Gdy media doniosły o smutnej alkoholowo-latarnianej przygodzie warszawskiego sufragana, oczami duszy zobaczyłem triumfujących antyklerykałów, którzy – byłem pewien – zaraz zaczną nowy seans międlenia bezrozumnych generalizacji. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Jakiś polityk lewicy wygłosił dyżurne potępienie, zachowując jednak czujność właściwą epoce „polityki tabloidalnej” (w której to, czy o kimś mówi się dobrze, czy źle, nie zależy od tego, co się myśli, ale od tego, jaka jest reakcja tłumów). Ten czy ów półgłowek znów pokazał w internecie, że tam, gdzie ludzie coś mają (w głowie), on nic nie ma. Sporo komentarzy było jednak na temat. W mediach pojawiło się parę sensownych materiałów o problemach alkoholowych księży. Nie jest głupio. A może być nawet mądrzej.
Kazus biskupa Jareckiego może stać się „błogosławioną winą”. Nie można przecenić gestu, jaki hierarcha wykonał w poniedziałek, przecinając męki kluczących i kombinujących rzeczników. Przyznał się, przeprosił, złożył dymisję, zapowiedział, że podda się terapii. Na policji zaproponował dla siebie karę rzeczywiście dotkliwą – większość złapanych po pijaku kierowców płaci grzywnę, traci prawko, czasem dostaje zawiasy i po bólu, on poprosił o osiem miesięcy prac społecznych. Biskup zdejmujący purpury, prowadzący warsztaty dla podobnie jak on uzależnionych albo pracujący jako wolontariusz w hospicjum – siła ewangelizacyjna takiego widoku będzie większa niż sto listów pasterskich episkopatu. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Watykan pozostawi biskupa Jareckiego na stanowisku. Przecież całe to doświadczenie, ta kara (która w istocie jest szansą) da mu nieprawdopodobnie cenny bagaż, z którego będzie czerpał przez lata księżowskiego życia. Zazdroszczę wiernym, którzy będą słuchali później jego kazań. Co by szkodziło innym polskim hierarchom w braterskim geście przyłączyć się na ochotnika do warszawskiego sufragana? Założę się, że po roku mielibyśmy przed oczami (i w uszach) zupełnie inne oblicze polskiego Kościoła instytucjonalnego.
Z tego, że biskup w całej tej sytuacji zachował się tak, jak się zachował, wyniknąć może jeszcze jedna korzyść. Ilekroć w telewizji pokazują zalanego w trupa polityka czy gwiazdora, nie umiem przyłączyć się do tych, którzy albo robią sobie jaja, albo przystępują do kamienowania, wyzywając od degeneratów. Ja widzę chorego, który nie panuje nad swoimi odruchami. Chciałbym go czymś przykryć, zdjąć z oczu tłumu, poszukać pomocy. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie rozmowa, którą w „Ludziach na walizkach” zrobiłem z telewizyjną ikoną mojego dzieciństwa, (dziś już świętej pamięci) Tadeuszem Brosiem, który publicznie przyznał się wtedy do swojego alkoholizmu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że choroba, w którą ktoś się wpędza, nie przestaje być chorobą. Próbowałem robić z Tadeusza pijaka, on pytał mnie, czy wiem, co to syndrom ogórka – jest moment, w którym ogórek nasączany roztworem staje się kiszony na amen, nie da się go już odkisić. Alkoholika, który już nim jest, można winić tylko o jedno – że nie zaczyna się leczyć.
Może dzięki sprawie biskupa więcej rodaków zobaczy w „nurach”, „chlorach”, „pijusach” tych, kim są – ciężko chorych ludzi? Może mniej będzie parsknięć na widok leżącego na ławce, może wreszcie sąsiad po pijanemu katujący bliskich przestanie się mieścić w „polskiej normie”?
Traf chciał, że dokładnie tego samego dnia, gdy biskup wydał swoje oświadczenie, byłem na mszy odprawianej przez księdza, co do którego do dziś nie mam pewności, czy był pod lekkim wpływem, czy może rehabilitował się z udaru (objawy zaburzeń układu nerwowego z daleka czasem łatwo pomylić). Maksymalna rozpiętość możliwych ocen moralnych: od oburzenia po szacunek. Ostatecznie nie udało mi się rozróżnić kondycji kapłana, sądy musiały więc pozostać w kieszeni. I dobrze. Bo pozostało uczucie, które zapamiętam na długo – porażająca słabość ludzkiej kondycji i światło z okien zbliżającego się z każdym dniem domu, w którym ani choroby, ani grzechu już nie będzie. Na tej mszy przeżyłem całe swoje życie. Biskup Jarecki z pewnością wie, o czym teraz mówię.
