"Niepokorny" - to tytuł wywiadu-rzeki jaki z Bronisławem Wildsteinem przeprowadzili Piotr Zaremba i Michał Karnowski. Książka ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa Fronda, które reklamuje ją hasłem: "Bronisław Wildstein po raz pierwszy o sobie!".
Wildstein w rozmowie z dziennikarzami opowiada o swoich książkach, Smoleńsku i o przyszłości Polski. Opowiada też - po raz pierwszy - o swoich żydowskich korzeniach, perypetiach przy zakładaniu Studenckiego Komitetu Solidarności, o tym dlaczego odszedł z masonerii i o tym jak uniknął śmierci na Jamajce. Poniżej prezentujemy fragment rozmowy z dziennikarzem:
Michał Karnowski, Piotr Zaremba: W wielu rozmowach na temat tragedii 10 kwietnia 2010 roku uderza pewna prawidłowość: dużo mocniej przeżyli ją zwykli ludzie, czasem ludzie kultury, publicyści z szeroko pojętych środowisk konserwatywnych niż wielu działaczy bliskich, w każdym razie wcześniej wyglądało, że bliskich, Lechowi Kaczyńskiemu. A czym 10 kwietnia 2010 roku był dla Ciebie? Zacznijmy może od tego, jak się o tym strasznym wydarzeniu dowiedziałeś?
Bronisław Wildstein: Dowiedziałem się dość późno, to była sobota. Zadzwonił do mnie mój przyjaciel, Włodek Bolecki, z informacją, że podobno coś się stało z samolotem prezydenckim i pytaniem: czy nie wiem czegoś więcej. Odpowiedziałem, że spróbuję sprawdzić. Szczerze mówiąc: nie uważałem tego za pilne. Byłem przekonany, że to co najwyżej jakaś awaria na lotnisku, opóźnienie, coś w tym rodzaju. Włączyłem telewizor. I kompletnie zgłupiałem, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Przychodziły kolejne, coraz gorsze, bardziej tragiczne wiadomości. Na początku często zresztą ze sobą sprzeczne, bo najpierw mówiono o ponad dwudziestu osobach zabitych, potem, że wielu uratowano, wreszcie potwierdzono, że wszyscy zginęli.
Szybko się zebrałem i pobiegłem do redakcji. To nie był dzień pracy, ale wszyscy mieli ten odruch i wszyscy się zjawili. Było jasne, że trzeba coś robić, jakoś się z tym zmierzyć. Dziennikarsko i po ludzku.
Pamiętasz te pierwsze myśli?
– Poczucie bezradności. Nie wiadomo było, co się stało i dlaczego. To przekraczało granice wyobraźni, nie miało prawa się zdarzyć. Wydawało się nieprawdopodobne, że giną prezydent i duża część elity, że spada samolot tej rangi. Nie było drugiego takiego wypadku w naszym obszarze cywilizacyjnym. A jednak oglądaliśmy obrazki zniszczenia. Na dodatek, chociaż faktycznie zginęli przedstawiciele różnych opcji, to w sensie politycznym stratę nie do odrobienia odniosła jedna strona, czyli opozycja; śmierć ponieśli prezydent z otoczeniem i wielu wybitnych działaczy związanych z PiS.
Co potem robiłeś?
– Natychmiast rozdzwoniły się telefony, szukaliśmy informacji, podstawowej wiedzy. Inni szukali jej u nas. Zadzwonił mój przyjaciel z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z informacją, że zginął tam także nasz przyjaciel Tomasz Merta. On był pewny, ja to sprawdzałem. Pamiętam te chwile jako czas wielkiego wstrząsu.
Wiele osób do końca liczyło, że ktoś przeżył, trudno było uwierzyć, że zginęli wszyscy.
– Niestety, dość szybko wszystkie stacje zaczęły podawać informację, jako potwierdzoną w wielu źródłach, to napływało z różnych stron, że jednak wszyscy zginęli. Nie miałem już nadziei. Gdyby istniał chociaż cień szansy, nikt by tego nie mówił tak jednoznacznie, to była za poważna sprawa.
Zastanawiałeś się nad przyczynami tej tragedii?
– Moja żona, która bardzo to przeżywała, od razu zapytała, czy nie zrobili tego Rosjanie. W pierwszym odruchu powiedziałem, że w żadnym wypadku. Potem przypomniałem sobie naszą wymianę zdań po postrzeleniu papieża Jana Pawła II w 1981 roku. Moja żona powiedziała wtedy: „KGB maczała w tym palce”. Odpowiedziałem: „Bzdury pleciesz”. Nie dlatego, że śmierć papieża nie byłaby Sowietom na rękę, bo była. Ale dlatego, że uznałem to wtedy za niemożliwe, nie wierzyłem, by wpakowali się w tak ryzykowną sprawę. Potem okazało się, że to moja żona miała rację.
Nie mówię więc, że to na pewno zrobili Rosjanie. Ale, że aprioryczne, z góry odrzucanie tej hipotezy było nierozumne. Należy to badać i brać również pod uwagę. W historii bowiem zdarzają się rzeczy na pierwszy rzut oka mało prawdopodobne.
W miarę pojawiania się coraz pełniejszej listy ofiar każdy, kto jakoś uczestniczy w życiu publicznym, z przerażeniem odnajdywał tam kolejne znane sobie osoby, często zaprzyjaźnione. Wspomniałeś o śp. Tomaszu Mercie. Znałeś dobrze inne osoby, które były na pokładzie?
– Tak, wielu, choć w różnym stopniu. Oczywiście, bliski mi w sensie politycznym, ale przecież nieźle znałem go osobiście i lubiłem, był prezydent Lech Kaczyński. Byłem w coraz lepszych koleżeńskich, a można powiedzieć, że wręcz przyjacielskich relacjach z prezesem NBP Sławkiem Skrzypkiem. Bardzo dobre stosunki, również na stopie osobistej, miałem z rzecznikiem praw obywatelskich Januszem Kochanowskim. Przestraszyłem się wtedy, że na pokładzie może być dobrze mi znany Paweł Kowal. Zadzwoniłem do Janka Ołdakowskiego, który odpowiedział jednak, że, na szczęście, on nie poleciał tym tupolewem. Ceniłem bardzo, chociaż nie byliśmy na stopie koleżeńskiej, ministra Władysława Stasiaka, którego uważałem za bardzo sensownego i dobrze rokującego na przyszłość polityka. Pozytywnie oceniałem Aleksandra Szczygłę. Lubiłem Grażynę Gęsicką, kobietę mądrą i z klasą. Znałem jeszcze z czasów SKS Aleksandrę Natalii-Świat, przemykała wtedy jako taka bardzo młoda dziewczynka koło poważniejszych, wrocławskich działaczy. O wielu mógłbym powiedzieć dużo ciepłych słów.
Znałeś Annę Walentynowicz?
– Tak i pamiętam, że kiedyś mówiła, że jeśli już miałaby udzielać wywiadu, to w grę wchodziłoby tylko paru dziennikarzy. Było w tym gronie i moje nazwisko. Niezwykle ją szanowałem i ceniłem.
Bardzo symbolicznie zamyka jej życie śmierć w Smoleńsku.
– Bardzo. Niezwykła klamra. To była wspaniała osoba.
Przejdźmy do samej katastrofy. Kilka razy zostałeś wymieniony w mediach prorządowych jako osoba, która jest zwolennikiem teorii zamachu. To prawda?
– Robiono ze mnie rzecznika teorii zamachu, i to w bardzo ostrej formie, ze stwierdzeniami, iż stawiam się poza granicą dziennikarstwa. Najczęściej na łamach „Wyborczej”. Albo w jej dodatkach, na przykład w piśmie o nazwie „Press”, gdzie ogłosił to redaktor naczelny tego pisemka, którego nazwisko zawsze zapominam. Nie ma zresztą powodu, by je pamiętać. Było to w czasie, gdy pisałem, że sądzę, iż zamach jest mniej prawdopodobny, choć hipotezę taką mamy obowiązek brać pod uwagę. Teraz zmieniłem zdanie i sądzę, że hipoteza ta jest coraz bardziej prawdopodobna, co nie znaczy, że udowodniona.
To jaka jest Twoja odpowiedź na pytanie, czy to był zamach?
– Zamach jako jedna z możliwości powinien od początku być brany pod uwagę i dokładnie, bardzo poważnie, do końca, sprawdzony. Po to, żeby wykluczyć wszystkie wątpliwości. To zresztą oczywiste, bo w erze wojny z terrorem taką ewentualność zawsze, ale to zawsze, w dużych katastrofach lotniczych traktuje się poważnie. Jej wykluczenie, alergiczne reakcje na próby zbadania tego wątku, świadczą o złej woli. O strachu, paraliżu, niechęci przyjęcia niewygodnej rzeczywistości, jeśli pewne obawy by się potwierdziły. A, niestety, potwierdzają się.
Z czego to się bierze? Skąd ten strach?
– W mojej ocenie z tego, co działo się przed katastrofą, a co rządzący wtedy i teraz chcą za wszelką cenę ukryć i zamazać. To zresztą mówiłem od początku. Pisałem, że ważnym kontekstem tej tragedii jest nasza wiedza o wydarzeniach ją poprzedzających. Przede wszystkim o grze, którą nasz rząd prowadził wspólnie z premierem Rosji w celu wypchnięcia z uroczystości katyńskich prezydenta i zdezawuowania go. To fakt absolutnie skandaliczny. I to ma swój udział w tym, co nazywamy możliwością zamachu.
W jakim sensie?
– W takim, że ta cała gra spowodowała, iż przyjęte zostały dwa terminy obchodów katyńskich – 7 i 10 kwietnia. Pierwszy był traktowany jako oficjalna uroczystość. W ślad za tym poszły środki ochrony przygotowane odpowiednio do rangi spotkania liderów państwowych, zwłaszcza że robili to Rosjanie na swoim terenie, chroniąc również swojego premiera. Natomiast uroczystości 10 kwietnia, z udziałem przecież polskiego prezydenta, traktowane były właściwie jako wizyta prywatna. Nie podjęto odpowiednich środków ostrożności, zabezpieczenia, całej niezbędnej oprawy takiego przedsięwzięcia. To jest wina polskiego rządu, dla mnie nie ulega wątpliwości. To polskie władze sugerowały Rosjanom, aby nie traktować wizyty polskiego prezydenta jako oficjalnej. Wyraźnie grały nie tylko na to, aby umniejszyć jego rolę, ale, aby go ośmieszyć, raz jeszcze zdezawuować w oczach opinii publicznej. Liczyły na jego kompromitację. I aranżowały ją wespół z władzą Putina. To więcej niż skandal.
Można więc powiedzieć o wciągnięciu do wewnętrznej gry politycznej, o czym mówi otwarcie minister Anna Fotyga, obcego mocarstwa – Rosji?
– Z tego co rozumiem, to Rosjanie zagrali pierwsi. Oni przecież bardzo dokładnie obserwują sytuację w Polsce, zdają sobie sprawę z siły tego podziału. Więcej, analizując praktykę działań ekipy Donalda Tuska, mogli doskonale przewidzieć, jak łatwo wejdzie ona w zaproponowaną przez nich intrygę. Widać było już od paru lat, że podstawowym celem działania rządu PO jest skompromitowanie PiS i prezydenta Kaczyńskiego. Ich zasadą było zanegowanie, jako niewłaściwego, wszystkiego co robili poprzednicy. Bez względu na to, jakie efekty może to przynieść dla państwa. Najważniejsze, okazuje się dla nich, pogrążenie partyjnego przeciwnika. Początkiem było natychmiastowe wycofanie się z tego, co udało się poprzedniemu rządowi: przeniesienia sprawy rosyjskiego embarga na polską żywność na poziom unijny. To był ewidentny sukces premiera Jarosława Kaczyńskiego. I co zrobił Tusk po objęciu władzy? Wycofał się z powrotem na poziom rozmów między rządami polskimi i rosyjskimi. To woła o pomstę do nieba. Zrezygnowano z praktycznego użycia tego, co miało być siłą Unii – solidarności w stosunku do mocarstw ościennych.
