Ekonomiści są jak kapłani. I nader chętnie z uprawnień tej roli korzystają. Również w Polsce
Źle się dzieje. Nie tylko u nas. Wszyscy się z tym zgodzą. W Polsce kryzys jest co prawda znacznie mniejszy niż „propaganda kryzysu”, ale jest, zbliża się, wkrótce nas ogarnie. A w każdym razie niedługo wszyscy, nawet ci, którzy kryzysu nie doświadczą (bo albo nie mają nic do stracenia, albo to, co mogliby stracić, przenieśli gdzie indziej), będą zwalali na kryzys wszystkie swoje nieszczęścia, niekompetencje i egzystencjalne lęki. W związku z tym jestem coraz bardziej podejrzliwa wobec strachu przed kryzysem. Również dlatego, że trudno mi wyobrazić sobie kryzys większy niż ten, przez który przeszłam w latach 80. (ocet na półkach, kartki na żywność, zero nadziei).
Kryzysową narrację zdominowali w Europie ekonomiści, głównie neoliberalni. Twierdzą oni, że ponieważ celem życia człowieka na ziemi jest konsumpcja, łatwy kredyt, swobodna konkurencja, bogactwo i niczym nieskrępowana wędrówka kapitału, to w takim razie załamanie się tych celów jest radykalnym upadkiem, znacznie gorszym niż to, że są ludzie, którzy żyją w nędzy, że politykę zżerają cynizm i niemoc, a społeczeństwa anomia i hipokryzja. Bo czy ktoś serio potraktowałby straszenie kryzysem moralnym? Serio straszne może być tylko spadający PKB.
Żyjemy bowiem w epoce, w której wzrost i bogacenie się są najbardziej oczywistym – jeśli nie jedynym – kryterium cywilizacji. Byle rosło, byle nikt nie przeszkadzał, byle nie regulował, nie kontrolował. Bez wzrostu nie ma życia. W pewnym sensie wiara we wzrost, a zwłaszcza przekonanie, że wzrost gospodarczy stanowi cel ostateczny oraz summum bonum każdego państwa, jest podobna do religijnej wiary w ostateczne zbawienie. Tym samym ekonomiści są jak kapłani. I nader chętnie z uprawnień tej roli korzystają. Również w Polsce.
Tony Judt, autor książki „Źle ma się kraj”, przypomina – za J.St. Millem – jak bardzo „odpychające jest pojęcie społeczeństwa utrzymywanego w łączności przez stosunki i uczucia wynikające z interesów pieniężnych” (tak jak coraz bardziej odpychający jest widok ulic, na których zamiast sklepów są wyłącznie banki). Przypomina też wiele oczywistości, których głoszenie dziś oczywiste wcale nie jest, np. że państwo służy do budowania relacji wzajemnego zaufania (bez którego żaden biznes nie byłby możliwy, choć biznes nader chętnie zaufanie niszczy) oraz do artykułowania dobra wspólnego, którego w pojęciach ekonomicznych nie da się zamknąć. Broni podatków, redystrybucji, interwencjonizmu, a nawet, o zgrozo, sprawiedliwości i solidarności społecznej. „Państwo powinno być instytucją pośredniczącą, stojącą między bezbronnymi, zagrożonymi obywatelami a nieczułymi, nieprzewidywalnymi korporacjami czy agendami międzynarodowymi” – pisze. Absolutnym priorytetem politycznym powinno być wyrównywanie nierówności kosztem luksusów ludzi bogatych. Przytaczany przez Judta cytat z przemówienia J. Chamberlaina brzmi dziś jak herezja: „Moim celem jest uczynienie życia przeważającej większości obywateli przyjemniejszym, nie obchodzi mnie, jeśli w wyniku tego procesu życie zamożnej mniejszości stanie się mniej przyjemne”.
„Źle ma się kraj” nie jest przy tym żadną proklamacją socjalizmu ani manifestem nowej lewicy. Nie każdy, kto wierzy w wartość elementarnych zasad sprawiedliwości społecznej i pozaekonomiczne funkcje państwa, musi być człowiekiem lewicy. Zresztą dzisiejsza lewica żyje w defensywie i mało kto – po upadku państw autorytarnych – wierzy w żywotność ideologii socjalizmu. „Dlaczego jednak widok grupy pazernych biznesmenów robiących interesy na upadku autorytarnego państwa ma być milszy niż samo autorytarne państwo? Jedno i drugie pokazuje, że w społeczeństwie brak czegoś bardzo istotnego. Wolność jest zawsze wolnością. Jeśli jednak prowadzi do nierówności, biedy i cynizmu, to powinniśmy o tym mówić, a nie zamiatać wady państwa pod dywan w imię triumfu swobody nad uciskiem”.
