Nadopiekuńcza matka, wychowująca samotnie syna w trudnych okołowojennych czasach, bohatersko zwalcza beznadzieję, zakładając jej podwójnego nelsona. Nie pyta, co przyniesie los, ona mu rozkazuje. Stymuluje ambicję do granic absurdu – żydowskiego półsierotę z polskich kresów wychowuje w pewności, że zostanie genialnym pisarzem, wielkim artystą i francuskim ambasadorem. Otoczenie niby puka się w głowę, niby się z tego wyśmiewa, ale przecież w końcu niezbyt głośno. Bo czasem matki wiedzą lepiej, bo fatum ma swoje humory, kto je tam wie, zobaczymy. Jeden z sąsiadów, zastraszona „ludzka mysz”, z której los zakpił, dając jej nazwisko Piekielny, na wszelki wypadek obdarowuje chłopca rachatłukum i ołowianymi żołnierzykami, by końcu wybuchnąć płomieniem niedorzecznej ambicji. Błaga malca, by jeśli ten zostanie jednak tym ambasadorem Republiki, albo w ogóle spotka się z kimś znanym, powiedział mu tylko, że w Wilnie, na Wielkiej Pohulance, pod numerem 16. mieszkał niejaki pan Piekielny.
Romain Gary, autor (genialnej) autobiograficznej „Obietnicy poranka”, skąd pochodzi ta historia, został w końcu i wielkim pisarzem, i ambasadorem Francji. Uczciwie zapracował na swoje rachatłukum. Zadany mu przez wileńskiego Żyda komunikat wyrecytował i angielskiej królowej, i de Gaulle’owi, i Zgromadzeniu Ogólnemu ONZ, i milionom amerykańskich telewidzów. „Kości małego człowieczka, po wyjściu z pieca przerobione na mydło, dawno przysłużyły się esesmanom do zaspokojenia ich potrzeb higienicznych”. Gary nie pozwolił jednak istnieniu przepaść w kuble z niepamięcią. Bo czy to, że pan Piekielny żył, było cudem mniejszym niż życie angielskiej królowej?
Każdego dnia umiera ponad sto tysięcy ludzi. Nie znajdziesz ich w Google, milczy Wikipedia. Wspomnień o nich zatłoczony świat szybko się pozbywa. Taśmociąg w sortowni odpadów możesz zatrzymać tym jednym zdaniem: taki człowiek był. Każdy spotkał swojego pana Piekielnego. Nawet jeśli nie usłyszał prośby – ma dług. Wstań, poproś o głos, rzuć w powietrze nazwisko. Niech ktoś go zauważy, przez chwilę pomyśli, sprawi, że zostanie jednak po nim jakiś ślad.
Wstaję więc i mówię: Anderson Phiri. Zmarł o siódmej rano w ubiegły poniedziałek w szpitalu w Lusace. Miał półtora roku. Nie wiadomo wiele o jego rodzinie, poza tym, że jak wszyscy w niej miał AIDS. Matka pewnie zaraz pójdzie za nim, babka – mimo że przeszkolona współpracowniczka służby zdrowia – najpierw nie podawała dziecku nic, po czym zaczęła mu ordynować leki w podwójnej dawce dla dorosłych. Organizm oszalał. Ande gorączkował, był spuchnięty, bolał go brzuch, w jego ustach nie było miejsca wolnego od grzybiczych narośli. W sierocińcu w Kasisi próbowaliśmy robić, co mogliśmy. Badaliśmy krew, podawaliśmy tlen. W niedzielę Ande wyciągał ręce po picie, jedzenie – ryż, papkę z kurczaka. Później znów jednak płakał, skok gorączki, ból. Pozostałe dzieci opiekowały się nim, jak umiały. Wieczorem cierpiał tak bardzo, że zawieźliśmy go do szpitala. Przed południem miał mieć badania. Umarł rano.
Matka z babką przyszły do szpitala po ciało. Pochowały go pewnie jeszcze tego samego dnia na cmentarzu wyglądającym jak prawdziwe wysypisko istnień. Po południu zmarł siedmioletni syn Astridy, opiekunki, którą siostry z Kasisi wysłały z Andem do szpitala. Nie wiem, jak się nazywał. Ale o nim też chcę powiedzieć, tak byście wszyscy to usłyszeli: on był.