Zwolennicy rządu twierdzą, że dzięki temu embargo zniesiono.
– Najpierw powiem o tym, co stracono. Wycofując się z powrotem na poziom bilateralny, stworzono precedens, na który będzie można się powoływać w przyszłości. Ustalono, że o tych sprawach rząd polski rozmawia z rosyjskim, a UE nie powinna się mieszać. Wynika z tego, że nasza żywność to jednak nie to samo co unijna. Czytaj – jesteśmy gorszym członkiem UE. Co do zniesienia embarga na mięso, to mówimy o, zdaje się, trzydziestu milionach złotych w skali rocznej. Śmieszne. Zresztą, gdyby rokowania toczono nadal na poziomie Rosja-UE, Moskwa i tak musiałaby się wycofać i to na lepszych dla nas warunkach.
Wracając do Smoleńska. Rosja miała powody, by grać na osłabienie Lecha Kaczyńskiego?
– Tak. Wiedzieli, że jest niezależny. Nie mieli z nim dobrych stosunków. I, co najważniejsze, on potrafił organizować wokół siebie innych liderów państw postkomunistycznych. Tylko wspólnie można się realnie przeciwstawić imperialnym dążeniom Rosji. I przywódcy państw postkomunistycznych doceniali to. Ekipa Tuska od początku, już od tej sprawy embarga na mięso, grała na ocieplenie relacji z Moskwą za wszelką cenę. Miało ono polegać na cieszących europejskie stolice pustych gestach, które potem propagandyści Tuska sprzedawali jako wielkie sukcesy. Rosjanie doskonale to wiedzieli, są mistrzami dzielenia konkurentów, zasady divide et impera, dziel i rządź. Sądzę więc, że pomysł osłabienia Lecha Kaczyńskiego przy okazji uroczystości katyńskich wyszedł od Władimira Putina. Popatrzmy, jak to rozgrywali: wysłali zaproszenie tylko dla Tuska, ten to przyjął, godząc się na próbę politycznego upokorzenia polskiego prezydenta. Nie wolno mu było tego robić, niezależnie od jego stosunków z Lechem Kaczyńskim.
Zatrzymajmy się jeszcze przy tej konsekwencji tragedii smoleńskiej, jaką jest rzekome ocieplenie relacji polsko-rosyjskich, a de facto otwarcie Polski na jej wpływy. To widać na wszystkich obszarach, od gospodarki, przez nasze wycofanie z Ukrainy po kulturę. Jak to oceniasz?
– Tu znowu mamy do czynienia wyłącznie z marketingiem. Stwarza się wrażenie, że dobre relacje z Rosją zależą od uśmiechów, gestów, bycia miłym. W domyśle – wcześniej te relacje były złe, bo rządzili niemili Kaczyńscy. W ogóle pomija się podstawowy problem w relacjach z Rosją, to znaczy eksponowany przez Putina imperialny imperatyw odbudowy dawnej strefy wpływów i przejęcia kontroli nad krajami, które wcześniej były w jej władaniu. W tym Ukrainy, Białorusi, państw bałtyckich. Ale i Polski. Rosjanie o tym mówią wprost. Jest to zapisane w ich doktrynach. Dążą do finlandyzacji limitrofu, czyli sfery przygranicznej. W tym i Polski. A co to jest finlandyzacja? Pozbawienie suwerenności w sferze polityki zagranicznej.
Wróćmy do 2010 roku. Jak powinien był postąpić Tusk, gdy nadeszło to zaproszenie od Putina?
– Powinien był zwrócić się do prezydenta, uzgodnić z nim odpowiedź i postawić podmiotowość państwa polskiego ponad konflikt z Kaczyńskimi i dobre relacje z Putinem. Efektem takiego spotkania powinna być wspólnie ustalona odpowiedź i linia postępowania.
Tusk zapewne wiedział, że wielkie media staną po jego stronie, jak zawsze, bez względu na to co zrobi.
– I tak się stało. Po przyjęciu zaproszenia od Putina usłużne media natychmiast rozpętały kampanię przeciw prezydentowi, z tezami, że powinien zostać w kraju, a nie wtrącać się w poważną politykę. To osobny skandal. Celebryci dziennikarstwa zaczęli zarzucać, że Lech Kaczyński blokuje słuszną linię ocieplenia polsko-rosyjskiego, że skoro Putin zaprosił tylko premiera, to powinniśmy wykorzystać tę okazję. Ta kampania była czymś niesłychanym. Bo przecież zgoda na dzielenie polskich władz przez Moskwę to tak naprawdę zgoda na rezygnację z suwerenności. Oznacza to, że nie w Warszawie, a na Kremlu decyduje się, kto reprezentuje polskie państwo. Okazuje się, że Rosjanie mają prawo wybierać kogo z naszych demokratycznie wybranych przywódców chcą akceptować. Kogoś, kogo nie lubią – nie zapraszają, nawet jeśli ten ktoś jest głową państwa polskiego. Nie istnieją tego typu normy w przypadku suwerennych państw. A jednak Tusk zaakceptował wasalną rolę, media go poparły. Ten rząd ma wiele grzechów, ale ten polegający na podporządkowaniu polityki zagranicznej interesom wyłącznie i czysto partyjnym jest w mojej ocenie głównym oraz największym.
Może ktoś odpowiedzieć, że przecież każda partia prowadzi tę politykę po swojemu.
– To nie to samo. To prawda, że polityka zagraniczna bywa przedmiotem demokratycznego sporu. Ale nie może być tak, że jest traktowana wyłącznie jako środek do pogrążenia przeciwnika, jako po prostu jeszcze jedno narzędzie gry partyjnej przy zupełnym zakwestionowaniu racji stanu. A tak robi obecna ekipa, która w wielu sprawach, także w relacjach z Rosją, postępuje po prostu odwrotnie niż poprzednicy, aby ich skompromitować, odmawiając jakiejkolwiek debaty na ten temat. Obchody katyńskie były tego jaskrawym przykładem.
Jedna z popularnych hipotez na ten temat mówi, że tak naprawdę cała operacja zmierzała do kolejnego ośmieszenia śp. Lecha Kaczyńskiego. Ten wątek pokazywania prezydenta jako nieudacznika, nawet gdy odnosił, a często mu się to udawało, ewidentne sukcesy, był zresztą stałym motywem tego przemysłu pogardy. Więc chodzić mogło o spowodowanie, by tupolew z Lechem Kaczyńskim i dziewięćdziesięcioma pięcioma innymi osobami po prostu tam nie wylądował. Ale gra wymknęła się spod kontroli. Doszło do katastrofy.
– To jest jedna z możliwości. Całkiem prawdopodobna. Mogło chodzić o zmuszenie go do odlotu na inne lotnisko, by znowu móc ogłosić: no patrzcie, nic mu się nie udaje. Musimy jednak pamiętać, że lotniska nie zamknięto, nie powiedziano pilotom, że nie mogą lądować. Piloci do końca słyszeli, że są na kursie i ścieżce.
Załóżmy na chwilę, że nie było zamachu. Więcej winy jest po stronie rosyjskiej czy polskiej?
– Nie wiem, za mało mamy danych, by to rozstrzygać. Ale mam coraz więcej pytań i wątpliwości. Zupełnie zaś szokujące jest to, co dzieje się ze śledztwem. I coraz więcej osób mówi i myśli to, co napisał w „Gazecie Polskiej” Robert Tekieli: że ma w tej chwili dziewięćdziesiąt procent pewności, że to był zamach. Bo gdyby nie był, nie ukrywano by tylu faktów, nie fałszowano dokumentacji, nie manipulowano aż tak opinią publiczną. Wkładane jest w to mnóstwo wysiłku. Po co, jeśli był to „zwykły” wypadek?
Zgadzasz się z tym myśleniem?
– Nie do końca. Ale wiele osób tak rozumuje. Na spotkaniach z moimi czytelnikami często to słyszę, gdy deklaruję, że zamach to jedna z możliwości, bardzo prawdopodobna, ale nie przesądzona. Wtedy padają uwagi, że nie mogę inaczej powiedzieć, gdyż najlepszym dowodem na świadome doprowadzenie do katastrofy jest ukrywanie informacji i wszystkie ewidentne manipulacje. Ludzie to widzą i to ich przeraża. Ale jak ma być inaczej, kiedy okazuje się, że nikt nawet nie przesłuchał porządnie kontrolerów lotu, że w dziwny sposób zniknął zapis monitoringu? Nie jest to dowód na to, że Rosjanie przeprowadzili zamach. Ale mocna wskazówka, że mają coś do ukrycia. Może przygotowanie przyjęcia polskiego prezydenta było przeprowadzone w sposób tak skandaliczny, iż odpowiedzialność rosyjska nie ulega wątpliwości? Tych pytań jest zresztą coraz więcej i coraz więcej wątpliwości, jak choćby sposób zniszczenia samolotu, świadczyć może o zamachu.
Dlaczego piloci słyszą z wieży kontroli lotów, że są na kursie i ścieżce, choć nie są? Co znaczą słowa kontrolera Pawła Plusnina, który ścigany przez polskich dziennikarzy rzucił, że on robił wszystko, by ich uratować, ale się nie udało.
– O tych wątpliwościach moglibyśmy napisać książkę. One są tak liczne, bo wcześniej doszło do rzeczy skandalicznej: oddania przez polskiego premiera śledztwa do wyłącznej właściwie dyspozycji Rosjan. To coś niedopuszczalnego i nie do zaakceptowania. Zresztą faktycznie później do tego Tusk się przyznał, rzucając hasło umiędzynarodowienia śledztwa.
Co też okazało się niemożliwe.
– Właśnie. A przez kilkanaście miesięcy wmawiano nam, przy udziale celebrytów medialnych, że jest konwencja chicagowska, która jest jedyną i możliwą podstawą prowadzenia dochodzenia i nasze prawa są w niej zapewnione. Potem ci sami celebryci wmawiali nam, że owszem, Rosjanie prowadzą śledztwo, ale nasze prawa są przestrzegane. To też okazało się kłamstwem. A przemilcza się zupełnie fakt, że jest w konwencji chicagowskiej zapis o tym, że kraj-ofiara może zwrócić się o zgodę na prowadzenie dochodzenia w kraju, gdzie do katastrofy doszło. Przy tej randze wypadku trudniej byłoby zignorować taki postulat. Nie zrobiono nawet tego. Dlaczego? Bo uznano, iż Rosjanie by się na to nie zgodzili. Jeśli tak do tego podchodzimy, to co to za polityka? Co to za suwerenność?
Propaganda głosiła, że trzeba było założyć dobrą wolę władz Rosji.
– To niepoważne. W tej samej gazecie, która na stronach zagranicznych opisuje Rosję jako kraj zabójstw politycznych, korupcji, manipulacji, braku szacunku dla prawa, politycznego wykorzystywania sądów i prokuratur oraz dominacji służb specjalnych, czytamy apele, by zaufać Rosjanom, czyli realnie – aparatowi Putina. Czytamy, że na pewno solidnie wszystko zbadają. Mówię oczywiście o „Wyborczej”. Jak z tym w ogóle polemizować? Na dodatek osobom próbującym łączyć elementarne fakty odpowiada się, że ulegają teorii spiskowej. To taka retoryczna pałka zamiast argumentu.
Ale były teorie niezbyt poważne.
– Jasne, nie sposób ich wykluczyć przy tego typu tragediach. Tak było i tym razem. Nie wychodziły jednak z ust ludzi poważnych, a twierdzę, że potrafimy ich odróżnić. I to nie może być powodem, by kwestionować fakt, że władze polskie się skompromitowały. Najpierw umożliwiając katastrofę, a potem oddając śledztwo w tak ważnej sprawie.
