Nie umiem wyrazić szczęścia. Kto by umiał? Jednego dnia los mojego kraju odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Wreszcie koniec krzyżowej drogi, jaką przez wieki pędziła nas wiedźma historia, wreszcie zatarł się cień rozbiorów, lata komunizmu, przegrane Euro, mgły zastąpi odtąd upał, świńskie dołki – cielęce Himalaje, młodzież zmądrzeje, brzydule będą jak spod igły, nioski zasypią nas deszczem jaj, redaktor Kuźniar (znany komentator moich felietonów) porzuci nietwarzową zgryźliwość. Przyleciał do nas dreamliner!
Gdyby w dziedzinie marketingu i PR organizowano igrzyska, kierownictwo polskich linii lotniczych zasłużyłoby na brązowy medal. Złoto od lat zarezerwowane jest rzecz jasna dla geniusza, który wymyślił fenomen beaujolais nouveau i spowodował, że o ten winny półprodukt o smaku jabola co roku w listopadzie zabijają się jak o najcenniejszą relikwię i wyznacznik statusu tłumy modnych nuworyszy na świecie. Srebro miałby Felix Baumgartner, gość, który robi dziwne rzeczy na nasz koszt (bo trzeba słono płacić za ich relacjonowanie), a my wierzymy, że obserwujemy bohatera.
Wróćmy jednak do LOT. Oto lokalny przewoźnik pogrążony w tarapatach odbiera skandalicznie (o cztery lata) spóźniony samolot, a pół kraju przeżywa to jak zwycięstwo pod Grunwaldem i wizytę papieża. Odliczane są minuty, portale informacyjne w kolorach zarezerwowanych dla końca świata raportują: właśnie minął Grudziądz! Na nogi stawia się wojsko, rząd, milczy (właśnie: dlaczego milczy?!) chyba tylko episkopat. W liniach LOT pracują – piszę bez ironii – geniusze. Wiedzą dobrze, że zbudowanie dla dreamlinera siatki połączeń, która podniesie rentowność firmy, to zadanie hiperryzykowne i na lata. Umiejętnie podniecają więc mych kolegów, a ci robią ze zwykłego zakupu narodowy sukces, maść na nasze kompleksy, symbol aspiracji, omen z nieba, dowód miłości Amerykanów, paszport, w którym wreszcie napisano wyraźnie: „Tak, Polska jest częścią świata!”.
Nie wiem, czy po tym, co tu napisałem, jeszcze kiedykolwiek mnie do lotowskiego 787 wpuszczą. Na szczęście obejrzałem już sobie z bliska dreamlinera etiopskich linii lotniczych, który od paru miesięcy z dumą lata po Afryce. Maszyna zgrabna i przyjemna, do której Boeing dorabia teraz legendę, by zatrzeć fatalne wrażenie z opóźnień i z pomocą 787 prześcignąć PR-owy sukces, jakim parę lat temu było pojawienie się na lotniczym rynku superprodukcji konkurencji, Airbusa A380. Jasne, to samolot zupełnie innego gatunku, jasne, jestem stronniczy, bo ja akurat wolę airbusy (choć wszyscy moi przyjaciele piloci kochają boeingi, nie rozumiejąc, jak można lubić coś, co pilotuje się – jak airbusa – joystickiem). Chichot mną jednak wstrząsa, gdy widzę, jak nie w blokach reklamowych, ale darmowo – w wiadomościach – sławi się teraz ekrany w fotelach czy zasłonki oddzielające siedzenia w „biznesie”. Przecież to żadne kosmiczne technologie, to od ładnych paru lat standard we wszystkich porządnych liniach świata (z wyjątkiem amerykańskich, odwiecznego królestwa tandety i paździerzu). Dreamlinerem nie wlatujemy na Mount Everest, my wreszcie wdrapujemy się na Giewont. Ten samolot realnie posuwa sprawy do przodu w dwóch miejscach: mniej pali i zapewnia lepszą jakość powietrza w kabinie. Cała reszta to sprawny marketing.
Co stwierdziwszy, i tak muszę lojalnie zastrzec, że może być i tak, iż pewnego dnia pójdę na ul. 17 Stycznia (siedziba LOT) na kolanach i wszystko odszczekam. Jak każdy lotniczy świr wiem dobrze, że uczucie do 787 może się pojawić nagle i będzie po argumentach, po herbacie. Latanie to bowiem nie fizyka, nie biznes – to serce. Kto tego nie wie, nie zrozumie człowieka, którego nie kręcą perfumy, bo woli lotniczą benzynę, który nie wiedzieć czemu pewnego dnia irracjonalnie zakochał się w Airbusie A340-600, a Boeinga 777 nienawidzi.
