Trzymanie deficytu budżetowego na wodzy i szerokie otwarcie drzwi zagranicznym inwestycjom – to recepty naszego regionu na kryzys.
Jesteśmy za, a nawet przeciw. Jak w swoim czasie Lech Wałęsa. Tak można skwitować polskie wysiłki zmierzające do wejścia do strefy euro. A raczej ich brak. Politycy powtarzają, że najpierw to strefa musi sobie poradzić z kryzysem.
Od wybuchu kryzysu w 2008 r. w Polsce górę bierze miłość do narodowej waluty. Bo to m.in. elastyczny kurs złotego pozwolił nam przejść suchą nogą przez szalejące kryzysowe tsunami. Złoty ostro zanurkował, euro zdrożało z 3,2 zł w lipcu 2008 do blisko 4,8 zł w lutym 2009 r. Wzrósł tzw. eksport netto (eksport minus import), jedna z istotnych części produktu krajowego brutto. Nie, nasz eksport nie eksplodował (zachodnie gospodarki pogrążyły się wszak w pierwszej fali recesji). To skok kosztów importu zmusił nas do rezygnacji z zakupów.
Polska jako jedyna w UE uniknęła recesji (wzrost PKB w roku 2009 wyniosł 1,7 proc., ale jednak na plusie) i premier Donald Tusk mógł się filmować na tle zielonej wyspy na morzu czerwieni. Od 2008 r. do 2010 skumulowany wzrost gospodarczy wyniósł aż 15,8 proc. Nieźle jak na czasy kryzysu. Naszą siłą okazały się banki, które – inaczej niż zachodnie – nie prowadziły ryzykownej polityki kredytowej. Stabilna baza kapitałowa i silny nadzór finansowy zmuszający właścicieli do zostawienia w bankach lwiej części zysków pozwoliły wyjść naszemu sektorowi finansowemu obronną ręką z europejskich zawirowań.
Głównym jednak silnikiem gospodarki obok popytu konsumpcyjnego ludności były wydatki publiczne. Z kasy Rzeczypospolitej i funduszy unijnych. Gdy w obliczu kryzysu opozycja nawoływała, by ratować gospodarkę, powiększając deficyt budżetowy, minister finansów głośno mówił „nie”, ale robił swoje. W rezultacie deficyt budżetowy wystrzelił. Był to w istocie gigantyczny pakiet stymulacyjny.
Najnowsze propozycje rządu z tzw. drugiego exposé premiera Donalda Tuska sprowadzają się zresztą do szukania kolejnego pakietu stymulacyjnego. Ale bez wydatków idących bezpośrednio z kasy państwa. Pożyczanie przez rządy wyszło z mody, gdy w słowniku europejskich polityków pojawiło się angielskie słowo „austerity”, czyli oszczędności.
Co prawda w międzynarodowej debacie coraz mocniej przebijają się zwolennicy keynesowskiego ożywiania gospodarki, ale otwarte głoszenie programu wydatków na kredyt mogłoby się skończyć skokiem rentowności polskich obligacji. A ta na początku października, ku radości ministra finansów Jacka Rostowskiego, spadła do najniższego w historii poziomu.
Sęk w tym, że nasi bracia z Południa płacą jeszcze mniej. I też nie mają euro.
Od wybuchu kryzysu w 2008 r. w Polsce górę bierze miłość do narodowej waluty. Bo to m.in. elastyczny kurs złotego pozwolił nam przejść suchą nogą przez szalejące kryzysowe tsunami. Złoty ostro zanurkował, euro zdrożało z 3,2 zł w lipcu 2008 do blisko 4,8 zł w lutym 2009 r. Wzrósł tzw. eksport netto (eksport minus import), jedna z istotnych części produktu krajowego brutto. Nie, nasz eksport nie eksplodował (zachodnie gospodarki pogrążyły się wszak w pierwszej fali recesji). To skok kosztów importu zmusił nas do rezygnacji z zakupów.
Polska jako jedyna w UE uniknęła recesji (wzrost PKB w roku 2009 wyniosł 1,7 proc., ale jednak na plusie) i premier Donald Tusk mógł się filmować na tle zielonej wyspy na morzu czerwieni. Od 2008 r. do 2010 skumulowany wzrost gospodarczy wyniósł aż 15,8 proc. Nieźle jak na czasy kryzysu. Naszą siłą okazały się banki, które – inaczej niż zachodnie – nie prowadziły ryzykownej polityki kredytowej. Stabilna baza kapitałowa i silny nadzór finansowy zmuszający właścicieli do zostawienia w bankach lwiej części zysków pozwoliły wyjść naszemu sektorowi finansowemu obronną ręką z europejskich zawirowań.
Głównym jednak silnikiem gospodarki obok popytu konsumpcyjnego ludności były wydatki publiczne. Z kasy Rzeczypospolitej i funduszy unijnych. Gdy w obliczu kryzysu opozycja nawoływała, by ratować gospodarkę, powiększając deficyt budżetowy, minister finansów głośno mówił „nie”, ale robił swoje. W rezultacie deficyt budżetowy wystrzelił. Był to w istocie gigantyczny pakiet stymulacyjny.
Najnowsze propozycje rządu z tzw. drugiego exposé premiera Donalda Tuska sprowadzają się zresztą do szukania kolejnego pakietu stymulacyjnego. Ale bez wydatków idących bezpośrednio z kasy państwa. Pożyczanie przez rządy wyszło z mody, gdy w słowniku europejskich polityków pojawiło się angielskie słowo „austerity”, czyli oszczędności.
Co prawda w międzynarodowej debacie coraz mocniej przebijają się zwolennicy keynesowskiego ożywiania gospodarki, ale otwarte głoszenie programu wydatków na kredyt mogłoby się skończyć skokiem rentowności polskich obligacji. A ta na początku października, ku radości ministra finansów Jacka Rostowskiego, spadła do najniższego w historii poziomu.
Sęk w tym, że nasi bracia z Południa płacą jeszcze mniej. I też nie mają euro.
Więcej możesz przeczytać w 44/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.