Szokuje fakt, że nacisk polskiej opinii publicznej jest tak mało skuteczny. Nawet o niszczejącym wraku w zasadzie milczano. Dlaczego?
– Nacisk był fragmentaryczny i sprowadzał się do szczególnej grupy tzw. „prawicowych” dziennikarzy. Główny nurt medialny współtworzył rządową propagandę i ignorował szokujące informacje. Dlatego większość Polaków, która uwierzyła dominującym ośrodkom, dała się zmanipulować i głosowała na odpowiedzialnych za katastrofę. Zmiana ich postaw będzie długotrwała i niełatwa. O najbardziej szokujących rzeczach dowiedzieliśmy się dzięki Misji specjalnej Anity Gargas i Wiadomościom robionym przez Jacka Karnowskiego. Nie przypadkiem oboje wkrótce potem wylecieli z telewizji. Ale reakcja była słaba, choć przecież informacja o cięciu wraku piłami kilkadziesiąt godzin po tragedii, wybijaniu łomami szyb w tupolewie oraz gesty radości robiących to rosyjskich funkcjonariuszy, co mogliśmy zobaczyć na własne oczy – powinny wywołać wstrząs. A tu nic, cisza. Podobnie jak opisy dziennikarzy „Faktu” znajdujących na miejscu tragedii jakieś spore samolotowe części, przekaźniki, zegary. Przecież to powinno być dokładnie zebrane, złożone, przeanalizowane. Tak zrobiono po zamachu nad Lockerbie, gdzie samolot rozpadł się na tysiące części dziesięć tysięcy metrów nad ziemią. A jednak zebrano wszystko, po kawałeczku. Po wielu miesiącach udało się znaleźć fragmenty luku bagażowego, którego uszkodzenia doprowadziły do wskazania przyczyny katastrofy, czyli zamachu bombowego.
Minister Kopacz zapewniała, że przekopano miejsce katastrofy metr w głąb. A kilka miesięcy po tragedii ludzie nadal znajdowali tam ludzkie szczątki. Nieudolność czy świadome kłamstwo?
– Lekceważenie, ale nie wydaje mi się, by w wypadku tej osoby występowała premedytacja, co oczywiście nie zwalnia jej z odpowiedzialności. Sądzę, że również w tej sprawie, jak we wszystkich innych, mamy ze strony tego rządu do czynienia z głęboką nonszalancją. Przyzwyczaili się do tego, że wszystko jest marketingową grą, liczą na osłonę medialną, a faktami przejmują się najmniej. Gdy mówimy o działaniach tej władzy, to niemal wszystko jest takie. To królestwo picu, reklamy, propagandy, gdzie niczego nie traktuje się poważnie. Nic nie ma znaczenia. Ważne by coś ludziom powiedzieć, bo media to bezkrytycznie powtórzą, ludzie uwierzą. A potem gdy wyjdzie wszystko na jaw, nikt już nie będzie pamiętał, zresztą oferuje się ludowi nowe obietnice i kolejne igrzyska. Wszystko to ma jednak bardzo poważne konsekwencje. Przy dużo mniejszych katastrofach w państwach cywilizowanych ktoś musi ponieść odpowiedzialność. Niech będzie, że czasami jest to kozioł ofiarny. Ale to pokazuje wszystkim, że nie ma bezkarności. A tu nikt nie poniósł odpowiedzialności. Odwrotnie – poszły nagrody za piękne pogrzeby. To przecież czarny humor.
Pytanie jednak, czy to cechy państwa PO czy w ogóle całego polskiego państwa? Czy z dramatyczną nieskutecznością rządów nie borykały się i poprzednie ekipy?
– Oczywiście, ale ta konstatacja o chorym państwie była jedną z podstawowych przesłanek do zasadniczej reformy czy wręcz rewolucji, która pojawiła się wraz z hasłem IV RP, jak wiemy, potem przez Platformę odrzuconego. O tym, jak nowe państwo było budowane przez dwa lata przez PiS w tej koszmarnej koalicji w latach 2005-2007, możemy dyskutować. Na pewno znalazło by się sporo błędów. A co zrobiła Platforma, gdy doszła do władzy w roku 2007? Nic. Wycofała się z jakiejkolwiek reformy, dogadała z establishmentem III RP i dokonała jej pełnej restauracji. I to PO obciąża w stopniu dużo większym niż zaniechania i błędy, z którymi musi zmierzyć się PiS. W momencie katastrofy smoleńskiej PO rządziła już przez dwa i pół roku. Biorąc władzę, wzięła na siebie odpowiedzialność. A nadal obciąża PiS.
W tego typu wypadkach, kiedy zawodzi państwo, zawsze przyczyny sięgają daleko wstecz. Ale jednak rozlicza się przede wszystkim ekipę rządzącą. Rozgrzeszanie jej pod hasłem, że wszyscy ponoszą część winy, jest kuriozalne. Dodatkowo, od samego początku prowadzona jest kampania oczerniania ofiar i zrzucania na nie winy. Winny miał być Lech Kaczyński i osoby z nim związane lub przypisane do takiej roli jak gen. Błasik. I kiedy okazuje się, że wszystkie owe pseudodowody, które miałyby sugerować owe sprawstwo, nie są warte funta kłaków, media, które to sugerowały, wszyscy owi dziennikarscy celebryci nie czują się za nic odpowiedzialni. Ba, niektórzy nadal powtarzają dawne kłamstwa.
– Ten brak odpowiedzialności przybiera chwilami charakter niemal oficjalnej ideologii, padają hasła, by nie szukać winnych, ale patrzeć w przyszłość. To mydlenie oczu. Patrzenie w przyszłość polega także na znalezieniu winnych i pociągnięciu ich do odpowiedzialności, na wskazaniu błędów i tych, którzy je popełnili. Wtedy również inni, bo człowiek jest istotą ułomną, mają poczucie, że jak coś zawalą, to poniosą konsekwencje. W ten sposób buduje się w ludziach i całym państwie dobre nawyki, uczy odpowiedzialności. W przeciwnym razie wszyscy dochodzą do wniosku, że wszystko można zepsuć i ważne jest tylko to, aby być dobrze ustawionym.
Zaczęło się już po katastrofie CASY, gdzie także nikomu nie spadł włos z głowy. Struktury państwa otrzymały sygnał, że nawet za zaniedbania prowadzące do śmierci ludzi nie ponosi się kary.
Przy całej tej propagandzie o odpowiedzialności całego państwa nie zawahano się jednak oskarżyć od razu, w ślad za rosyjskimi podpowiedziami, polskich pilotów i Lecha Kaczyńskiego.
– O tak, takich wypowiedzi było mnóstwo. Pamiętam Wiktora Osiatyńskiego, celebryta intelektualny wypowiadający się na każdy możliwy temat. To on kiedyś powiedział, że lepsi złodzieje niż PiS przy władzy. A kilka dni po 10 kwietnia udzielił „Gazecie Wyborczej” wywiadu, w którym oskarżył Polaków, że znowu odzywa się ich megalomania, gdyż nie chcą przyjąć oczywistej odpowiedzialności za tragedię. Powtarzał tam wszystkie tezy rosyjskiej propagandy, które potem zostały zakwestionowane. O czterokrotnym podchodzeniu do lądowania, o schodzeniu wbrew sprzeciwom strony rosyjskiej. Wszystko to potem okazało się wierutnym kłamstwem. On stwierdził wówczas, że nie chcemy przyjąć do wiadomości prawdy z powodu polskiej megalomanii. I co? Czy choćby słowem pisnął, że przeprasza? że popełnił błąd? Czy główne media próbują go z tego rozliczyć? Skąd, wszyscy udają, jakby tego nie było, a on swoją rolę pełni nadal. Przypomnijmy zresztą, że obciążenie polskich pilotów i prezydenta było tajną strategią PO, którą ujawnił choćby śp. gen. Sławomir Petelicki.
Fałszem jest także określenie „samolot prezydencki”. Przecież wszystkie elementy związane z bezpieczeństwem lotu, technologia, BOR, piloci, dyplomacja i inne podlegały rządowi. I że ekipa PO całą uwagę od pierwszych godzin po tragedii poświęcała przejęciu pełni władzy, a w minimalnym stopniu – dojściu do prawdy.
– To doskonale pokazuje film Mgła. Potem też kontynuowano ten kurs. Bronisław Komorowski jako pełniący obowiązki prezydenta bardzo się starał, a wraz z nim większość sejmowa, by błyskawicznie przepchnąć ustawę medialną, ustawę o IPN, by wybrać nowego prezesa NBP – tak by nawet, jeżeli wybory prezydenckie pójdą nie po ich myśli, zyskać politycznie na tej tragedii. Przeprowadzano błyskawicznie działania, które normalnie by nie przeszły, gdyby żył Lech Kaczyński. On by ich nie podpisał. To było oburzające i bezwstydne. Nie zachowywano nawet pozorów przyzwoitości. Tak jak w próbie mówienia o katastrofie.
Był to, jak już wspomnieliśmy, lot, za który we wszystkich wymiarach odpowiedzialna była ekipa Donalda Tuska.
– Bo chodzi o to, by także i w tym wymiarze sugerować odpowiedzialność Lecha Kaczyńskiego. Prezydent w Polsce nie ma samolotu, nie ma ochrony – to wszystko mu się tylko przydziela. Wszystkie narzędzia mające zapewnić bezpieczeństwo tego lotu były w rękach rządu.
Ta propagandowa maszyneria działała od początku także w jeszcze jednym elemencie – żałoby. To powszechne poruszenie odczytano najwyraźniej jako zagrożenie. Najbardziej charakterystycznym głosem był tu Waldemar Kuczyński, który już w tydzień po tak ogromnej katastrofie, widząc wielkie poruszenie społeczne, wołał zniecierpliwiony i zirytowany: kończcie już tę żałobę!
– Muszę się tu przyznać do błędu. Uznałem, że ta żałoba od razu zmieni coś w Polakach. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jej skala i intensywność, jej głębokie przeżycie przez tak wielu ludzi. To był fenomen zbiorowej integracji w sytuacji tragedii narodowej, w obliczu śmierci. Odzywali się do mnie często dziennikarze z Zachodu, pytali o to, co się wtedy u nas działo, o te tłumy, które widzieli. Miałem wrażenie, że mówili o tym z lekką zawiścią, gdyż zdawali sobie sprawę, iż coś takiego w ich krajach byłoby niemożliwe. I ja się zgadzam – coś takiego, takie zjednoczenie w obliczu próby, jest niezwykle pozytywnym świadectwem o współczesnych Polakach. Nie tylko w wymiarze emocji, ale także samoorganizacji społecznej. Przecież pierwszy ceremoniał żałoby, na Krakowskim Przedmieściu, ludzie zorganizowali sami, zupełnie spontanicznie. Dopiero potem pojawili się tam harcerze. Niezwykłe. Widziałem to na własne oczy, widziałem jak godnie ludzie potrafili przeżywać wspólną tragedię. Opowiadali mi też o tym moi synowie, którzy tam często chodzili. Ludzie czekali po kilkanaście godzin w nocy, by oddać hołd prezydentowi, tłum był gęsty, nie sposób było przejść. Ludzie oczywiście przeżywali poczucie utraty, żal, smutek. Ale nie było agresji wobec nikogo, nawet nie pojawiały się hasła antyrządowe. A przecież tam przychodziły setki tysięcy ludzi. To było coś wspaniałego, poruszającego w tych strasznych dniach.
To oczywiście wywołało lęk i, nieco później, kontruderzenie ze strony naszych elit. Na samym początku były one zmuszone zaakceptować fakt, że to jest wielka tragedia i nie wolno okazywać wrogości tym, którzy ją celebrują. Od razu jednak na skutek skali żałoby, poruszenia utratą prezydenta, odezwał się lęk i rozpoczęło się przygotowanie, niestety skutecznej, kontrofensywy.
Żeby ktoś nie przypomniał sobie tego co za życia z prezydentem robiono? Jak go traktowano?