Gdy Ande umarł, poszedłem pod bramę sierocińca wypłakać łzy, tak by dzieci mnie nie widziały. Minutę później czułem, że ktoś bierze mnie za rękę i zdecydowanie ciągnie w stronę życia. Siedmioletni Moses. Anemia sierpowata, transfuzje nie zawsze pomagają, w czasie kryzysów męczy się straszliwie, ale bardzo chce żyć. Andemu zdążyłem zrobić zdjęcie przed śmiercią. Mosesowi za życia. O jedno może być już spokojny: będą słuchać, czy nie – będę mówił: on jest. I nadal uparcie będę wracał do miejsca, gdzie kilka bohaterskich zakonnic codziennie wygrywa walkę ze światem, który pochłonięty rozdmuchiwaniem durnych spraw spycha człowieka za człowiekiem za krawędź nieistnienia.
Romain Gary, autor (genialnej) autobiograficznej „Obietnicy poranka”, skąd pochodzi ta historia, został w końcu i wielkim pisarzem, i ambasadorem Francji. Uczciwie zapracował na swoje rachatłukum. Zadany mu przez wileńskiego Żyda komunikat wyrecytował i angielskiej królowej, i de Gaulle’owi, i Zgromadzeniu Ogólnemu ONZ, i milionom amerykańskich telewidzów. „Kości małego człowieczka, po wyjściu z pieca przerobione na mydło, dawno przysłużyły się esesmanom do zaspokojenia ich potrzeb higienicznych”. Gary nie pozwolił jednak istnieniu przepaść w kuble z niepamięcią. Bo czy to, że pan Piekielny żył, było cudem mniejszym niż życie angielskiej królowej?
Każdego dnia umiera ponad sto tysięcy ludzi. Nie znajdziesz ich w Google, milczy Wikipedia. Wspomnień o nich zatłoczony świat szybko się pozbywa. Taśmociąg w sortowni odpadów możesz zatrzymać tym jednym zdaniem: taki człowiek był. Każdy spotkał swojego pana Piekielnego. Nawet jeśli nie usłyszał prośby – ma dług. Wstań, poproś o głos, rzuć w powietrze nazwisko. Niech ktoś go zauważy, przez chwilę pomyśli, sprawi, że zostanie jednak po nim jakiś ślad.
Wstaję więc i mówię: Anderson Phiri. Zmarł o siódmej rano w ubiegły poniedziałek w szpitalu w Lusace. Miał półtora roku. Nie wiadomo wiele o jego rodzinie, poza tym, że jak wszyscy w niej miał AIDS. Matka pewnie zaraz pójdzie za nim, babka – mimo że przeszkolona współpracowniczka służby zdrowia – najpierw nie podawała dziecku nic, po czym zaczęła mu ordynować leki w podwójnej dawce dla dorosłych. Organizm oszalał. Ande gorączkował, był spuchnięty, bolał go brzuch, w jego ustach nie było miejsca wolnego od grzybiczych narośli. W sierocińcu w Kasisi próbowaliśmy robić, co mogliśmy. Badaliśmy krew, podawaliśmy tlen. W niedzielę Ande wyciągał ręce po picie, jedzenie – ryż, papkę z kurczaka. Później znów jednak płakał, skok gorączki, ból. Pozostałe dzieci opiekowały się nim, jak umiały. Wieczorem cierpiał tak bardzo, że zawieźliśmy go do szpitala. Przed południem miał mieć badania. Umarł rano.
Matka z babką przyszły do szpitala po ciało. Pochowały go pewnie jeszcze tego samego dnia na cmentarzu wyglądającym jak prawdziwe wysypisko istnień. Po południu zmarł siedmioletni syn Astridy, opiekunki, którą siostry z Kasisi wysłały z Andem do szpitala. Nie wiem, jak się nazywał. Ale o nim też chcę powiedzieć, tak byście wszyscy to usłyszeli: on był.
Gdy Ande umarł, poszedłem pod bramę sierocińca wypłakać łzy, tak by dzieci mnie nie widziały. Minutę później czułem, że ktoś bierze mnie za rękę i zdecydowanie ciągnie w stronę życia. Siedmioletni Moses. Anemia sierpowata, transfuzje nie zawsze pomagają, w czasie kryzysów męczy się straszliwie, ale bardzo chce żyć. Andemu zdążyłem zrobić zdjęcie przed śmiercią. Mosesowi za życia. O jedno może być już spokojny: będą słuchać, czy nie – będę mówił: on jest. I nadal uparcie będę wracał do miejsca, gdzie kilka bohaterskich zakonnic codziennie wygrywa walkę ze światem, który pochłonięty rozdmuchiwaniem durnych spraw spycha człowieka za człowiekiem za krawędź nieistnienia.
Więcej możesz przeczytać w 43/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.