Właśnie, powinniśmy o tym przynajmniej mówić. I nie bać się kryzysu, są większe nieszczęścia.
Kryzysową narrację zdominowali w Europie ekonomiści, głównie neoliberalni. Twierdzą oni, że ponieważ celem życia człowieka na ziemi jest konsumpcja, łatwy kredyt, swobodna konkurencja, bogactwo i niczym nieskrępowana wędrówka kapitału, to w takim razie załamanie się tych celów jest radykalnym upadkiem, znacznie gorszym niż to, że są ludzie, którzy żyją w nędzy, że politykę zżerają cynizm i niemoc, a społeczeństwa anomia i hipokryzja. Bo czy ktoś serio potraktowałby straszenie kryzysem moralnym? Serio straszne może być tylko spadający PKB.
Żyjemy bowiem w epoce, w której wzrost i bogacenie się są najbardziej oczywistym – jeśli nie jedynym – kryterium cywilizacji. Byle rosło, byle nikt nie przeszkadzał, byle nie regulował, nie kontrolował. Bez wzrostu nie ma życia. W pewnym sensie wiara we wzrost, a zwłaszcza przekonanie, że wzrost gospodarczy stanowi cel ostateczny oraz summum bonum każdego państwa, jest podobna do religijnej wiary w ostateczne zbawienie. Tym samym ekonomiści są jak kapłani. I nader chętnie z uprawnień tej roli korzystają. Również w Polsce.
Tony Judt, autor książki „Źle ma się kraj”, przypomina – za J.St. Millem – jak bardzo „odpychające jest pojęcie społeczeństwa utrzymywanego w łączności przez stosunki i uczucia wynikające z interesów pieniężnych” (tak jak coraz bardziej odpychający jest widok ulic, na których zamiast sklepów są wyłącznie banki). Przypomina też wiele oczywistości, których głoszenie dziś oczywiste wcale nie jest, np. że państwo służy do budowania relacji wzajemnego zaufania (bez którego żaden biznes nie byłby możliwy, choć biznes nader chętnie zaufanie niszczy) oraz do artykułowania dobra wspólnego, którego w pojęciach ekonomicznych nie da się zamknąć. Broni podatków, redystrybucji, interwencjonizmu, a nawet, o zgrozo, sprawiedliwości i solidarności społecznej. „Państwo powinno być instytucją pośredniczącą, stojącą między bezbronnymi, zagrożonymi obywatelami a nieczułymi, nieprzewidywalnymi korporacjami czy agendami międzynarodowymi” – pisze. Absolutnym priorytetem politycznym powinno być wyrównywanie nierówności kosztem luksusów ludzi bogatych. Przytaczany przez Judta cytat z przemówienia J. Chamberlaina brzmi dziś jak herezja: „Moim celem jest uczynienie życia przeważającej większości obywateli przyjemniejszym, nie obchodzi mnie, jeśli w wyniku tego procesu życie zamożnej mniejszości stanie się mniej przyjemne”.
„Źle ma się kraj” nie jest przy tym żadną proklamacją socjalizmu ani manifestem nowej lewicy. Nie każdy, kto wierzy w wartość elementarnych zasad sprawiedliwości społecznej i pozaekonomiczne funkcje państwa, musi być człowiekiem lewicy. Zresztą dzisiejsza lewica żyje w defensywie i mało kto – po upadku państw autorytarnych – wierzy w żywotność ideologii socjalizmu. „Dlaczego jednak widok grupy pazernych biznesmenów robiących interesy na upadku autorytarnego państwa ma być milszy niż samo autorytarne państwo? Jedno i drugie pokazuje, że w społeczeństwie brak czegoś bardzo istotnego. Wolność jest zawsze wolnością. Jeśli jednak prowadzi do nierówności, biedy i cynizmu, to powinniśmy o tym mówić, a nie zamiatać wady państwa pod dywan w imię triumfu swobody nad uciskiem”.
Właśnie, powinniśmy o tym przynajmniej mówić. I nie bać się kryzysu, są większe nieszczęścia.
Więcej możesz przeczytać w 40/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.