– W dużym stopniu tak. To jednak obciążało elity III RP. Ich liderzy uznali więc, że te emocje społeczne należy kontrolować. Zaczęto wszystko przesuwać w kierunku sentymentalnego kiczu, w którym nie ma miejsca na głębszą refleksję i odpowiedzialność. Od razu pojawiły się wezwania, by nie polityzować tej tragedii. A więc nie wolno mówić o politycznym wymiarze wydarzenia, które jest czysto polityczne. Zarówno w odniesieniu do przesłania, jakie niesie ono dla wspólnoty, jak i potrzeby wskazania winnych. Rozpoczęły się poszukiwania sposobów na zagospodarowanie tych emocji. Charakterystyczny był wydany zaraz potem tom „Krytyki Politycznej”, gdzie głównie młodzi ludzie z tego środowiska, choć nie tylko, opowiadali, jak są przerażeni tym, że Polacy tak łatwo odnajdują swoją narodową wspólnotę, w jaki sposób to robią, jak silne są tam wątki i symbole religijne.
Ciebie nie zdziwiło, że ta żałoba tak naturalnie, bezdyskusyjnie znalazła także wymiar religijny?
– Nie. Kultura wyrasta z religii. Jest próbą stawienia czoła rzeczom najtrudniejszym, mierzy się ze śmiercią. Nie sposób oderwać takich wyzwań od symboli religijnych. Ten naturalny odruch przestraszył jednak wszystkich tych, którzy chcą przerobić Polaków na europejską, liberalno-lewicową postępowość i pragnęliby pozbawić ich wyraźnie rozpoznawalnej tożsamości.
Ważnym wątkiem był w tych dniach żal do mediów, że tylko tak brzydko, zohydzająco tę parę prezydencką pokazywano. Stanisław Janecki napisał, że narodowa żałoba podszyta jest poczuciem winy. Bo jednak rechotano z tego, co media serwowały.
– Bo to było rzeczywiście szokujące. Byliśmy przecież wszyscy przyzwyczajeni, że publiczne wizerunki prezydenta Kaczyńskiego pokazują go wyłącznie w skurczu agresji, złości, ostatecznie zagubienia. I nagle zobaczyliśmy obrazy bardzo sympatycznego, uśmiechniętego, dobrze wyglądającego człowieka. To znaczyło, że media miały te zdjęcia wcześniej, tylko że nigdy ich nie pokazywały. Często zaczepiali mnie wtedy na ulicy ludzie, którzy nie mogli uwierzyć, że są takie zdjęcia, a media ich nigdy nie pokazywały, gdyż sympatyczność zarezerwowana była wyłącznie dla przeciwników Lecha Kaczyńskiego. Oczywiście, ten mechanizm dotyczył także wielu jego współpracowników, ale jego jako lidera w stopniu największym. Ludzie zobaczyli, jak niesprawiedliwie traktowano prezydenta.
Z czasem jednak przemysł pogardy wrócił na swoje normalne tory, także częściowo w stosunku do Lecha Kaczyńskiego. Rozbito tę narodową jedność. I nie chodzi o pojawienie się z czasem pewnego dystansu, osłabnięcia siły przeżywania tej tragedii, ale o zohydzenie jej, świadome wyszydzenie tych dni.
– Kluczowym elementem tej strategii była świadomie zorganizowana i przeprowadzona operacja przeciw krzyżowi smoleńskiemu. Oficjalnie zainicjował ją prezydent Bronisław Komorowski. Chodziło o zamknięcie w skansenie osób przeżywających mocno tę tragedię, sprowadzenie ich w oczach opinii publicznej do oszalałego marginesu. Gdy Komorowski ogłaszał, że krzyż trzeba usunąć, nikomu on nie wadził, nie był specjalnie widoczny i przychodziło podeń już dużo mniej osób. I nagle wybrany prezydent na początku pierwszego wywiadu, oczywiście dla „Wyborczej”, rzuca, że krzyż ten trzeba zabrać, gdyż jest on skandalem publicznym.
Komorowski był początkiem tej operacji?
– Nie sądzę, że mózgiem, ale na pewno jej ważnym wykonawcą. To była prowokacja. Ten mechanizm permanentnie stosowano jeszcze za życia Lecha Kaczyńskiego.
Niektórzy mówią, że niepotrzebnie dano się sprowokować.
– To łatwo rzucany argument, ale trudny do obrony. Po pierwsze, emocje były prawdziwe i jeszcze żywe. Planujący doskonale o tym wiedzieli. Po drugie, zawsze w takich zgromadzeniach pojawiają się ludzie z jakimiś problemami psychicznymi i chodziło o to, aby, gdy konflikt zostanie zaogniony, na nich kierować światło medialnych reflektorów. Do prowokowania ludzi pod krzyżem rekrutowane były bojówki, istotną rolę odgrywał w tym Palikot. W barze naprzeciwko stawiano darmową wódkę. Jednym z pomniejszych organizatorów tamtych wydarzeń był sutener, szantażysta Krzysztofa Piesiewicza. Był wtedy w stanie oskarżenia. Co robi taki przestępca? Chowa się do mysiej dziury. A on nie, świetnie się czuł w świetle kamer, przechadzał się tam z aktorką celebrytką Anną Muchą, paradował, dowodził jakąś pomniejszą hołotą. Oczywiście, nie on to wymyślił, ale fakt, że taki człowiek był narzędziem w rękach organizatorów całości, jest bardzo znamienny. Są zresztą relacje o normalnych, dokonywanych w stałych godzinach, zmianach „warty” wśród tych bojówkarzy.
Wszystko przy bierności policji i straży miejskiej.
– Tak, w ogóle nie podejmowano interwencji w przypadku agresji, ataków na ludzi stojących przy krzyżu.
Byliśmy tam kilka razy w nocy. To były przerażające relacje. Oto co kilka godzin z tego baru wypada grupa krzepkich młodzieńców, daje kilka kopniaków starszym ludziom i wraca na miejsce.
– Było też sikanie na znicze, były wyzwiska. Anicie Gargas jakiś facet wyrwał kamerę. Ona jednak nie dała się, zaczęła się szamotanina. I dopiero wtedy podeszli policjanci. Jednak mimo żądań Anity i świadków nie chcieli przyjąć zgłoszenia przestępstwa. Odsyłali na komisariat. Nie mieli zamiaru zatrzymać atakującego, choć wszyscy świadkowie mówili, co się zdarzyło. To pozwala postawić tezę, że ta przemoc, najpierw psychiczna, potem już wprost fizyczna, była nie tylko tolerowana, ona była organizowana przy współpracy władz. A na sztandarze – są zdjęcia w gazetach – telewizyjna celebrytka Mucha pod rękę z alfonsem protestuje w imię świeckości państwa. Symboliczny to obraz.
Podobnie dziwnym przypadkiem był wyniesiony na sztandar tego protestu niejaki Dominik Taras, człowiek w przeszłości karany, bez wykształcenia.
– Ale taki prymityw kreowany jest przez „Gazetę Wyborczą” i innych na jakiegoś młodego, wybitnego kontestatora-intelektualistę. Katarzyna Janowska, ówczesna szefowa „Przekroju”, pisała o nim jako nadziei młodych Polaków. Może za to została mianowana dyrektorem TVP Kultura, ponieważ innych powodów nie widać.
Krzyż nie był w tych dniach jednak nadużywany także przez drugą stronę?
– Pewnie źle się stało, że ta grupa pod krzyżem nie dała go stamtąd zabrać przedstawicielom Kościoła. Nie odbieram im dobrej woli, ale popełniono błąd. Inna sprawa, że Kościół mógł to lepiej zorganizować. Zastanawiam się też, na ile Jarosław Kaczyński wszedł w rolę obrońcy tego krzyża. Może powinien zaproponować jakieś kompromisowe rozwiązanie? Ale nie zapominajmy, że Kaczyński nie ma narzędzi władzy, że to rządzący mieli moc sprawczą, środki do wypracowania kompromisu. Byłbym więc ostrożny. Natomiast bardzo mi się nie podobały niektóre zachowania hierarchów Kościoła, na przykład biskupa Pieronka, który wzywał, by siłą usunąć krzyż i jego obrońców. W sytuacji gdy stosowano tak brutalną przemoc wobec obrońców tego krzyża! Okazuje się więc, że polityczne preferencje niektórych biskupów stoją ponad naturalną wrażliwością, która każe, by w tak kontrowersyjnej sprawie bronić słabszej mniejszości. Ludzi, którzy stoją przy krzyżu. Polityczne rachuby są ważniejsze niż religijne zasady również dla niektórych biskupów.
To tam Palikot wykuwał późniejszy sukces wyborczy. W sojuszu z wielkimi mediami kreował antycywilizacyjny projekt. I w tym kontekście niektórzy księża posługują się argumentacją, że miejsce krzyża jest w kościele, a więc, że ten krzyż należy wyprowadzić ze sfery publicznej. Co jest po prostu zakwestionowaniem fundamentalnej dla chrześcijaństwa misji ewangelizacyjnej. Spójrzmy na to szerzej. Co takiego złego robili ci ludzie modlący się pod tym krzyżem? Niczego nie zakłócali, nikogo nie atakowali. Czyżby publiczna modlitwa była agresją? Atakiem? A takie wyobrażenie udało się powszechnie rozkolportować. To kolejny dowód, że III RP to jest świat, w którym wszystko jest postawione na głowie.
To wszystko miało jednak swój cel. Tak długo bombardowano opinię publiczną tą propagandą, że Bronisław Komorowski może dziś uchodzić za apostoła miłości. A ci, których przy krzyżu lżono i atakowano, są uważani, niestety, chyba przez większość, za agresorów.
Pokazuje to film Krzyż Ewy Stankiewicz, ale to jednak produkcja niezależna. Natomiast na rocznicę Smoleńska TVP pokazała film... rosyjski.
– Bo to ma być zakłamane. I jak dotąd operacja ta się udaje. Krzyż to film wstrząsający. Nie lubię odwoływać się do prostych analogii z faszyzmem. Jednak pokazane w nim manifestacje pogardy i agresja wobec „innych”, słabszych i naznaczonych jako wrogowie, rzeczywiście przypominają postawy nazistów. Oczywiście, nie chodzi o to, że agresorzy atakujący grupę pod krzyżem wyznają taką ideologię. Mogą odwoływać się do dowolnej albo żadnej, ale wspólna im jest nienawiść i pogarda, którą inicjują ośrodki opiniotwórcze i, zwłaszcza, media. To z takiego nihilizmu rodził się nazizm czy inne tego typu ruchy.
Czy zdołano jednak zabić tę wspólnotę z dni żałoby? Jan Rokita mówił w dniach pogrzebu, że jesteśmy świadkami narodzin mitu wielkiego prezydenta.
– Tak, ten mit jest i będzie istniał. Bo jest prawdziwy. Bo cokolwiek byśmy nie powiedzieli o Lechu Kaczyńskim, to był to jedyny prezydent III RP, który właściwie i szeroko pojmował polską rację stanu. Który, wbrew temu co się mówi, rozumiał świat współczesny i jego uwarunkowania. Na pewno zostanie w polskiej historii jako wybitna postać.
Poznamy kiedyś prawdę o Smoleńsku? Czy jest jakaś dynamiczna kontrsiła, która nie chce nam pozwolić jej poznać?
– Jest kilka takich sił. Wszyscy ci, którzy czują się jakoś odpowiedzialni, nie chcą tej prawdy. Nie znaczy to, że musieli uczestniczyć w spisku, wystarczy, że zawinili. To jest cały niemal polski establishment, który nie chce, by wyszły na jaw jego działania. I to jest także rosyjski establishment. Potężniejszą siłę trudno sobie wyobrazić. Im bardziej wszystko to kryją, tym większą ponoszą odpowiedzialność, a więc tym mocniej będą bronili się przed ujawnieniem prawdy. A czy ją poznamy? Jestem indeterministą. Wiele zależy od nas. Procesy historyczne nie są nam narzucone, możemy się im przeciwstawiać. Może zainteresuje się tym poważnie ktoś z zewnątrz? Powstanie jakieś opracowanie, które pokaże, jak to naprawdę wyglądało? Jest wiele możliwości.