Kazus biskupa Jareckiego może stać się „błogosławioną winą”. Nie można przecenić gestu, jaki hierarcha wykonał w poniedziałek, przecinając męki kluczących i kombinujących rzeczników. Przyznał się, przeprosił, złożył dymisję, zapowiedział, że podda się terapii. Na policji zaproponował dla siebie karę rzeczywiście dotkliwą – większość złapanych po pijaku kierowców płaci grzywnę, traci prawko, czasem dostaje zawiasy i po bólu, on poprosił o osiem miesięcy prac społecznych. Biskup zdejmujący purpury, prowadzący warsztaty dla podobnie jak on uzależnionych albo pracujący jako wolontariusz w hospicjum – siła ewangelizacyjna takiego widoku będzie większa niż sto listów pasterskich episkopatu. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Watykan pozostawi biskupa Jareckiego na stanowisku. Przecież całe to doświadczenie, ta kara (która w istocie jest szansą) da mu nieprawdopodobnie cenny bagaż, z którego będzie czerpał przez lata księżowskiego życia. Zazdroszczę wiernym, którzy będą słuchali później jego kazań. Co by szkodziło innym polskim hierarchom w braterskim geście przyłączyć się na ochotnika do warszawskiego sufragana? Założę się, że po roku mielibyśmy przed oczami (i w uszach) zupełnie inne oblicze polskiego Kościoła instytucjonalnego.
Z tego, że biskup w całej tej sytuacji zachował się tak, jak się zachował, wyniknąć może jeszcze jedna korzyść. Ilekroć w telewizji pokazują zalanego w trupa polityka czy gwiazdora, nie umiem przyłączyć się do tych, którzy albo robią sobie jaja, albo przystępują do kamienowania, wyzywając od degeneratów. Ja widzę chorego, który nie panuje nad swoimi odruchami. Chciałbym go czymś przykryć, zdjąć z oczu tłumu, poszukać pomocy. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie rozmowa, którą w „Ludziach na walizkach” zrobiłem z telewizyjną ikoną mojego dzieciństwa, (dziś już świętej pamięci) Tadeuszem Brosiem, który publicznie przyznał się wtedy do swojego alkoholizmu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że choroba, w którą ktoś się wpędza, nie przestaje być chorobą. Próbowałem robić z Tadeusza pijaka, on pytał mnie, czy wiem, co to syndrom ogórka – jest moment, w którym ogórek nasączany roztworem staje się kiszony na amen, nie da się go już odkisić. Alkoholika, który już nim jest, można winić tylko o jedno – że nie zaczyna się leczyć.
Może dzięki sprawie biskupa więcej rodaków zobaczy w „nurach”, „chlorach”, „pijusach” tych, kim są – ciężko chorych ludzi? Może mniej będzie parsknięć na widok leżącego na ławce, może wreszcie sąsiad po pijanemu katujący bliskich przestanie się mieścić w „polskiej normie”?
Traf chciał, że dokładnie tego samego dnia, gdy biskup wydał swoje oświadczenie, byłem na mszy odprawianej przez księdza, co do którego do dziś nie mam pewności, czy był pod lekkim wpływem, czy może rehabilitował się z udaru (objawy zaburzeń układu nerwowego z daleka czasem łatwo pomylić). Maksymalna rozpiętość możliwych ocen moralnych: od oburzenia po szacunek. Ostatecznie nie udało mi się rozróżnić kondycji kapłana, sądy musiały więc pozostać w kieszeni. I dobrze. Bo pozostało uczucie, które zapamiętam na długo – porażająca słabość ludzkiej kondycji i światło z okien zbliżającego się z każdym dniem domu, w którym ani choroby, ani grzechu już nie będzie. Na tej mszy przeżyłem całe swoje życie. Biskup Jarecki z pewnością wie, o czym teraz mówię.
Więcej możesz przeczytać w 44/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.