Warto spojrzeć na Obamę. Po pierwsze dlatego, że robi polityczne cuda. Pozbawiona spektakularnej biografii i dokonań postać z Chicago, miejsca symbolu pokrętności i brutalności amerykańskiej polityki, a więc wychowanek regularnego Mordoru, nagle prezentuje się światu jako Królewna Śnieżka, nowy Mojżesz, który wyprowadzi do raju naród zdeptany przez złego faraona Busha. A ów świat łyka to jak świeże bułeczki! Obłęd (jak to mówili niektórzy w USA: „O-gasm”), który ogarnął Amerykanów kupujących od czterech lat te PR-owskie bajki, opisywały dziesiątki autorów, że wspomnę choćby Jasona Matterę i jego książkę „Obama Zombies”. Złośliwy Mattera wylicza płynące z poważnych ust porównania Obamy do Mozarta czy Nowego Testamentu, kontemplujące jego „połyskującą w słońcu rozrzeźbioną klatkę piersiową”, albo opisuje niepowściągliwe studentki zachęcające swoich wybranków słowami „you can Barack me tonight”. Pytanie, które spędza teraz pewnie sen z powiek wszystkim posłom świata: jak to zrobić, by nic nie zrobić, a mimo to być: władcą, zbawcą, ojcem, bratem, snem, jawą, a nawet potencjalnym kochankiem?
Po drugie, warto patrzeć za ocean, bo tam widać, że nawet w największej demokracji świata chrześcijaństwa nie da się ożenić z partyjną polityką. Republikanie (z grubsza) mówią: rządy wolnego rynku i konserwatyzm w obyczajach. Demokraci: państwo quasi-opiekuńcze i pełna obyczajowa dowolność. Kościół (i prawo boże) nigdy się w tym dwójpodziale nie odnajdzie. Choć amerykańscy biskupi dostrzegali dobre strony reformy zdrowotnej Obamy (dającej prawo do lekarza milionom nieubezpieczonych), stanowczo protestowali przeciwko jej kształtom (nakaz wspólnego zrzucania się na aborcje, sterylizacje i antykoncepcję).
Prezydent, od dawna zwolennik np. prawa do tzw. późnej aborcji, procedury tak okrutnej, że jej opis nie jest w stanie przejść przez moją klawiaturę, nic sobie z tych protestów nie robi. Wie, że i tak w tych wyborach znów głosowała nań blisko połowa amerykańskich katolików (wśród Latynosów aż 70 proc.). I dziś pewnie śmieje się w głos z tych wszystkich hierarchów, którzy przed wyborami zamienili ambonę w dystrybutor politycznych instrukcji (to naprawdę nie jest polska specjalność). Z biskupa Daniela Jenky’ego z Illinois, który od paru lat porównuje prezydenta do Hitlera i Stalina, a teraz nakazał proboszczom czytać list pasterski, w którym wyjaśnia, że głosowanie na Obamę to skazywanie na śmierć Chrystusa. Z biskupa z Alaski Edwarda J. Burnsa, który porównał wiceprezydenta Joego Bidena (w poglądach na aborcję bliskiego szefowi) do handlarza ludźmi, czy biskupa Davida Rickena z Wisconsin, który ostrzegał, że głosowanie na Obamę to „zagrożenie dla duszy”.
To – znowu tak samo jak u nas – nagłaśniane wyjątki. Większość biskupów albo milczała (a z tych niektórzy pewnie głosowali na Obamę), albo szła tropem kardynała Timothy’ego Dolana z Nowego Jorku, który bez wskazywania na frakcję z uporem maniaka wyliczał katalog wartości, według których powinno być układane życie publiczne. Kłopot w tym, że połowa jego współwyznawców albo ma w tej sprawie inne zdanie, albo jest w stanie odłożyć owe wartości na półkę do czasu, gdy będzie miała co jeść (Obama obiecał mniejszościom etnicznym, w tym Latynosom, reformę prawa imigracyjnego).