Galeria:
"Niepokorny" - wywiad-rzeka z Bronisławem Wildsteinem
Michał Karnowski, Piotr Zaremba: W wielu rozmowach na temat tragedii 10 kwietnia 2010 roku uderza pewna prawidłowość: dużo mocniej przeżyli ją zwykli ludzie, czasem ludzie kultury, publicyści z szeroko pojętych środowisk konserwatywnych niż wielu działaczy bliskich, w każdym razie wcześniej wyglądało, że bliskich, Lechowi Kaczyńskiemu. A czym 10 kwietnia 2010 roku był dla Ciebie? Zacznijmy może od tego, jak się o tym strasznym wydarzeniu dowiedziałeś?
Bronisław Wildstein: Dowiedziałem się dość późno, to była sobota. Zadzwonił do mnie mój przyjaciel, Włodek Bolecki, z informacją, że podobno coś się stało z samolotem prezydenckim i pytaniem: czy nie wiem czegoś więcej. Odpowiedziałem, że spróbuję sprawdzić. Szczerze mówiąc: nie uważałem tego za pilne. Byłem przekonany, że to co najwyżej jakaś awaria na lotnisku, opóźnienie, coś w tym rodzaju. Włączyłem telewizor. I kompletnie zgłupiałem, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Przychodziły kolejne, coraz gorsze, bardziej tragiczne wiadomości. Na początku często zresztą ze sobą sprzeczne, bo najpierw mówiono o ponad dwudziestu osobach zabitych, potem, że wielu uratowano, wreszcie potwierdzono, że wszyscy zginęli.
Szybko się zebrałem i pobiegłem do redakcji. To nie był dzień pracy, ale wszyscy mieli ten odruch i wszyscy się zjawili. Było jasne, że trzeba coś robić, jakoś się z tym zmierzyć. Dziennikarsko i po ludzku.
Pamiętasz te pierwsze myśli?
– Poczucie bezradności. Nie wiadomo było, co się stało i dlaczego. To przekraczało granice wyobraźni, nie miało prawa się zdarzyć. Wydawało się nieprawdopodobne, że giną prezydent i duża część elity, że spada samolot tej rangi. Nie było drugiego takiego wypadku w naszym obszarze cywilizacyjnym. A jednak oglądaliśmy obrazki zniszczenia. Na dodatek, chociaż faktycznie zginęli przedstawiciele różnych opcji, to w sensie politycznym stratę nie do odrobienia odniosła jedna strona, czyli opozycja; śmierć ponieśli prezydent z otoczeniem i wielu wybitnych działaczy związanych z PiS.
Co potem robiłeś?
– Natychmiast rozdzwoniły się telefony, szukaliśmy informacji, podstawowej wiedzy. Inni szukali jej u nas. Zadzwonił mój przyjaciel z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z informacją, że zginął tam także nasz przyjaciel Tomasz Merta. On był pewny, ja to sprawdzałem. Pamiętam te chwile jako czas wielkiego wstrząsu.
Wiele osób do końca liczyło, że ktoś przeżył, trudno było uwierzyć, że zginęli wszyscy.
– Niestety, dość szybko wszystkie stacje zaczęły podawać informację, jako potwierdzoną w wielu źródłach, to napływało z różnych stron, że jednak wszyscy zginęli. Nie miałem już nadziei. Gdyby istniał chociaż cień szansy, nikt by tego nie mówił tak jednoznacznie, to była za poważna sprawa.
Zastanawiałeś się nad przyczynami tej tragedii?
– Moja żona, która bardzo to przeżywała, od razu zapytała, czy nie zrobili tego Rosjanie. W pierwszym odruchu powiedziałem, że w żadnym wypadku. Potem przypomniałem sobie naszą wymianę zdań po postrzeleniu papieża Jana Pawła II w 1981 roku. Moja żona powiedziała wtedy: „KGB maczała w tym palce”. Odpowiedziałem: „Bzdury pleciesz”. Nie dlatego, że śmierć papieża nie byłaby Sowietom na rękę, bo była. Ale dlatego, że uznałem to wtedy za niemożliwe, nie wierzyłem, by wpakowali się w tak ryzykowną sprawę. Potem okazało się, że to moja żona miała rację.
Nie mówię więc, że to na pewno zrobili Rosjanie. Ale, że aprioryczne, z góry odrzucanie tej hipotezy było nierozumne. Należy to badać i brać również pod uwagę. W historii bowiem zdarzają się rzeczy na pierwszy rzut oka mało prawdopodobne.
W miarę pojawiania się coraz pełniejszej listy ofiar każdy, kto jakoś uczestniczy w życiu publicznym, z przerażeniem odnajdywał tam kolejne znane sobie osoby, często zaprzyjaźnione. Wspomniałeś o śp. Tomaszu Mercie. Znałeś dobrze inne osoby, które były na pokładzie?
– Tak, wielu, choć w różnym stopniu. Oczywiście, bliski mi w sensie politycznym, ale przecież nieźle znałem go osobiście i lubiłem, był prezydent Lech Kaczyński. Byłem w coraz lepszych koleżeńskich, a można powiedzieć, że wręcz przyjacielskich relacjach z prezesem NBP Sławkiem Skrzypkiem. Bardzo dobre stosunki, również na stopie osobistej, miałem z rzecznikiem praw obywatelskich Januszem Kochanowskim. Przestraszyłem się wtedy, że na pokładzie może być dobrze mi znany Paweł Kowal. Zadzwoniłem do Janka Ołdakowskiego, który odpowiedział jednak, że, na szczęście, on nie poleciał tym tupolewem. Ceniłem bardzo, chociaż nie byliśmy na stopie koleżeńskiej, ministra Władysława Stasiaka, którego uważałem za bardzo sensownego i dobrze rokującego na przyszłość polityka. Pozytywnie oceniałem Aleksandra Szczygłę. Lubiłem Grażynę Gęsicką, kobietę mądrą i z klasą. Znałem jeszcze z czasów SKS Aleksandrę Natalii-Świat, przemykała wtedy jako taka bardzo młoda dziewczynka koło poważniejszych, wrocławskich działaczy. O wielu mógłbym powiedzieć dużo ciepłych słów.
Znałeś Annę Walentynowicz?
– Tak i pamiętam, że kiedyś mówiła, że jeśli już miałaby udzielać wywiadu, to w grę wchodziłoby tylko paru dziennikarzy. Było w tym gronie i moje nazwisko. Niezwykle ją szanowałem i ceniłem.
Bardzo symbolicznie zamyka jej życie śmierć w Smoleńsku.
– Bardzo. Niezwykła klamra. To była wspaniała osoba.
Przejdźmy do samej katastrofy. Kilka razy zostałeś wymieniony w mediach prorządowych jako osoba, która jest zwolennikiem teorii zamachu. To prawda?
– Robiono ze mnie rzecznika teorii zamachu, i to w bardzo ostrej formie, ze stwierdzeniami, iż stawiam się poza granicą dziennikarstwa. Najczęściej na łamach „Wyborczej”. Albo w jej dodatkach, na przykład w piśmie o nazwie „Press”, gdzie ogłosił to redaktor naczelny tego pisemka, którego nazwisko zawsze zapominam. Nie ma zresztą powodu, by je pamiętać. Było to w czasie, gdy pisałem, że sądzę, iż zamach jest mniej prawdopodobny, choć hipotezę taką mamy obowiązek brać pod uwagę. Teraz zmieniłem zdanie i sądzę, że hipoteza ta jest coraz bardziej prawdopodobna, co nie znaczy, że udowodniona.
To jaka jest Twoja odpowiedź na pytanie, czy to był zamach?
– Zamach jako jedna z możliwości powinien od początku być brany pod uwagę i dokładnie, bardzo poważnie, do końca, sprawdzony. Po to, żeby wykluczyć wszystkie wątpliwości. To zresztą oczywiste, bo w erze wojny z terrorem taką ewentualność zawsze, ale to zawsze, w dużych katastrofach lotniczych traktuje się poważnie. Jej wykluczenie, alergiczne reakcje na próby zbadania tego wątku, świadczą o złej woli. O strachu, paraliżu, niechęci przyjęcia niewygodnej rzeczywistości, jeśli pewne obawy by się potwierdziły. A, niestety, potwierdzają się.
Z czego to się bierze? Skąd ten strach?
– W mojej ocenie z tego, co działo się przed katastrofą, a co rządzący wtedy i teraz chcą za wszelką cenę ukryć i zamazać. To zresztą mówiłem od początku. Pisałem, że ważnym kontekstem tej tragedii jest nasza wiedza o wydarzeniach ją poprzedzających. Przede wszystkim o grze, którą nasz rząd prowadził wspólnie z premierem Rosji w celu wypchnięcia z uroczystości katyńskich prezydenta i zdezawuowania go. To fakt absolutnie skandaliczny. I to ma swój udział w tym, co nazywamy możliwością zamachu.
W jakim sensie?
– W takim, że ta cała gra spowodowała, iż przyjęte zostały dwa terminy obchodów katyńskich – 7 i 10 kwietnia. Pierwszy był traktowany jako oficjalna uroczystość. W ślad za tym poszły środki ochrony przygotowane odpowiednio do rangi spotkania liderów państwowych, zwłaszcza że robili to Rosjanie na swoim terenie, chroniąc również swojego premiera. Natomiast uroczystości 10 kwietnia, z udziałem przecież polskiego prezydenta, traktowane były właściwie jako wizyta prywatna. Nie podjęto odpowiednich środków ostrożności, zabezpieczenia, całej niezbędnej oprawy takiego przedsięwzięcia. To jest wina polskiego rządu, dla mnie nie ulega wątpliwości. To polskie władze sugerowały Rosjanom, aby nie traktować wizyty polskiego prezydenta jako oficjalnej. Wyraźnie grały nie tylko na to, aby umniejszyć jego rolę, ale, aby go ośmieszyć, raz jeszcze zdezawuować w oczach opinii publicznej. Liczyły na jego kompromitację. I aranżowały ją wespół z władzą Putina. To więcej niż skandal.
Można więc powiedzieć o wciągnięciu do wewnętrznej gry politycznej, o czym mówi otwarcie minister Anna Fotyga, obcego mocarstwa – Rosji?
– Z tego co rozumiem, to Rosjanie zagrali pierwsi. Oni przecież bardzo dokładnie obserwują sytuację w Polsce, zdają sobie sprawę z siły tego podziału. Więcej, analizując praktykę działań ekipy Donalda Tuska, mogli doskonale przewidzieć, jak łatwo wejdzie ona w zaproponowaną przez nich intrygę. Widać było już od paru lat, że podstawowym celem działania rządu PO jest skompromitowanie PiS i prezydenta Kaczyńskiego. Ich zasadą było zanegowanie, jako niewłaściwego, wszystkiego co robili poprzednicy. Bez względu na to, jakie efekty może to przynieść dla państwa. Najważniejsze, okazuje się dla nich, pogrążenie partyjnego przeciwnika. Początkiem było natychmiastowe wycofanie się z tego, co udało się poprzedniemu rządowi: przeniesienia sprawy rosyjskiego embarga na polską żywność na poziom unijny. To był ewidentny sukces premiera Jarosława Kaczyńskiego. I co zrobił Tusk po objęciu władzy? Wycofał się z powrotem na poziom rozmów między rządami polskimi i rosyjskimi. To woła o pomstę do nieba. Zrezygnowano z praktycznego użycia tego, co miało być siłą Unii – solidarności w stosunku do mocarstw ościennych.
Zwolennicy rządu twierdzą, że dzięki temu embargo zniesiono.