Nie zrozumie też Polaka, który patrząc na cały, ładny i zachodni samolot, uśmiecha się szczerze, bo latanie to dla nas zawsze była wolność. A dziś także ważne przypomnienie – gdzieś tam, za horyzontem, jest świat, w którym życie to życie, nie bitwa na flagi.
Wróćmy jednak do LOT. Oto lokalny przewoźnik pogrążony w tarapatach odbiera skandalicznie (o cztery lata) spóźniony samolot, a pół kraju przeżywa to jak zwycięstwo pod Grunwaldem i wizytę papieża. Odliczane są minuty, portale informacyjne w kolorach zarezerwowanych dla końca świata raportują: właśnie minął Grudziądz! Na nogi stawia się wojsko, rząd, milczy (właśnie: dlaczego milczy?!) chyba tylko episkopat. W liniach LOT pracują – piszę bez ironii – geniusze. Wiedzą dobrze, że zbudowanie dla dreamlinera siatki połączeń, która podniesie rentowność firmy, to zadanie hiperryzykowne i na lata. Umiejętnie podniecają więc mych kolegów, a ci robią ze zwykłego zakupu narodowy sukces, maść na nasze kompleksy, symbol aspiracji, omen z nieba, dowód miłości Amerykanów, paszport, w którym wreszcie napisano wyraźnie: „Tak, Polska jest częścią świata!”.
Nie wiem, czy po tym, co tu napisałem, jeszcze kiedykolwiek mnie do lotowskiego 787 wpuszczą. Na szczęście obejrzałem już sobie z bliska dreamlinera etiopskich linii lotniczych, który od paru miesięcy z dumą lata po Afryce. Maszyna zgrabna i przyjemna, do której Boeing dorabia teraz legendę, by zatrzeć fatalne wrażenie z opóźnień i z pomocą 787 prześcignąć PR-owy sukces, jakim parę lat temu było pojawienie się na lotniczym rynku superprodukcji konkurencji, Airbusa A380. Jasne, to samolot zupełnie innego gatunku, jasne, jestem stronniczy, bo ja akurat wolę airbusy (choć wszyscy moi przyjaciele piloci kochają boeingi, nie rozumiejąc, jak można lubić coś, co pilotuje się – jak airbusa – joystickiem). Chichot mną jednak wstrząsa, gdy widzę, jak nie w blokach reklamowych, ale darmowo – w wiadomościach – sławi się teraz ekrany w fotelach czy zasłonki oddzielające siedzenia w „biznesie”. Przecież to żadne kosmiczne technologie, to od ładnych paru lat standard we wszystkich porządnych liniach świata (z wyjątkiem amerykańskich, odwiecznego królestwa tandety i paździerzu). Dreamlinerem nie wlatujemy na Mount Everest, my wreszcie wdrapujemy się na Giewont. Ten samolot realnie posuwa sprawy do przodu w dwóch miejscach: mniej pali i zapewnia lepszą jakość powietrza w kabinie. Cała reszta to sprawny marketing.
Co stwierdziwszy, i tak muszę lojalnie zastrzec, że może być i tak, iż pewnego dnia pójdę na ul. 17 Stycznia (siedziba LOT) na kolanach i wszystko odszczekam. Jak każdy lotniczy świr wiem dobrze, że uczucie do 787 może się pojawić nagle i będzie po argumentach, po herbacie. Latanie to bowiem nie fizyka, nie biznes – to serce. Kto tego nie wie, nie zrozumie człowieka, którego nie kręcą perfumy, bo woli lotniczą benzynę, który nie wiedzieć czemu pewnego dnia irracjonalnie zakochał się w Airbusie A340-600, a Boeinga 777 nienawidzi.
Nie zrozumie też Polaka, który patrząc na cały, ładny i zachodni samolot, uśmiecha się szczerze, bo latanie to dla nas zawsze była wolność. A dziś także ważne przypomnienie – gdzieś tam, za horyzontem, jest świat, w którym życie to życie, nie bitwa na flagi.
Więcej możesz przeczytać w 47/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.