Co tu zrobić? Rzucić okiem po raz trzeci. Tym razem nie na Obamę i jego kolegów po fachu, ale na katolicką trzódkę i metody jej formowania. Wiemy już, że grzmiący biskup nie jest skuteczny, bo zwykle przekonuje tych już przekonanych. On musi pomóc wszystkim wiernym zbudować trwałą samoświadomość. Doprowadzić do punktu, w którym katolik będzie miał sumienie tak ułożone, że sam będzie doskonale wiedział, na kogo głosować, bez konieczności odgórnego zapisywania Jezusa do tej czy innej partii. Będzie też – co niezwykle istotne – wiedział, kiedy przez swoje decyzje katolikiem być przestaje, a „przeskakuje” do koła zewnętrznych sympatyków tych lub innych elementów religii (np. tradycji czy obrzędowości). Czasy takie, że nie tylko w Stanach zastanawiających się nad Joe Bidenem, ale i w naszych polskich analizach coraz bardziej nam tej kategorii brakuje.
Po drugie, warto patrzeć za ocean, bo tam widać, że nawet w największej demokracji świata chrześcijaństwa nie da się ożenić z partyjną polityką. Republikanie (z grubsza) mówią: rządy wolnego rynku i konserwatyzm w obyczajach. Demokraci: państwo quasi-opiekuńcze i pełna obyczajowa dowolność. Kościół (i prawo boże) nigdy się w tym dwójpodziale nie odnajdzie. Choć amerykańscy biskupi dostrzegali dobre strony reformy zdrowotnej Obamy (dającej prawo do lekarza milionom nieubezpieczonych), stanowczo protestowali przeciwko jej kształtom (nakaz wspólnego zrzucania się na aborcje, sterylizacje i antykoncepcję).
Prezydent, od dawna zwolennik np. prawa do tzw. późnej aborcji, procedury tak okrutnej, że jej opis nie jest w stanie przejść przez moją klawiaturę, nic sobie z tych protestów nie robi. Wie, że i tak w tych wyborach znów głosowała nań blisko połowa amerykańskich katolików (wśród Latynosów aż 70 proc.). I dziś pewnie śmieje się w głos z tych wszystkich hierarchów, którzy przed wyborami zamienili ambonę w dystrybutor politycznych instrukcji (to naprawdę nie jest polska specjalność). Z biskupa Daniela Jenky’ego z Illinois, który od paru lat porównuje prezydenta do Hitlera i Stalina, a teraz nakazał proboszczom czytać list pasterski, w którym wyjaśnia, że głosowanie na Obamę to skazywanie na śmierć Chrystusa. Z biskupa z Alaski Edwarda J. Burnsa, który porównał wiceprezydenta Joego Bidena (w poglądach na aborcję bliskiego szefowi) do handlarza ludźmi, czy biskupa Davida Rickena z Wisconsin, który ostrzegał, że głosowanie na Obamę to „zagrożenie dla duszy”.
To – znowu tak samo jak u nas – nagłaśniane wyjątki. Większość biskupów albo milczała (a z tych niektórzy pewnie głosowali na Obamę), albo szła tropem kardynała Timothy’ego Dolana z Nowego Jorku, który bez wskazywania na frakcję z uporem maniaka wyliczał katalog wartości, według których powinno być układane życie publiczne. Kłopot w tym, że połowa jego współwyznawców albo ma w tej sprawie inne zdanie, albo jest w stanie odłożyć owe wartości na półkę do czasu, gdy będzie miała co jeść (Obama obiecał mniejszościom etnicznym, w tym Latynosom, reformę prawa imigracyjnego).
Co tu zrobić? Rzucić okiem po raz trzeci. Tym razem nie na Obamę i jego kolegów po fachu, ale na katolicką trzódkę i metody jej formowania. Wiemy już, że grzmiący biskup nie jest skuteczny, bo zwykle przekonuje tych już przekonanych. On musi pomóc wszystkim wiernym zbudować trwałą samoświadomość. Doprowadzić do punktu, w którym katolik będzie miał sumienie tak ułożone, że sam będzie doskonale wiedział, na kogo głosować, bez konieczności odgórnego zapisywania Jezusa do tej czy innej partii. Będzie też – co niezwykle istotne – wiedział, kiedy przez swoje decyzje katolikiem być przestaje, a „przeskakuje” do koła zewnętrznych sympatyków tych lub innych elementów religii (np. tradycji czy obrzędowości). Czasy takie, że nie tylko w Stanach zastanawiających się nad Joe Bidenem, ale i w naszych polskich analizach coraz bardziej nam tej kategorii brakuje.
Więcej możesz przeczytać w 46/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.