– Najpierw powiem o tym, co stracono. Wycofując się z powrotem na poziom bilateralny, stworzono precedens, na który będzie można się powoływać w przyszłości. Ustalono, że o tych sprawach rząd polski rozmawia z rosyjskim, a UE nie powinna się mieszać. Wynika z tego, że nasza żywność to jednak nie to samo co unijna. Czytaj – jesteśmy gorszym członkiem UE. Co do zniesienia embarga na mięso, to mówimy o, zdaje się, trzydziestu milionach złotych w skali rocznej. Śmieszne. Zresztą, gdyby rokowania toczono nadal na poziomie Rosja-UE, Moskwa i tak musiałaby się wycofać i to na lepszych dla nas warunkach.
Wracając do Smoleńska. Rosja miała powody, by grać na osłabienie Lecha Kaczyńskiego?
– Tak. Wiedzieli, że jest niezależny. Nie mieli z nim dobrych stosunków. I, co najważniejsze, on potrafił organizować wokół siebie innych liderów państw postkomunistycznych. Tylko wspólnie można się realnie przeciwstawić imperialnym dążeniom Rosji. I przywódcy państw postkomunistycznych doceniali to. Ekipa Tuska od początku, już od tej sprawy embarga na mięso, grała na ocieplenie relacji z Moskwą za wszelką cenę. Miało ono polegać na cieszących europejskie stolice pustych gestach, które potem propagandyści Tuska sprzedawali jako wielkie sukcesy. Rosjanie doskonale to wiedzieli, są mistrzami dzielenia konkurentów, zasady divide et impera, dziel i rządź. Sądzę więc, że pomysł osłabienia Lecha Kaczyńskiego przy okazji uroczystości katyńskich wyszedł od Władimira Putina. Popatrzmy, jak to rozgrywali: wysłali zaproszenie tylko dla Tuska, ten to przyjął, godząc się na próbę politycznego upokorzenia polskiego prezydenta. Nie wolno mu było tego robić, niezależnie od jego stosunków z Lechem Kaczyńskim.
Zatrzymajmy się jeszcze przy tej konsekwencji tragedii smoleńskiej, jaką jest rzekome ocieplenie relacji polsko-rosyjskich, a de facto otwarcie Polski na jej wpływy. To widać na wszystkich obszarach, od gospodarki, przez nasze wycofanie z Ukrainy po kulturę. Jak to oceniasz?
– Tu znowu mamy do czynienia wyłącznie z marketingiem. Stwarza się wrażenie, że dobre relacje z Rosją zależą od uśmiechów, gestów, bycia miłym. W domyśle – wcześniej te relacje były złe, bo rządzili niemili Kaczyńscy. W ogóle pomija się podstawowy problem w relacjach z Rosją, to znaczy eksponowany przez Putina imperialny imperatyw odbudowy dawnej strefy wpływów i przejęcia kontroli nad krajami, które wcześniej były w jej władaniu. W tym Ukrainy, Białorusi, państw bałtyckich. Ale i Polski. Rosjanie o tym mówią wprost. Jest to zapisane w ich doktrynach. Dążą do finlandyzacji limitrofu, czyli sfery przygranicznej. W tym i Polski. A co to jest finlandyzacja? Pozbawienie suwerenności w sferze polityki zagranicznej.
Wróćmy do 2010 roku. Jak powinien był postąpić Tusk, gdy nadeszło to zaproszenie od Putina?
– Powinien był zwrócić się do prezydenta, uzgodnić z nim odpowiedź i postawić podmiotowość państwa polskiego ponad konflikt z Kaczyńskimi i dobre relacje z Putinem. Efektem takiego spotkania powinna być wspólnie ustalona odpowiedź i linia postępowania.
Tusk zapewne wiedział, że wielkie media staną po jego stronie, jak zawsze, bez względu na to co zrobi.
– I tak się stało. Po przyjęciu zaproszenia od Putina usłużne media natychmiast rozpętały kampanię przeciw prezydentowi, z tezami, że powinien zostać w kraju, a nie wtrącać się w poważną politykę. To osobny skandal. Celebryci dziennikarstwa zaczęli zarzucać, że Lech Kaczyński blokuje słuszną linię ocieplenia polsko-rosyjskiego, że skoro Putin zaprosił tylko premiera, to powinniśmy wykorzystać tę okazję. Ta kampania była czymś niesłychanym. Bo przecież zgoda na dzielenie polskich władz przez Moskwę to tak naprawdę zgoda na rezygnację z suwerenności. Oznacza to, że nie w Warszawie, a na Kremlu decyduje się, kto reprezentuje polskie państwo. Okazuje się, że Rosjanie mają prawo wybierać kogo z naszych demokratycznie wybranych przywódców chcą akceptować. Kogoś, kogo nie lubią – nie zapraszają, nawet jeśli ten ktoś jest głową państwa polskiego. Nie istnieją tego typu normy w przypadku suwerennych państw. A jednak Tusk zaakceptował wasalną rolę, media go poparły. Ten rząd ma wiele grzechów, ale ten polegający na podporządkowaniu polityki zagranicznej interesom wyłącznie i czysto partyjnym jest w mojej ocenie głównym oraz największym.
Może ktoś odpowiedzieć, że przecież każda partia prowadzi tę politykę po swojemu.
– To nie to samo. To prawda, że polityka zagraniczna bywa przedmiotem demokratycznego sporu. Ale nie może być tak, że jest traktowana wyłącznie jako środek do pogrążenia przeciwnika, jako po prostu jeszcze jedno narzędzie gry partyjnej przy zupełnym zakwestionowaniu racji stanu. A tak robi obecna ekipa, która w wielu sprawach, także w relacjach z Rosją, postępuje po prostu odwrotnie niż poprzednicy, aby ich skompromitować, odmawiając jakiejkolwiek debaty na ten temat. Obchody katyńskie były tego jaskrawym przykładem.
Jedna z popularnych hipotez na ten temat mówi, że tak naprawdę cała operacja zmierzała do kolejnego ośmieszenia śp. Lecha Kaczyńskiego. Ten wątek pokazywania prezydenta jako nieudacznika, nawet gdy odnosił, a często mu się to udawało, ewidentne sukcesy, był zresztą stałym motywem tego przemysłu pogardy. Więc chodzić mogło o spowodowanie, by tupolew z Lechem Kaczyńskim i dziewięćdziesięcioma pięcioma innymi osobami po prostu tam nie wylądował. Ale gra wymknęła się spod kontroli. Doszło do katastrofy.
– To jest jedna z możliwości. Całkiem prawdopodobna. Mogło chodzić o zmuszenie go do odlotu na inne lotnisko, by znowu móc ogłosić: no patrzcie, nic mu się nie udaje. Musimy jednak pamiętać, że lotniska nie zamknięto, nie powiedziano pilotom, że nie mogą lądować. Piloci do końca słyszeli, że są na kursie i ścieżce.
Załóżmy na chwilę, że nie było zamachu. Więcej winy jest po stronie rosyjskiej czy polskiej?
– Nie wiem, za mało mamy danych, by to rozstrzygać. Ale mam coraz więcej pytań i wątpliwości. Zupełnie zaś szokujące jest to, co dzieje się ze śledztwem. I coraz więcej osób mówi i myśli to, co napisał w „Gazecie Polskiej” Robert Tekieli: że ma w tej chwili dziewięćdziesiąt procent pewności, że to był zamach. Bo gdyby nie był, nie ukrywano by tylu faktów, nie fałszowano dokumentacji, nie manipulowano aż tak opinią publiczną. Wkładane jest w to mnóstwo wysiłku. Po co, jeśli był to „zwykły” wypadek?
Zgadzasz się z tym myśleniem?
– Nie do końca. Ale wiele osób tak rozumuje. Na spotkaniach z moimi czytelnikami często to słyszę, gdy deklaruję, że zamach to jedna z możliwości, bardzo prawdopodobna, ale nie przesądzona. Wtedy padają uwagi, że nie mogę inaczej powiedzieć, gdyż najlepszym dowodem na świadome doprowadzenie do katastrofy jest ukrywanie informacji i wszystkie ewidentne manipulacje. Ludzie to widzą i to ich przeraża. Ale jak ma być inaczej, kiedy okazuje się, że nikt nawet nie przesłuchał porządnie kontrolerów lotu, że w dziwny sposób zniknął zapis monitoringu? Nie jest to dowód na to, że Rosjanie przeprowadzili zamach. Ale mocna wskazówka, że mają coś do ukrycia. Może przygotowanie przyjęcia polskiego prezydenta było przeprowadzone w sposób tak skandaliczny, iż odpowiedzialność rosyjska nie ulega wątpliwości? Tych pytań jest zresztą coraz więcej i coraz więcej wątpliwości, jak choćby sposób zniszczenia samolotu, świadczyć może o zamachu.
Dlaczego piloci słyszą z wieży kontroli lotów, że są na kursie i ścieżce, choć nie są? Co znaczą słowa kontrolera Pawła Plusnina, który ścigany przez polskich dziennikarzy rzucił, że on robił wszystko, by ich uratować, ale się nie udało.
– O tych wątpliwościach moglibyśmy napisać książkę. One są tak liczne, bo wcześniej doszło do rzeczy skandalicznej: oddania przez polskiego premiera śledztwa do wyłącznej właściwie dyspozycji Rosjan. To coś niedopuszczalnego i nie do zaakceptowania. Zresztą faktycznie później do tego Tusk się przyznał, rzucając hasło umiędzynarodowienia śledztwa.
Co też okazało się niemożliwe.
– Właśnie. A przez kilkanaście miesięcy wmawiano nam, przy udziale celebrytów medialnych, że jest konwencja chicagowska, która jest jedyną i możliwą podstawą prowadzenia dochodzenia i nasze prawa są w niej zapewnione. Potem ci sami celebryci wmawiali nam, że owszem, Rosjanie prowadzą śledztwo, ale nasze prawa są przestrzegane. To też okazało się kłamstwem. A przemilcza się zupełnie fakt, że jest w konwencji chicagowskiej zapis o tym, że kraj-ofiara może zwrócić się o zgodę na prowadzenie dochodzenia w kraju, gdzie do katastrofy doszło. Przy tej randze wypadku trudniej byłoby zignorować taki postulat. Nie zrobiono nawet tego. Dlaczego? Bo uznano, iż Rosjanie by się na to nie zgodzili. Jeśli tak do tego podchodzimy, to co to za polityka? Co to za suwerenność?
Propaganda głosiła, że trzeba było założyć dobrą wolę władz Rosji.
– To niepoważne. W tej samej gazecie, która na stronach zagranicznych opisuje Rosję jako kraj zabójstw politycznych, korupcji, manipulacji, braku szacunku dla prawa, politycznego wykorzystywania sądów i prokuratur oraz dominacji służb specjalnych, czytamy apele, by zaufać Rosjanom, czyli realnie – aparatowi Putina. Czytamy, że na pewno solidnie wszystko zbadają. Mówię oczywiście o „Wyborczej”. Jak z tym w ogóle polemizować? Na dodatek osobom próbującym łączyć elementarne fakty odpowiada się, że ulegają teorii spiskowej. To taka retoryczna pałka zamiast argumentu.
Ale były teorie niezbyt poważne.
– Jasne, nie sposób ich wykluczyć przy tego typu tragediach. Tak było i tym razem. Nie wychodziły jednak z ust ludzi poważnych, a twierdzę, że potrafimy ich odróżnić. I to nie może być powodem, by kwestionować fakt, że władze polskie się skompromitowały. Najpierw umożliwiając katastrofę, a potem oddając śledztwo w tak ważnej sprawie.
Szokuje fakt, że nacisk polskiej opinii publicznej jest tak mało skuteczny. Nawet o niszczejącym wraku w zasadzie milczano. Dlaczego?
