Niech się nikt nie nabiera na bajki o potrzebnej debacie. I niech nikt nie myśli, że to był wypadek przy pracy. Z całym rozmysłem i starannie zaplanowanym scenariuszem konserwatyści z Platformy pokazali swoją siłę. Ani czas, ani miejsce nie zostały wybrane przypadkowo. Podnieśli sztandar dokładnie wtedy, kiedy Tuskowi byłoby niezmiernie trudno wytłumaczyć zbyt nerwową reakcję na brak dyscypliny w głosowaniu. W końcu aborcja to sprawa sumienia. A sumienia nikt nam gwałtem odebrać nie może. Więc się policzyliśmy, zebrali i pogrozili palcem. A ty, premierze – kombinuj.
Tusk po środowym głosowaniu ma o czym myśleć. Dotąd było tak, że o „szablach Gowina” częściej się mówiło, niż je widziało. Tłumaczeń, dlaczego nie trzeba się z nimi liczyć, było mnóstwo. Najpopularniejsze to te, które dowodziły, że oprócz lidera – konsekwentnie budującego na ministerialnym urzędzie pozycję własną – nie ma tam zbyt wielu, których nazwiska działałyby jak magnes. Że są raczej grupą „no-name’ów”, o bliskiej zeru atrakcyjności wyborczej. Więc jak przyjdzie co do czego – czyli kiedy trzeba będzie się otwarcie opowiedzieć przeciw liderowi – schowają się pod sejmowe fotele. I nie będą ryzykowali, że przy następnej układance na wyborczych listach ktoś nagle o nich zapomni. Dziś jest inaczej. Wyszli z cienia. Są liczniejsi, niż się sceptykom zdawało. A melodia, którą grają, coraz bardziej jest kompozycją własną – nie hymnem PO. Co więcej, padającą na podatny grunt, bo chętnych do utarcia nosa „kierownikowi” jest więcej.
O co grają? To jasne. O władzę w partii oczywiście. Choć dziś trudno sobie wyobrazić polityka mającego szansę na zastąpienie premiera, to widać jednocześnie, że Tusk się zużywa. Że to, co działało w poprzedniej kampanii, w niezliczonych sejmowych starciach i wojenkach – nie ma już dawnej siły. Ani to wina Tuska, ani zasługa opozycji. Taka jest naturalna kolej rzeczy. I choć dziś nikt nie ma w Platformie talentu, charyzmy, zdolności ani umiejętności szefa – to za jakiś czas zmiana będzie koniecznością. A nie jedną z możliwości. Wtedy zacznie się otwarta walka frakcji, które dziś muszą milknąć na widok Tuskowego wilczego spojrzenia. I wtedy większość pójdzie za silniejszym. Więc wojnę i wzmacnianie frakcji czas zacząć.
Jeśli taki jest z grubsza schemat myślowy tych, którzy marzą o władzy w PO i nie tylko, to warto, by solidnie stuknęli się w czoło. A potem – zanim zaczną plan realizować – wylali jeszcze wiadro zimnej wody na głowę. Historia ostatniego dwudziestolecia bowiem dowodzi, że wyborcy nie znoszą wojen ani wojenek wewnątrzpartyjnych. To, co elektryzuje zastępy dziennikarzy, budzi obrzydzenie wśród wyborców. W efekcie albo mają w nosie wybory, albo na złość głosują na kogo innego. Tak czy siak – dla partii to klęska.
Po drugie – jeszcze widać na niektórych twarzach trwogę pomieszaną z przerażeniem po prostym przecież pytaniu, o co dziś chodzi PO. Kłopoty z artykułowaniem, czym dziś jest legendarny „projekt” sprzed pięciu lat, miały nawet czołowe twarze Platformy. Oprócz Tuska nie ma nikogo, kto potrafi jasno i z odpowiednią dozą powabu powiedzieć ludziom: „Idźcie z nami, bo…”. Więc jeśli komuś w PO zależy, by partia wygrała trzecią kadencję – powinien raczej z Tuskiem współdziałać, a nie knuć za jego plecami. Najgorsze jednak, że jeśli dobrze się przyjrzeć temu, co oferują konserwatyści – to oprócz nowej, totalnej wojny światopoglądowej nie ma tam nic więcej. Jeśli Gowin ze swoimi chce budować program na wartościach chrześcijańskich oraz dogmatyzmie obyczajowo-światopoglądowym – to znaczy, że funduje nam nową wojnę na krzyże i noże. Chirurgiczne. Czyli cofa nas do głębokich lat 90. To wtedy trwała w najlepsze walka polityczna pod szyldem wiary i sztandarem Kościoła. Tym, którzy do podobnej walki prą dziś z niezrozumiałym uporem, dedykuję zdanie wypowiedziane w środku tejże wojny przez głęboko wierzącego, ale też wyjątkowo trzeźwo patrzącego na świat ojca profesora Mieczysława Alberta Krąpca. Kiedy po raz kolejny był świadkiem jakiejś szaleńczej szarży polityków wspierających się autorytetem Kościoła, westchnął i powiedział: – Kiedy widzę, jak politycy używają do swoich celów „wartości chrześcijańskich”, to robi mi się niedobrze.
