Mówiąc wprost, Polska nie Ameryka, Donald nie Barack. Ale nie da się uniknąć porównań i skojarzeń, skoro same wpadają w ręce. Amerykańska kampania wyborcza, której finał już za kilka dni, nagle stała się absolutnie fascynująca. Mówię to bez żadnej przesady. Choć tematy dalekie i takie jakby przez mgłę, to rozgrywka między dwoma kolosami polityki budzi uniwersalne emocje. Obama był absolutnym pewniakiem. Przestał nim być w dużym stopniu na własne życzenie. Zbyt duża pewność siebie, przekonanie o własnej nieomylności – a przede wszystkim o słabości konkurenta. Ba, wręcz o jego niewybieralności. Pycha została ukarana. Prezydent musi do ostatniej sekundy jeździć, nawoływać, przekonywać. I to robi.
Obserwowałem amerykańską wojenkę przez chwilę w Nowym Jorku. Napięcie wyczuwalne nieuzbrojonym okiem i uchem. Ten tradycyjny bastion demokratów drży od niepewności. Jest w tym sporo niedowierzania („Jak to możliwe, że ten mormoński bogacz tak urósł?”), ale i zwykłego strachu przed przebudową waszyngtońskich salonów i wpuszczeniem na nie konserwatywnych „barbarzyńców”.
Rozmawiam z doświadczonymi komentatorami i widzę, jak wiją się, uciekając od odpowiedzi na najprostsze pytanie: „Kto wygra i co to oznacza?”. Słyszę wzajemne pocieszanie się, że w drugiej debacie Obama był dużo lepszy niż w pierwszej – a w finalnej trzeciej rozłożył już Romneya całkiem na łopatki. Bo był taki jak cztery lata temu. Świeży, dynamiczny, dominujący. Problem w tym, że dyskutowali o polityce zagranicznej, która nas dotyka (bo zobowiązania sojusznicze, bo wizy, bo zimnowojenne wygrażanie przez romneyowców Rosji i Chinom), ale – cytując jedną naszą szansonistkę – Amerykanom lata koło pióra. O wyborze na prezydenta USA zdecydują kwestie wewnętrzne. Podatki i wydatki państwa. Opieka zdrowotna i imigracja. Regulacje rynku finansowego. Wszystkie główne wątki tegorocznej kampanii sprowadzają się do ekonomii, tej państwowej i tej w kieszeni obywatela. I do strachu klasy średniej, że będzie dalej ubożeć, że jej siła nabywcza będzie słabła – tak jak słabła w ostatnich latach. „Amerykanie są już zmęczeni stanem gospodarki, obarczają za to winą Obamę i mogą nie chcieć, by kolejne cztery lata przyniosły powtórkę z pierwszej kadencji. Romney sprawia wrażenie tego, który ma dużo szerszą wiedzę i doświadczenie”. Tak mówi mi wpływowy emerytowany generał, który widział już wiele ekip w Waszyngtonie. I wiele przesileń, które znienacka zmieniały trendy i wyniki sondaży. Mitt Romney zdaje się beneficjentem właśnie takiej zmiany. Z początku nieco lekceważony i wyśmiewany złapał wiatr w żagle i dziś idzie jak po swoje. Trend is his friend, jak mówią gracze giełdowi. On jest nowy, on sobie umie radzić w życiu, on jest skuteczny – więc pomoże nam wszystkim. Taki wizerunek Romneya sprawia, że ku niemu przechylają się sympatie wyborców niezdecydowanych. A dzięki temu, że mniej grozi i atakuje, zaczął zyskiwać poklask wśród kobiet – rzecz, która kilka miesięcy temu była nie do pomyślenia.
Czy trzeba wielu słów o odniesieniach realiów z USA do naszych? Platforma też czuła się niezwykle pewnie, długo „nie miała z kim wygrać”. Dziś wszystko się pozmieniało i wiatr wieje jej w oczy. Niemal każdy dzień przynosi jakieś wpadki, które – zasłużenie lub mniej – natychmiast idą na konto rządu i premiera. Tak jakby wszelkie moce żądały zmiany na szczytach. Premier jedzie do Stalowej Woli, by pochwalić się zamówieniami dla zbrojeniówki (chcemy czy nie chcemy – naszej specjalności eksportowej), ale dostaje w nos „sprawą opolską”, skandalicznym aresztowaniem matki dzieci za śmieszne zaległości podatkowe. Premier zapowiada walkę o nasze na szczycie unijnym, ale jego własny MSZ popełnia na Wschodzie gafę za gafą, a własne wpadki próbuje przykryć atakiem na media… PiS zaś łagodzi i uspokaja. Prezes schował pazurki, pisowcy chowają niby-premiera i zawieszają ataki na Tuska na czas walki o budżet unijny. Normalnie wilki w skórze baranków.