– Nacisk był fragmentaryczny i sprowadzał się do szczególnej grupy tzw. „prawicowych” dziennikarzy. Główny nurt medialny współtworzył rządową propagandę i ignorował szokujące informacje. Dlatego większość Polaków, która uwierzyła dominującym ośrodkom, dała się zmanipulować i głosowała na odpowiedzialnych za katastrofę. Zmiana ich postaw będzie długotrwała i niełatwa. O najbardziej szokujących rzeczach dowiedzieliśmy się dzięki Misji specjalnej Anity Gargas i Wiadomościom robionym przez Jacka Karnowskiego. Nie przypadkiem oboje wkrótce potem wylecieli z telewizji. Ale reakcja była słaba, choć przecież informacja o cięciu wraku piłami kilkadziesiąt godzin po tragedii, wybijaniu łomami szyb w tupolewie oraz gesty radości robiących to rosyjskich funkcjonariuszy, co mogliśmy zobaczyć na własne oczy – powinny wywołać wstrząs. A tu nic, cisza. Podobnie jak opisy dziennikarzy „Faktu” znajdujących na miejscu tragedii jakieś spore samolotowe części, przekaźniki, zegary. Przecież to powinno być dokładnie zebrane, złożone, przeanalizowane. Tak zrobiono po zamachu nad Lockerbie, gdzie samolot rozpadł się na tysiące części dziesięć tysięcy metrów nad ziemią. A jednak zebrano wszystko, po kawałeczku. Po wielu miesiącach udało się znaleźć fragmenty luku bagażowego, którego uszkodzenia doprowadziły do wskazania przyczyny katastrofy, czyli zamachu bombowego.
Minister Kopacz zapewniała, że przekopano miejsce katastrofy metr w głąb. A kilka miesięcy po tragedii ludzie nadal znajdowali tam ludzkie szczątki. Nieudolność czy świadome kłamstwo?
– Lekceważenie, ale nie wydaje mi się, by w wypadku tej osoby występowała premedytacja, co oczywiście nie zwalnia jej z odpowiedzialności. Sądzę, że również w tej sprawie, jak we wszystkich innych, mamy ze strony tego rządu do czynienia z głęboką nonszalancją. Przyzwyczaili się do tego, że wszystko jest marketingową grą, liczą na osłonę medialną, a faktami przejmują się najmniej. Gdy mówimy o działaniach tej władzy, to niemal wszystko jest takie. To królestwo picu, reklamy, propagandy, gdzie niczego nie traktuje się poważnie. Nic nie ma znaczenia. Ważne by coś ludziom powiedzieć, bo media to bezkrytycznie powtórzą, ludzie uwierzą. A potem gdy wyjdzie wszystko na jaw, nikt już nie będzie pamiętał, zresztą oferuje się ludowi nowe obietnice i kolejne igrzyska. Wszystko to ma jednak bardzo poważne konsekwencje. Przy dużo mniejszych katastrofach w państwach cywilizowanych ktoś musi ponieść odpowiedzialność. Niech będzie, że czasami jest to kozioł ofiarny. Ale to pokazuje wszystkim, że nie ma bezkarności. A tu nikt nie poniósł odpowiedzialności. Odwrotnie – poszły nagrody za piękne pogrzeby. To przecież czarny humor.
Pytanie jednak, czy to cechy państwa PO czy w ogóle całego polskiego państwa? Czy z dramatyczną nieskutecznością rządów nie borykały się i poprzednie ekipy?
– Oczywiście, ale ta konstatacja o chorym państwie była jedną z podstawowych przesłanek do zasadniczej reformy czy wręcz rewolucji, która pojawiła się wraz z hasłem IV RP, jak wiemy, potem przez Platformę odrzuconego. O tym, jak nowe państwo było budowane przez dwa lata przez PiS w tej koszmarnej koalicji w latach 2005-2007, możemy dyskutować. Na pewno znalazło by się sporo błędów. A co zrobiła Platforma, gdy doszła do władzy w roku 2007? Nic. Wycofała się z jakiejkolwiek reformy, dogadała z establishmentem III RP i dokonała jej pełnej restauracji. I to PO obciąża w stopniu dużo większym niż zaniechania i błędy, z którymi musi zmierzyć się PiS. W momencie katastrofy smoleńskiej PO rządziła już przez dwa i pół roku. Biorąc władzę, wzięła na siebie odpowiedzialność. A nadal obciąża PiS.
W tego typu wypadkach, kiedy zawodzi państwo, zawsze przyczyny sięgają daleko wstecz. Ale jednak rozlicza się przede wszystkim ekipę rządzącą. Rozgrzeszanie jej pod hasłem, że wszyscy ponoszą część winy, jest kuriozalne. Dodatkowo, od samego początku prowadzona jest kampania oczerniania ofiar i zrzucania na nie winy. Winny miał być Lech Kaczyński i osoby z nim związane lub przypisane do takiej roli jak gen. Błasik. I kiedy okazuje się, że wszystkie owe pseudodowody, które miałyby sugerować owe sprawstwo, nie są warte funta kłaków, media, które to sugerowały, wszyscy owi dziennikarscy celebryci nie czują się za nic odpowiedzialni. Ba, niektórzy nadal powtarzają dawne kłamstwa.
– Ten brak odpowiedzialności przybiera chwilami charakter niemal oficjalnej ideologii, padają hasła, by nie szukać winnych, ale patrzeć w przyszłość. To mydlenie oczu. Patrzenie w przyszłość polega także na znalezieniu winnych i pociągnięciu ich do odpowiedzialności, na wskazaniu błędów i tych, którzy je popełnili. Wtedy również inni, bo człowiek jest istotą ułomną, mają poczucie, że jak coś zawalą, to poniosą konsekwencje. W ten sposób buduje się w ludziach i całym państwie dobre nawyki, uczy odpowiedzialności. W przeciwnym razie wszyscy dochodzą do wniosku, że wszystko można zepsuć i ważne jest tylko to, aby być dobrze ustawionym.
Zaczęło się już po katastrofie CASY, gdzie także nikomu nie spadł włos z głowy. Struktury państwa otrzymały sygnał, że nawet za zaniedbania prowadzące do śmierci ludzi nie ponosi się kary.
Przy całej tej propagandzie o odpowiedzialności całego państwa nie zawahano się jednak oskarżyć od razu, w ślad za rosyjskimi podpowiedziami, polskich pilotów i Lecha Kaczyńskiego.
– O tak, takich wypowiedzi było mnóstwo. Pamiętam Wiktora Osiatyńskiego, celebryta intelektualny wypowiadający się na każdy możliwy temat. To on kiedyś powiedział, że lepsi złodzieje niż PiS przy władzy. A kilka dni po 10 kwietnia udzielił „Gazecie Wyborczej” wywiadu, w którym oskarżył Polaków, że znowu odzywa się ich megalomania, gdyż nie chcą przyjąć oczywistej odpowiedzialności za tragedię. Powtarzał tam wszystkie tezy rosyjskiej propagandy, które potem zostały zakwestionowane. O czterokrotnym podchodzeniu do lądowania, o schodzeniu wbrew sprzeciwom strony rosyjskiej. Wszystko to potem okazało się wierutnym kłamstwem. On stwierdził wówczas, że nie chcemy przyjąć do wiadomości prawdy z powodu polskiej megalomanii. I co? Czy choćby słowem pisnął, że przeprasza? że popełnił błąd? Czy główne media próbują go z tego rozliczyć? Skąd, wszyscy udają, jakby tego nie było, a on swoją rolę pełni nadal. Przypomnijmy zresztą, że obciążenie polskich pilotów i prezydenta było tajną strategią PO, którą ujawnił choćby śp. gen. Sławomir Petelicki.
Fałszem jest także określenie „samolot prezydencki”. Przecież wszystkie elementy związane z bezpieczeństwem lotu, technologia, BOR, piloci, dyplomacja i inne podlegały rządowi. I że ekipa PO całą uwagę od pierwszych godzin po tragedii poświęcała przejęciu pełni władzy, a w minimalnym stopniu – dojściu do prawdy.
– To doskonale pokazuje film Mgła. Potem też kontynuowano ten kurs. Bronisław Komorowski jako pełniący obowiązki prezydenta bardzo się starał, a wraz z nim większość sejmowa, by błyskawicznie przepchnąć ustawę medialną, ustawę o IPN, by wybrać nowego prezesa NBP – tak by nawet, jeżeli wybory prezydenckie pójdą nie po ich myśli, zyskać politycznie na tej tragedii. Przeprowadzano błyskawicznie działania, które normalnie by nie przeszły, gdyby żył Lech Kaczyński. On by ich nie podpisał. To było oburzające i bezwstydne. Nie zachowywano nawet pozorów przyzwoitości. Tak jak w próbie mówienia o katastrofie.
Był to, jak już wspomnieliśmy, lot, za który we wszystkich wymiarach odpowiedzialna była ekipa Donalda Tuska.
– Bo chodzi o to, by także i w tym wymiarze sugerować odpowiedzialność Lecha Kaczyńskiego. Prezydent w Polsce nie ma samolotu, nie ma ochrony – to wszystko mu się tylko przydziela. Wszystkie narzędzia mające zapewnić bezpieczeństwo tego lotu były w rękach rządu.
Ta propagandowa maszyneria działała od początku także w jeszcze jednym elemencie – żałoby. To powszechne poruszenie odczytano najwyraźniej jako zagrożenie. Najbardziej charakterystycznym głosem był tu Waldemar Kuczyński, który już w tydzień po tak ogromnej katastrofie, widząc wielkie poruszenie społeczne, wołał zniecierpliwiony i zirytowany: kończcie już tę żałobę!
– Muszę się tu przyznać do błędu. Uznałem, że ta żałoba od razu zmieni coś w Polakach. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jej skala i intensywność, jej głębokie przeżycie przez tak wielu ludzi. To był fenomen zbiorowej integracji w sytuacji tragedii narodowej, w obliczu śmierci. Odzywali się do mnie często dziennikarze z Zachodu, pytali o to, co się wtedy u nas działo, o te tłumy, które widzieli. Miałem wrażenie, że mówili o tym z lekką zawiścią, gdyż zdawali sobie sprawę, iż coś takiego w ich krajach byłoby niemożliwe. I ja się zgadzam – coś takiego, takie zjednoczenie w obliczu próby, jest niezwykle pozytywnym świadectwem o współczesnych Polakach. Nie tylko w wymiarze emocji, ale także samoorganizacji społecznej. Przecież pierwszy ceremoniał żałoby, na Krakowskim Przedmieściu, ludzie zorganizowali sami, zupełnie spontanicznie. Dopiero potem pojawili się tam harcerze. Niezwykłe. Widziałem to na własne oczy, widziałem jak godnie ludzie potrafili przeżywać wspólną tragedię. Opowiadali mi też o tym moi synowie, którzy tam często chodzili. Ludzie czekali po kilkanaście godzin w nocy, by oddać hołd prezydentowi, tłum był gęsty, nie sposób było przejść. Ludzie oczywiście przeżywali poczucie utraty, żal, smutek. Ale nie było agresji wobec nikogo, nawet nie pojawiały się hasła antyrządowe. A przecież tam przychodziły setki tysięcy ludzi. To było coś wspaniałego, poruszającego w tych strasznych dniach.
To oczywiście wywołało lęk i, nieco później, kontruderzenie ze strony naszych elit. Na samym początku były one zmuszone zaakceptować fakt, że to jest wielka tragedia i nie wolno okazywać wrogości tym, którzy ją celebrują. Od razu jednak na skutek skali żałoby, poruszenia utratą prezydenta, odezwał się lęk i rozpoczęło się przygotowanie, niestety skutecznej, kontrofensywy.
Żeby ktoś nie przypomniał sobie tego co za życia z prezydentem robiono? Jak go traktowano?
