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”. Premiera przewidywana jest w końcu sezonu. Teraz jestem na etapie poznawania twórczości Mrożka, sprawdzania swoich tropów i intuicji. Bardzo mnie to raduje.
Książka „Łapa w łapę”, wydana nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne, miała premierę 19 września - pewnie stanie się pożywką dla niektórych tabloidów? Obawia się pani tego?
Nie obawiam się drukowania wyimków z książki i złej woli dziennikarzy, a jeszcze mniej złej woli czytelników. Wierzę w ich dobrą wolę. Ani za życia męża, ani tym bardziej teraz nie pozwalałam sobie na komentowanie żadnych sensacyjnych doniesień i pozostanę wierna tej zasadzie.
mp, pap