Tusk po środowym głosowaniu ma o czym myśleć. Dotąd było tak, że o „szablach Gowina” częściej się mówiło, niż je widziało. Tłumaczeń, dlaczego nie trzeba się z nimi liczyć, było mnóstwo. Najpopularniejsze to te, które dowodziły, że oprócz lidera – konsekwentnie budującego na ministerialnym urzędzie pozycję własną – nie ma tam zbyt wielu, których nazwiska działałyby jak magnes. Że są raczej grupą „no-name’ów”, o bliskiej zeru atrakcyjności wyborczej. Więc jak przyjdzie co do czego – czyli kiedy trzeba będzie się otwarcie opowiedzieć przeciw liderowi – schowają się pod sejmowe fotele. I nie będą ryzykowali, że przy następnej układance na wyborczych listach ktoś nagle o nich zapomni. Dziś jest inaczej. Wyszli z cienia. Są liczniejsi, niż się sceptykom zdawało. A melodia, którą grają, coraz bardziej jest kompozycją własną – nie hymnem PO. Co więcej, padającą na podatny grunt, bo chętnych do utarcia nosa „kierownikowi” jest więcej.
O co grają? To jasne. O władzę w partii oczywiście. Choć dziś trudno sobie wyobrazić polityka mającego szansę na zastąpienie premiera, to widać jednocześnie, że Tusk się zużywa. Że to, co działało w poprzedniej kampanii, w niezliczonych sejmowych starciach i wojenkach – nie ma już dawnej siły. Ani to wina Tuska, ani zasługa opozycji. Taka jest naturalna kolej rzeczy. I choć dziś nikt nie ma w Platformie talentu, charyzmy, zdolności ani umiejętności szefa – to za jakiś czas zmiana będzie koniecznością. A nie jedną z możliwości. Wtedy zacznie się otwarta walka frakcji, które dziś muszą milknąć na widok Tuskowego wilczego spojrzenia. I wtedy większość pójdzie za silniejszym. Więc wojnę i wzmacnianie frakcji czas zacząć.
Jeśli taki jest z grubsza schemat myślowy tych, którzy marzą o władzy w PO i nie tylko, to warto, by solidnie stuknęli się w czoło. A potem – zanim zaczną plan realizować – wylali jeszcze wiadro zimnej wody na głowę. Historia ostatniego dwudziestolecia bowiem dowodzi, że wyborcy nie znoszą wojen ani wojenek wewnątrzpartyjnych. To, co elektryzuje zastępy dziennikarzy, budzi obrzydzenie wśród wyborców. W efekcie albo mają w nosie wybory, albo na złość głosują na kogo innego. Tak czy siak – dla partii to klęska.
Po drugie – jeszcze widać na niektórych twarzach trwogę pomieszaną z przerażeniem po prostym przecież pytaniu, o co dziś chodzi PO. Kłopoty z artykułowaniem, czym dziś jest legendarny „projekt” sprzed pięciu lat, miały nawet czołowe twarze Platformy. Oprócz Tuska nie ma nikogo, kto potrafi jasno i z odpowiednią dozą powabu powiedzieć ludziom: „Idźcie z nami, bo…”. Więc jeśli komuś w PO zależy, by partia wygrała trzecią kadencję – powinien raczej z Tuskiem współdziałać, a nie knuć za jego plecami. Najgorsze jednak, że jeśli dobrze się przyjrzeć temu, co oferują konserwatyści – to oprócz nowej, totalnej wojny światopoglądowej nie ma tam nic więcej. Jeśli Gowin ze swoimi chce budować program na wartościach chrześcijańskich oraz dogmatyzmie obyczajowo-światopoglądowym – to znaczy, że funduje nam nową wojnę na krzyże i noże. Chirurgiczne. Czyli cofa nas do głębokich lat 90. To wtedy trwała w najlepsze walka polityczna pod szyldem wiary i sztandarem Kościoła. Tym, którzy do podobnej walki prą dziś z niezrozumiałym uporem, dedykuję zdanie wypowiedziane w środku tejże wojny przez głęboko wierzącego, ale też wyjątkowo trzeźwo patrzącego na świat ojca profesora Mieczysława Alberta Krąpca. Kiedy po raz kolejny był świadkiem jakiejś szaleńczej szarży polityków wspierających się autorytetem Kościoła, westchnął i powiedział: – Kiedy widzę, jak politycy używają do swoich celów „wartości chrześcijańskich”, to robi mi się niedobrze.
Więcej możesz przeczytać w 42/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.