– W dużym stopniu tak. To jednak obciążało elity III RP. Ich liderzy uznali więc, że te emocje społeczne należy kontrolować. Zaczęto wszystko przesuwać w kierunku sentymentalnego kiczu, w którym nie ma miejsca na głębszą refleksję i odpowiedzialność. Od razu pojawiły się wezwania, by nie polityzować tej tragedii. A więc nie wolno mówić o politycznym wymiarze wydarzenia, które jest czysto polityczne. Zarówno w odniesieniu do przesłania, jakie niesie ono dla wspólnoty, jak i potrzeby wskazania winnych. Rozpoczęły się poszukiwania sposobów na zagospodarowanie tych emocji. Charakterystyczny był wydany zaraz potem tom „Krytyki Politycznej”, gdzie głównie młodzi ludzie z tego środowiska, choć nie tylko, opowiadali, jak są przerażeni tym, że Polacy tak łatwo odnajdują swoją narodową wspólnotę, w jaki sposób to robią, jak silne są tam wątki i symbole religijne.
Ciebie nie zdziwiło, że ta żałoba tak naturalnie, bezdyskusyjnie znalazła także wymiar religijny?
– Nie. Kultura wyrasta z religii. Jest próbą stawienia czoła rzeczom najtrudniejszym, mierzy się ze śmiercią. Nie sposób oderwać takich wyzwań od symboli religijnych. Ten naturalny odruch przestraszył jednak wszystkich tych, którzy chcą przerobić Polaków na europejską, liberalno-lewicową postępowość i pragnęliby pozbawić ich wyraźnie rozpoznawalnej tożsamości.
Ważnym wątkiem był w tych dniach żal do mediów, że tylko tak brzydko, zohydzająco tę parę prezydencką pokazywano. Stanisław Janecki napisał, że narodowa żałoba podszyta jest poczuciem winy. Bo jednak rechotano z tego, co media serwowały.
– Bo to było rzeczywiście szokujące. Byliśmy przecież wszyscy przyzwyczajeni, że publiczne wizerunki prezydenta Kaczyńskiego pokazują go wyłącznie w skurczu agresji, złości, ostatecznie zagubienia. I nagle zobaczyliśmy obrazy bardzo sympatycznego, uśmiechniętego, dobrze wyglądającego człowieka. To znaczyło, że media miały te zdjęcia wcześniej, tylko że nigdy ich nie pokazywały. Często zaczepiali mnie wtedy na ulicy ludzie, którzy nie mogli uwierzyć, że są takie zdjęcia, a media ich nigdy nie pokazywały, gdyż sympatyczność zarezerwowana była wyłącznie dla przeciwników Lecha Kaczyńskiego. Oczywiście, ten mechanizm dotyczył także wielu jego współpracowników, ale jego jako lidera w stopniu największym. Ludzie zobaczyli, jak niesprawiedliwie traktowano prezydenta.
Z czasem jednak przemysł pogardy wrócił na swoje normalne tory, także częściowo w stosunku do Lecha Kaczyńskiego. Rozbito tę narodową jedność. I nie chodzi o pojawienie się z czasem pewnego dystansu, osłabnięcia siły przeżywania tej tragedii, ale o zohydzenie jej, świadome wyszydzenie tych dni.
– Kluczowym elementem tej strategii była świadomie zorganizowana i przeprowadzona operacja przeciw krzyżowi smoleńskiemu. Oficjalnie zainicjował ją prezydent Bronisław Komorowski. Chodziło o zamknięcie w skansenie osób przeżywających mocno tę tragedię, sprowadzenie ich w oczach opinii publicznej do oszalałego marginesu. Gdy Komorowski ogłaszał, że krzyż trzeba usunąć, nikomu on nie wadził, nie był specjalnie widoczny i przychodziło podeń już dużo mniej osób. I nagle wybrany prezydent na początku pierwszego wywiadu, oczywiście dla „Wyborczej”, rzuca, że krzyż ten trzeba zabrać, gdyż jest on skandalem publicznym.
Komorowski był początkiem tej operacji?
– Nie sądzę, że mózgiem, ale na pewno jej ważnym wykonawcą. To była prowokacja. Ten mechanizm permanentnie stosowano jeszcze za życia Lecha Kaczyńskiego.
Niektórzy mówią, że niepotrzebnie dano się sprowokować.
– To łatwo rzucany argument, ale trudny do obrony. Po pierwsze, emocje były prawdziwe i jeszcze żywe. Planujący doskonale o tym wiedzieli. Po drugie, zawsze w takich zgromadzeniach pojawiają się ludzie z jakimiś problemami psychicznymi i chodziło o to, aby, gdy konflikt zostanie zaogniony, na nich kierować światło medialnych reflektorów. Do prowokowania ludzi pod krzyżem rekrutowane były bojówki, istotną rolę odgrywał w tym Palikot. W barze naprzeciwko stawiano darmową wódkę. Jednym z pomniejszych organizatorów tamtych wydarzeń był sutener, szantażysta Krzysztofa Piesiewicza. Był wtedy w stanie oskarżenia. Co robi taki przestępca? Chowa się do mysiej dziury. A on nie, świetnie się czuł w świetle kamer, przechadzał się tam z aktorką celebrytką Anną Muchą, paradował, dowodził jakąś pomniejszą hołotą. Oczywiście, nie on to wymyślił, ale fakt, że taki człowiek był narzędziem w rękach organizatorów całości, jest bardzo znamienny. Są zresztą relacje o normalnych, dokonywanych w stałych godzinach, zmianach „warty” wśród tych bojówkarzy.
Wszystko przy bierności policji i straży miejskiej.
– Tak, w ogóle nie podejmowano interwencji w przypadku agresji, ataków na ludzi stojących przy krzyżu.
Byliśmy tam kilka razy w nocy. To były przerażające relacje. Oto co kilka godzin z tego baru wypada grupa krzepkich młodzieńców, daje kilka kopniaków starszym ludziom i wraca na miejsce.
– Było też sikanie na znicze, były wyzwiska. Anicie Gargas jakiś facet wyrwał kamerę. Ona jednak nie dała się, zaczęła się szamotanina. I dopiero wtedy podeszli policjanci. Jednak mimo żądań Anity i świadków nie chcieli przyjąć zgłoszenia przestępstwa. Odsyłali na komisariat. Nie mieli zamiaru zatrzymać atakującego, choć wszyscy świadkowie mówili, co się zdarzyło. To pozwala postawić tezę, że ta przemoc, najpierw psychiczna, potem już wprost fizyczna, była nie tylko tolerowana, ona była organizowana przy współpracy władz. A na sztandarze – są zdjęcia w gazetach – telewizyjna celebrytka Mucha pod rękę z alfonsem protestuje w imię świeckości państwa. Symboliczny to obraz.
Podobnie dziwnym przypadkiem był wyniesiony na sztandar tego protestu niejaki Dominik Taras, człowiek w przeszłości karany, bez wykształcenia.
– Ale taki prymityw kreowany jest przez „Gazetę Wyborczą” i innych na jakiegoś młodego, wybitnego kontestatora-intelektualistę. Katarzyna Janowska, ówczesna szefowa „Przekroju”, pisała o nim jako nadziei młodych Polaków. Może za to została mianowana dyrektorem TVP Kultura, ponieważ innych powodów nie widać.
Krzyż nie był w tych dniach jednak nadużywany także przez drugą stronę?
– Pewnie źle się stało, że ta grupa pod krzyżem nie dała go stamtąd zabrać przedstawicielom Kościoła. Nie odbieram im dobrej woli, ale popełniono błąd. Inna sprawa, że Kościół mógł to lepiej zorganizować. Zastanawiam się też, na ile Jarosław Kaczyński wszedł w rolę obrońcy tego krzyża. Może powinien zaproponować jakieś kompromisowe rozwiązanie? Ale nie zapominajmy, że Kaczyński nie ma narzędzi władzy, że to rządzący mieli moc sprawczą, środki do wypracowania kompromisu. Byłbym więc ostrożny. Natomiast bardzo mi się nie podobały niektóre zachowania hierarchów Kościoła, na przykład biskupa Pieronka, który wzywał, by siłą usunąć krzyż i jego obrońców. W sytuacji gdy stosowano tak brutalną przemoc wobec obrońców tego krzyża! Okazuje się więc, że polityczne preferencje niektórych biskupów stoją ponad naturalną wrażliwością, która każe, by w tak kontrowersyjnej sprawie bronić słabszej mniejszości. Ludzi, którzy stoją przy krzyżu. Polityczne rachuby są ważniejsze niż religijne zasady również dla niektórych biskupów.
To tam Palikot wykuwał późniejszy sukces wyborczy. W sojuszu z wielkimi mediami kreował antycywilizacyjny projekt. I w tym kontekście niektórzy księża posługują się argumentacją, że miejsce krzyża jest w kościele, a więc, że ten krzyż należy wyprowadzić ze sfery publicznej. Co jest po prostu zakwestionowaniem fundamentalnej dla chrześcijaństwa misji ewangelizacyjnej. Spójrzmy na to szerzej. Co takiego złego robili ci ludzie modlący się pod tym krzyżem? Niczego nie zakłócali, nikogo nie atakowali. Czyżby publiczna modlitwa była agresją? Atakiem? A takie wyobrażenie udało się powszechnie rozkolportować. To kolejny dowód, że III RP to jest świat, w którym wszystko jest postawione na głowie.
To wszystko miało jednak swój cel. Tak długo bombardowano opinię publiczną tą propagandą, że Bronisław Komorowski może dziś uchodzić za apostoła miłości. A ci, których przy krzyżu lżono i atakowano, są uważani, niestety, chyba przez większość, za agresorów.
Pokazuje to film Krzyż Ewy Stankiewicz, ale to jednak produkcja niezależna. Natomiast na rocznicę Smoleńska TVP pokazała film... rosyjski.
– Bo to ma być zakłamane. I jak dotąd operacja ta się udaje. Krzyż to film wstrząsający. Nie lubię odwoływać się do prostych analogii z faszyzmem. Jednak pokazane w nim manifestacje pogardy i agresja wobec „innych”, słabszych i naznaczonych jako wrogowie, rzeczywiście przypominają postawy nazistów. Oczywiście, nie chodzi o to, że agresorzy atakujący grupę pod krzyżem wyznają taką ideologię. Mogą odwoływać się do dowolnej albo żadnej, ale wspólna im jest nienawiść i pogarda, którą inicjują ośrodki opiniotwórcze i, zwłaszcza, media. To z takiego nihilizmu rodził się nazizm czy inne tego typu ruchy.
Czy zdołano jednak zabić tę wspólnotę z dni żałoby? Jan Rokita mówił w dniach pogrzebu, że jesteśmy świadkami narodzin mitu wielkiego prezydenta.
– Tak, ten mit jest i będzie istniał. Bo jest prawdziwy. Bo cokolwiek byśmy nie powiedzieli o Lechu Kaczyńskim, to był to jedyny prezydent III RP, który właściwie i szeroko pojmował polską rację stanu. Który, wbrew temu co się mówi, rozumiał świat współczesny i jego uwarunkowania. Na pewno zostanie w polskiej historii jako wybitna postać.
Poznamy kiedyś prawdę o Smoleńsku? Czy jest jakaś dynamiczna kontrsiła, która nie chce nam pozwolić jej poznać?
– Jest kilka takich sił. Wszyscy ci, którzy czują się jakoś odpowiedzialni, nie chcą tej prawdy. Nie znaczy to, że musieli uczestniczyć w spisku, wystarczy, że zawinili. To jest cały niemal polski establishment, który nie chce, by wyszły na jaw jego działania. I to jest także rosyjski establishment. Potężniejszą siłę trudno sobie wyobrazić. Im bardziej wszystko to kryją, tym większą ponoszą odpowiedzialność, a więc tym mocniej będą bronili się przed ujawnieniem prawdy. A czy ją poznamy? Jestem indeterministą. Wiele zależy od nas. Procesy historyczne nie są nam narzucone, możemy się im przeciwstawiać. Może zainteresuje się tym poważnie ktoś z zewnątrz? Powstanie jakieś opracowanie, które pokaże, jak to naprawdę wyglądało? Jest wiele możliwości.
Galeria:
"Niepokorny" - wywiad-rzeka z Bronisławem Wildsteinem