Nie wiem, czy Obama przegra. I nie dowiemy się, czy PO przegrałaby, gdyby dziś były w Polsce wybory. Ale i tam, i tu wyborcy mają już trochę dosyć rządzących. Będzie niezwykle ciężko ich zmobilizować, by jeszcze raz zechcieli zawierzyć i poszli zagłosować.
Obserwowałem amerykańską wojenkę przez chwilę w Nowym Jorku. Napięcie wyczuwalne nieuzbrojonym okiem i uchem. Ten tradycyjny bastion demokratów drży od niepewności. Jest w tym sporo niedowierzania („Jak to możliwe, że ten mormoński bogacz tak urósł?”), ale i zwykłego strachu przed przebudową waszyngtońskich salonów i wpuszczeniem na nie konserwatywnych „barbarzyńców”.
Rozmawiam z doświadczonymi komentatorami i widzę, jak wiją się, uciekając od odpowiedzi na najprostsze pytanie: „Kto wygra i co to oznacza?”. Słyszę wzajemne pocieszanie się, że w drugiej debacie Obama był dużo lepszy niż w pierwszej – a w finalnej trzeciej rozłożył już Romneya całkiem na łopatki. Bo był taki jak cztery lata temu. Świeży, dynamiczny, dominujący. Problem w tym, że dyskutowali o polityce zagranicznej, która nas dotyka (bo zobowiązania sojusznicze, bo wizy, bo zimnowojenne wygrażanie przez romneyowców Rosji i Chinom), ale – cytując jedną naszą szansonistkę – Amerykanom lata koło pióra. O wyborze na prezydenta USA zdecydują kwestie wewnętrzne. Podatki i wydatki państwa. Opieka zdrowotna i imigracja. Regulacje rynku finansowego. Wszystkie główne wątki tegorocznej kampanii sprowadzają się do ekonomii, tej państwowej i tej w kieszeni obywatela. I do strachu klasy średniej, że będzie dalej ubożeć, że jej siła nabywcza będzie słabła – tak jak słabła w ostatnich latach. „Amerykanie są już zmęczeni stanem gospodarki, obarczają za to winą Obamę i mogą nie chcieć, by kolejne cztery lata przyniosły powtórkę z pierwszej kadencji. Romney sprawia wrażenie tego, który ma dużo szerszą wiedzę i doświadczenie”. Tak mówi mi wpływowy emerytowany generał, który widział już wiele ekip w Waszyngtonie. I wiele przesileń, które znienacka zmieniały trendy i wyniki sondaży. Mitt Romney zdaje się beneficjentem właśnie takiej zmiany. Z początku nieco lekceważony i wyśmiewany złapał wiatr w żagle i dziś idzie jak po swoje. Trend is his friend, jak mówią gracze giełdowi. On jest nowy, on sobie umie radzić w życiu, on jest skuteczny – więc pomoże nam wszystkim. Taki wizerunek Romneya sprawia, że ku niemu przechylają się sympatie wyborców niezdecydowanych. A dzięki temu, że mniej grozi i atakuje, zaczął zyskiwać poklask wśród kobiet – rzecz, która kilka miesięcy temu była nie do pomyślenia.
Czy trzeba wielu słów o odniesieniach realiów z USA do naszych? Platforma też czuła się niezwykle pewnie, długo „nie miała z kim wygrać”. Dziś wszystko się pozmieniało i wiatr wieje jej w oczy. Niemal każdy dzień przynosi jakieś wpadki, które – zasłużenie lub mniej – natychmiast idą na konto rządu i premiera. Tak jakby wszelkie moce żądały zmiany na szczytach. Premier jedzie do Stalowej Woli, by pochwalić się zamówieniami dla zbrojeniówki (chcemy czy nie chcemy – naszej specjalności eksportowej), ale dostaje w nos „sprawą opolską”, skandalicznym aresztowaniem matki dzieci za śmieszne zaległości podatkowe. Premier zapowiada walkę o nasze na szczycie unijnym, ale jego własny MSZ popełnia na Wschodzie gafę za gafą, a własne wpadki próbuje przykryć atakiem na media… PiS zaś łagodzi i uspokaja. Prezes schował pazurki, pisowcy chowają niby-premiera i zawieszają ataki na Tuska na czas walki o budżet unijny. Normalnie wilki w skórze baranków.
Nie wiem, czy Obama przegra. I nie dowiemy się, czy PO przegrałaby, gdyby dziś były w Polsce wybory. Ale i tam, i tu wyborcy mają już trochę dosyć rządzących. Będzie niezwykle ciężko ich zmobilizować, by jeszcze raz zechcieli zawierzyć i poszli zagłosować.
Więcej możesz przeczytać w 44/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.